Mój plecak szkolny pojechał jednym autobusem a ja drugim. Mieszkałam tuż przy pętli autobusowej, wyszłam z domu wsiadłam do autobusu i przypomniałam sobie że czegoś zapomniałam. Stwierdziłam że do odjazdu jeszcze 5 min i pobiegnę do domu ale po co dźwigać plecak, zostawiłam w autobusie i wysiadłam i wtedy zamknął drzwi i odjechał. Na szczęście ja wysiadałam minęłam sie z kolegą i powiedziałam mu lecę na moment do domu. Domyślił sie że to mój plecak i mi zabrał. Ale mina mojej mamy gdy jej powiedziałam, plecak już jadzie do szkoły ja pojadę następnym, bezcenna!
To przypomniała mi się wpadka z tego samego miejsca. Oprócz stajni miałam pod opieką Dwór z pokojami do wynajęcia. Zazwyczaj przyjeżdżała tama Warszawka na weekendy, a w tygodniu była cisza. Któregoś dnia zajeżdża autokar pełen ludzi. Wychodzi delegacja i zaczyna się czeski film.
Wycieczka z Ukrainy - głuchoniemi.
Zlitowałam się, choć mogłam powiedzieć, że nie ma Pań od pościeli, od kuchni i w ogóle.
Postanowiliśmy to załatwić razem ze znajomym, wszystko zorganizować., jednym słowem, POMÓC. Biedni ludzie na zwiedzanie przyjechali.
Jak się zaczęli rozpakowywać, znosić kalmoty, padłam.
Mieli na każdy pokój takie stare kuchnie elektryczne, piecyki i inne sprzęty pożerające prąd, a ja się zgodziłam po symbolicznej stawce od niesłyszących...
Tak się dogadaliśmy głusi z głupiąą - przyjechali tu sobie na handel i znaleźli naiwną aż miło
Jechałam raz z koleżanką i jej mamą koło miasteczka studenckiego i pokazuje im że w tym akademiku mieszka mój chłopak/ obecny mąż/ nawet fajnie tam mają tylko strasznie twarde łóżka....znaczy ja tam tylko siedziałam.... znaczy leżałam jak na błoniach był Papież i było pusto.... już nie kończyłam. na mszy na błoniach bardzo źle sie czułam, było pusto brak komunikacji miejskiej i Artur mnie przyprowadził do siebie a potem do domu.
Poszłam do szkoły w jednym bucie swoim iw drugim bucie siostry. Nikt nie zauważył w szkole, ja sama w nieświadomości póki nie wróciłam ze szkoły i nie zobaczyłam swojej siostry w domu. Zdziwiło mnie czemu mama pozwoliła tylko jednej z nas na wagary, wiec mama wyjaśniła, ze siostra nie miała w jakich butach pójść do szkoły, bo ja zabrałam jednego kozaka siostrze
Ja w liceum, już w czwartej klasie, do galowego stroju włożyłam dwa różne buty. Przody miały prawie takie same, kolor ten sam, ale jeden był płaski, drugi na lekkim obcasie. A ja jakoś nie zauważyłam, że utykam. Była okropna pogoda i głównie myślałam o tym, jak przeżyć sztorm i zawieruchę.
Na wesele znajomych zamiast nowych butów wzięłam stare, nie było jak zmienić, bo do domu daleko.
Kiedyś, na studiach, dostałam od znajomych mamy ładne kozaczki, które ktoś komuś innemu przywiózł z zagranicy, ale coś tam itp, wiadomo. Ale ich nie nosiłam, chyba wolałam swoje, bo cieplejsze i wygodniejsze. Raz jednak chciałam się bardziej wystroić, włożyłam spódnicę, pasowały mi do niej te nowe kozaczki, ok, włożyłam i pojechałam na uczelnię. Kiedy wróciłam wieczorem, zastałam rodzinę zastanawiającą się, czy pojechałam na uczelnię w kapciach (zimą!) - no bo przecież moje buty stoją w przedpokoju. Nieźle to sobie wykombinowali, nie?
Jak o butach to ja... Wakacje spędzałam na działce z rodzicami i zawsze chodziłam boso. Byłam tak przyzwyczajona do braku butów, że kiedyś ocknęłam się wchodząc do wiejskiego kościółka na niedzielną Eucharystię. Odwrotu już nie było.
Względem butów mi się przypomniało. W drugiej połowie października jechałam 500 km, żeby przyjąć dziecię, co się miało w domu urodzić. I pojechałam w kapciach nie biorąc żadnych butów na zmianę. Za kapcie służyły mi stare bardzo wydeptane i przetarte tu i ówdzie baleriny. Że jestem w kapciach zorientowałam się dopiero na miejscu, gdy je zdejmowałam. I przetrwałam w tych kapciach przez tydzień. Pogoda była taka piękna (mimo drugiej połowy października), że dało się wytrzymać nie rezygnując z żadnych atrakcji.
siedzę z chłopakiem (teraz już mężem) w pokoju , wpada mama z okrzykiem triumfu " patrz jakie ładne majtki ,wyjściowe ci kupiłam " , ja czerwona a mama " znaczy do lekarza czy coś"
Impreza ogniskowa i ogólna popijawa. Znajoma trochę przesadziła z alkoholem i poszła w krzaki na sikundę. I zaginęła. Więc wszyscy poszliśmy jej szukać w tych ciemnościach. Znalazłam ją śpiącą smacznie na trawie. Budzę ją a ona otwiera oczy i pyta: Przenieśliście ognisko?
mąż opowiadał jak poszedł z braćmi i mamą do sąsiadki w odwiedziny. No i tam było takie małe czteroletnie dziecko. i ich tak przywitało: A babcia upiekla ciastko! ale schowała do kredensu bo byście wszystko zezarli.
Nastolatką będąc byłam niezmiernie nieśmiała i cierpialam na przykrą przypadlość strzelania buraka, gdy tylko ktoś się na mnie popatrzył. W owym czasie moja ówczesna parafia nie miala jeszcze kościola z prawdziwego zdarzenia, tylko maly, pożyczony skądś, drewniany, prowizoryczny kościółek zastępczy. Ja należalam do 'scholi", ktora miała za zadanie spiewać psalm (oczywiście chóralnie ) w czasie niedzielnej Mszy św., czasem także dwie z nas mialy nieść dary ofiarne, które leżały na stoliku w tyle kościoła. Pilnie unikalam niesienia darow, ale ktoregoś dnia ksiądz, chcąc zapewne pomoc mi przelamać nieśmialosc, wyznaczyl mnie do tego zadania. Do modlitwy wiernych siedzialam jak na szpilkach po czym, z niezdarnością spowodowaną stresem i niesmiałością, zerwałam się na rowne nogi, zahaczylam butem o kable i....
....wyrwalam wtyczkę z całym kościolowym naglosnieniem ( ministranci rzucili się mikrofonom na ratunek a ja, na sztywnych nogach, z purpurowa twarzą musiałam przejść wśród ludzi i zanieść dary księdzu.. Bylam w takim szoku, że nawet nie wiem, kiedy tego dokonalam. Straszne to bylo przezycie :P
Moja koleżanka wracała wczoraj wieczorem z jakiegoś spotkania, podjeżdża pod dom a tam jedna furtka zamknięta druga zamknięta, komórki nie zabrała, wściekła chodzi wzdłuż ogrodzenia, maiła ochotę staranować bramę, w końcu przelazła przez ogrodzenie, wpada wściekła do domu drze się że ją załatwili , nie miała sie jak do domu dostać, że przez płot przełaziła, a mąż do niej a nie mogłaś dzwonkiem zadzwonić? Zapomniała że dzwonek mają!
Historia niedawna. Wznowiłam się na studiach i miałam znaleźć promotora. No ale przeszedł wrzesień,styczeń itp i w końcu się w marcu zdecydowałam się jednak udać na uczelnię. Wygooglowałam godziny zajęć potencjalnego promotora - Księdza P. - miał ze mną zajęcia przez rok, zajmuje się teologią dogmatyczną i jego nazwisko często padało w kontekście problemu łaski. Zdradzić to należy, ze mam pewną przywarę, która nieco utrudnia mi funkcjonowanie: otóż nie mam prawie w ogóle pamięci do twarzy. Dlatego też otworzyłam zdjęcie księdza P. na ekranie telefonu i co i raz zerkałam na nie aby nie pomylić księdza z nikim innym - stałam pod dyżurką na uczelni.
Koło mnie stał kolega, który mnie wspierał i dodawał mi otuchy. W chuście na moim brzuchu siedział mój syn, który z pełnym zaangażowaniem gryzł mój długopis. Z kolegą prowadziliśmy luźną, ogólną rozmowę. Co rusz zerkałam na korytarz i na telefon. I tak non stop przez kilkanaście minut.
Nagle krzyczę: "Jest!" I gnam. Zaczynam mówić przygotowany tekst o temacie pracy (relacja natura-łaska) i pada kluczowe pytanie: "Czy zostanie Ksiądz moim promotorem?!" i wtem z pewną paniką dostrzegam pewien rodzaj zakłopotania na twarzy księdza. "Wie Pani, są właściwie dwa problemy" mówi ksiądz. "Ja I nie mam jeszcze habilitacji i potrzebna byłaby zgoda dziekana, a poza tym, i to jest większy problem... ja jestem właściwie biblistą...". Serce mi stanęło bo wtem zdałam sobie sprawę, że mimo całych mych przygotowań i wsparcia najnowszymi możliwościami techniki, POMYLIŁAM księdza P., z księdzem Sz. z którym także miałam zajęcia przez rok. Jedyne, co ich łączyło to koloratka, okulary i stan włosów
Ale ksiądz kontynuował wywód, że może i by się dało jakoś uzyskać zgodę dziekana w tej sprawie, ale że on za bardzo nie chciał by się podejmować itp itd, a mnie w głowie huczało: "ty idiotko! kretynko! I co zrobisz jak się zgodzi??? Teraz uśmiechaj się z lekkim rozczarowaniem, ale pełna zrozumienia dla jego trudnej sytuacji. I myśl, myśl jak z tego wybrnąć!".
Obrałam nawet pewną strategię próbując pozyskać od niego jakieś polecenie innego potencjalnego kandydata na promotora, aż tu nagle po schodach lekkim krokiem spływa Tajemniczy ksiądz X. i z gestem znanym z amerykańskich filmów, a więc palcem wycelowanym w moją stronę z równoczesnym przekrzywieniem głowy, spowolnieniem kroku, pełną zaskoczenia miną oraz lekkim zmrużeniem oczu, zapytuje głosem dźwięcznym i tubalnym: "Przepraszam, czy pani C.??? (moje panieńskie nazwisko)." Ja: "yyyyy, już M. (nazwisko po mężu), ale owszem. Hmm. To ja." Ksiądz się rozpromienił "A co pani tu robi?", a mój mózg przyśpieszył starając się odkryć z kim ja właściwie rozmawiam. "Znasz go, znasz go. Dwa semestry. Yyyy! Coś z tego, kulturą no!". Moment ten wykorzystał ksiądz Sz. "Pani przyszła znaleźć promotora...temat jest jednak z dogmatyki". "O, fantastycznie" - rzekł ksiądz X i zapytał o temat. Kiedy go usłyszał, rozpromienił się jeszcze bardziej i wykrzyknął: "Ale ale! To ja zapraszam panią do siebie". Podał mi nr sali i godzinę wykładu, a ja aby to zapisać na teczce, musiałam z paszczy syna wyjąć długopis, co obśliniło mi rękę. Oczywiście po dogadaniu sprawy musiał uścisnąć mi dłoń, więc i jego ślina H. dosięgnęła.
Ksiądz Sz. był zachwycony: "To prawdziwy palec Boży!". Ja zaś zostałam na korytarzu nie mając pojęcia z kim się umówiłam. Kolega tarzał się po ziemi ze śmiechu, głównie dlatego, że księdza p. i księdza Sz, dzieli jakieś pół metra wzrostu - o czym zupełnie zapomniałam. Po chwili patrzyłam z żalem jak mija mnie ksiądz P, na którego czatowałam. Tajemnicy ksiądz X okazał się księdzem B. Ostatecznie nie wyszło źle.
Ale najlepsze jest to, że do dziś ksiądz Sz. na mój widok się rozpromienia i macha mi z daleka. Chyba miał co opowiadać znajomym , zwyciężyłam w rankingu "najgłupsza studentka roku 2013/2014".
Haku, cudne! Też mam talent do nierozróżniania osób. Ale czasem to naprawdę nie ja jestem winna.
Idę sobie kiedyś zimą na mszę, a tu naprzeciwko mnie nadchodzi dziewczę z cielęciem (tzn. z psem wielkości dużego cielaka). Dziewczę zakutane w szalik, czapę i okulary przeciwsłoneczne woła na mój widok: "Ooooo, cześć!". Ja zdziwiona, a dziewczę tym bardziej zdziwione, że nie poznaję, bo okazało się, że od jakiegoś czasu chodzi na spotkania modlitewne naszej wspólnoty. Ale że w salce ciepło, to taka okutana nie siedziała... no i po czym ją miałam poznać, po nosie?
Oprócz osób nie rozróżniam kierunków. Miałyśmy z koleżanką pojechać z Torunia do Ciechocinka, zawieźć tam coś jednemu księdzu, a następnie zajechać do naszego kolegi, który mieszkał kawałek dalej przy "jedynce" (autostrady jeszcze wtedy nie było). Miałam pilotować, ale droga prosta jak drut, to co tu pilotować, wjechać do Ciecha, wyjechać, wrócić na jedynkę, zobaczyć po prawej kościół i skręcić. Kolega nam zresztą wbijał do głowy: "Wracajcie z Ciechocinka na jedynkę, najprostsza droga, nie pchajcie się przez Raciążek" Wjeżdżamy do Ciechocinka, mamy już skręcić do księdza, wiec mówię: "Skręć w lewo". Koleżanka skręca, ale się dziwi: "Dlaczego mi każesz jechać pod prąd?". "A.... bo mi chodziło o to drugie lewo". Wyjeżdżamy od księdza, mamy wrócić na jedynkę. Jedziemy, jedziemy... i nie ma jedynki. Jest Raciążek .
Samochodów nie rozróżniam też. Jak kolega kiedyś zaparkował swój samochód przy dwóch innych w tym samym kolorze, to byłam lekko skonsternowana. Kiedyś pojechaliśmy w parę osób ze wspólnoty na posługę, a kolega akurat samochód zmienił i pojechał z nami tym nowym. Przez cztery dni patrzyłam na to auto. Wracając stwierdziliśmy, że zdążymy jeszcze na nasze spotkanie modlitewne. Zajeżdżamy do parafii, chłopaki coś tam jeszcze grzebią przy samochodzie, ja wchodzę do salki, a koleżanka, która nas widziała przez okno:
- O, J. ma nowy samochód!
Ja: No....
K: A jaki?
Ja: Yyyyy..... srebrny?...
Przed chyba ponad pół roku nie byłam w stanie zapamiętać, jaki samochód ma mój kolega
Mam koleżankę, która niedawno wysłała sms, że urodziła 4-go syna. Ona ma siostrę bliźniaczkę, którą jak ostatni raz widziałam na Mszy wspólnotowej czas już jakiś temu - była panną, jednojajowa, ale jednak nigdy ich nie pomyliłam. Nie przedstawiono nas sobie nigdy. Mieszkamy trzy w jednym powiecie, ale w różnych gminach. Ze 2 tygodnie po smsie w mieście powiatowym patrzę idzie moja koleżanka z maleństwem w głębokim wózku. Ja do niej szeroki uśmiech i prę się przywitać, a ona się skuliła i patrzy na mnie dziwnie. Zanim zdążyłam się odezwać, ona pyta, czy się znamy. Ja przebłysk wiedzy i mówię: - eee... chyba znam siostrę Uśmiechnęła się, a ja kontynuując zagajonko: - Ale w wózku to jej synek? - eee... nie, to moje własne dziecko.
Kiedy urodził się mój pierwszy wnuk, cieszyłam się niezmiernie i powtarzałam, że cieszę i z tego, że bałam się, że nie doczekam się żadnych wnuków. Mówiłam tak do czasu, kiedy tak kwestia padła niedaleko mojej najstarszej córki i zobaczeyłam jej spojrzenie (jest zakonnicą). Głupio mi się zrobiło, ale się - na szczęście - nie tłumaczyłam.
Ja mam na koncie kilka śmieciowych wpadek. Zanim wyprowadziliśmy się na wieś, mieszkaliśmy na III piętrze w kamienicy bez windy. Wyjście z domu z dziećmi, kiedy mąż był w pracy, to było całe przedsięwzięcie logistyczne, więc zawsze starałam się za jednym wyjściem załatwić i spacer, i zakupy, i przy okazji wynieść śmieci. No i z tymi śmieciami był kłopot, bo wkładałam je na klatce schodowej do drucianego (czyli nie zakrywającego niczego) kosza pod gondolą wózka i często już na podwórku, gdzie powinnam je wyrzucić do śmietnika, zapominałam o tym. Kiedyś wybrałam się autobusem do centrum Warszawy. Na przystanku poprosiłam jakiegoś faceta, aby pomógł mi wnieść wózek do autobusu. Już w chwili wchodzenia do autobusu, kiedy razem z tym facetem dźwigałam wózek, uświadomiłam sobie, że razem z wózkiem wiozę do Śródmieścia worek ze śmieciami. Co ja przeżywałam w tym autobusie. Muszę dodać, że używaliśmy wtedy najtańszych, cienkich i przezroczystych worków do śmieci. Więc współpasażerowie narażeni byli na widok naszych domowych odpadków, no i ten zapaszek.... Innym razem wybrałam się z dziećmi i, a jakże, ze śmieciami na bazarek przy Alei Lotników. Chodzimy sobie od pawilonu do pawilonu, kiedy nagle zauważam, że znów mam pod wózkiem śmieci. Rozbawiło mnie to, ale nie przejęłam się zbytnio, bo na bazarku przecież są kosze na śmieci. Cóż za problem szybko wyjąć śmieci spod wózka i jak gdyby nigdy nic chyłkiem wrzucić je do kosza. Hm...jak pisałam, worki na śmieci były z tych cienkich i przy moim pospiesznym, energicznym wyciąganiu śmieci spod gondoli wózka worek się rozerwał, a zawartość rozsypała się w promieniu kilku metrów od wózka. Już nie było do śmiechu, kiedy wśród licznych spojrzeń zbierałam z ziemi obierki po ziemniakach, brudne pieluchy itp.
A to historia z przed kilku miesięcy opowiedziana przez moją przyjaciółkę, pielęgniarkę ze szpitala na Wołoskiej. Leżała tam na oddziale pewna pani, którą codziennie odwiedzał mąż. Oboje byli już mocno wiekowi. Pewnego dnia przyjaciółka idzie szpitalnym korytarzem, a tam stoi ten mąż i zanosi się płaczem. Kiedy zapytała go, co się stało, on, nadał płacząc, wyżalił się jej, że z jego żoną jest tak źle, że już go nie poznaje, a i on ledwie ją poznaje, bo z tej choroby tak się na twarzy zmieniła. Co się okazało?
Tego dnia, jak to często w szpitalach bywa, były na oddziale przetasowania i część pacjentów musiało zmienić sale. Kiedy ten pan zbliżał się do pokoju, gdzie dotychczas leżała jego żona, akurat salowa rozwoziła obiad. Wręczyła mu talerz z zupą i wskazując głową na łóżko, gdzie jeszcze wczoraj leżała jego żona, powiedziała: "Niech pan nakarmi żonę". No to wziął i nakarmił, powstrzymując łzy, że tak żona zmizerniała, że aż niepodobna do siebie. Starsza pani na łóżku była co prawda zdziwiona, że jakiś obcy mężczyzna ją karmi, i próbowała przypomnieć sobie, skąd może go znać. Pomyślała z wdzięcznym sercem, że to jej organizacja kombatancka musiała dowiedzieć się, że trafiła do szpitala i przysłali kolegę, kombatanta. Zapytała niepewnie: "Kaziu, to ty?" i zdziwiła się, że "Kaziowi" na płacz się zaczęło zbierać.
Kiedy w końcu wszystko się wyjaśniło i starszego pana zaprowadzono do sali, gdzie leżała jego żona, on po chwili wrócił do tej kobiety i bez słowa, z zaciętą miną, wyjął jej z szuflady szafki czekoladki, które przyniósł tego dnia dla żony.
Czytam mężowi w łóżku i patrzę, jak biedakowi łzy za uszy ciekną. Najbardziej śmiał się z "potrawki" z niedokładnie obraną marchwią oraz zupy z gumową wkładką...
Mąż ma na koncie kilka wyjść do pracy w różnych butach, kiedyś się zdziwił, jak mu w windzie współpasażerowie lustrowali stopy. Syna też kiedyś wywiózł do babci w dwóch róznych butach (tatusiu, ciśnie mnie w jedną nóżkę... - mówił syn przez 7 godzin jazdy). To był pierwszy wakacyjny wydatek babci na wnuczka -nowe buty
Nie wiem, czy gdzieś już o tym nie pisałam, ale kiedyś (6-7 klasa podstawówki) spadłam z łóżka i spuchło mi kolano. Po dwóch tygodniach dalej bolało, nasłuchałam się strasznych historii o amputacjach nogi po uderzeniu młotkiem i wymusiłam na rodzicach wizytę u ortopedy. Ojciec mnie zawiózł na IP ortopedyczną, ale był pewny, że nic mi nie jest, zostawił w kolejce, dał na bilet autobusowy i pojechał do pracy. Okazało się, że mam mocno naderwane ścięgno i mnie zagipsowali od kostki po pachwinę. Wykuśtykałam przed szpital, do przystanku jakieś setki metrów, z przystanku do domu też kilkaset m. Pomyślałm chwilę i zapakowałam się do taksówki. Podałam adres (kilkanaście km), facet ruszył. Gdzieś za połową drogi odważyłam się przyznać, że nie mam kasy, bo ojciec mnie zostawił z drobnymi, bo myślał, że mi nic nie dolega, ale mama jest w domu, to zaraz zwiezie (mieszkaliśmy na 11 p.) Facet tylko zapytał o nazwisko i nr mieszkania i czekał - dużego wyjścia nie miał. Ja dokuśtykałam 8 stopni do windy - a winda nieczynna. No to ja na dwór i tłumaczę facetowi, że winda nie chodzi i muszę obejść blok dookoła, bo tam jest druga klatka i jest przejście na strychu na 12 p. Facet popatrzył podejrzliwie - ale dużego wyjścia nie miał. Dokuśtykałam wkoło wielkiego wieżowca, wjechałam, wkuśtykałam się na 12, potem przez całą długość bloku i znów po schodach piętro niżej. Walę do drzwi, "wpadam" zdyszana i mówię do mamy - szybko, znieś na dół pieniądze taksówkarzowi, bo ja mam nogę w gipsie. Z pokoju wychyla się mama w koszuli nocnej, bo jeszcze nie wstała (migrenę miała chyba) 8-| No to ja znów na dół przez strych w "zawrotnym" tempie i ze strachem, że facet albo ściga po piętrach naciągaczkę, albo już pojechał na komisariat. Czekał, zdziwi się, że to ja a nie mama, w tłumaczenie, że mama leży nie bardzo chyba wierzył, a ja się czułam jak głupia i jednocześnie wiem, że to wyglądało na głupi dowcip. Wtedy nie było dużo taksówek i takie stanie pod blokiem, to była realna strata. Poza tym co on pomyślał o moich rodzicach - ojciec zostawia dziecko samo w szpitalu, a matka się wyleguje i kaleka sama musi latać po schodach - na kilometr pachnie, że gówniara zmyśla i oczernia swoich rodziców. edit uzupełniłam
Jeszcze przypomniało mi się, kiedy pod koniec podstawówki z grupą uczniów z naszej szkoły udaliśmy się z "przyjacielską" wizytą do "partnerskiej" szkoły w Cottbus w NRD. Wizyta obfitowała w wiele absurdów, choćby wygłoszenia przeze mnie płomiennego, wykutego na pamięć, powitania po niemiecku, co było o tyle dziwne, że moja znajomość tego języka była praktycznie żadna. (Przykro mi dziś za mój brak świadomości politycznej "> )
W czasie tej wizyty nocowaliśmy w szkole, na łóżkach polowych. Były z nami trzy nauczycielki, m.in. jedna, która na codzień upinała swoje utlenione i mocno natapirowane włosy w taką wieżę na głowie. A do tego bardzo mocny makijaż, gruba kreska na oczach, itp.
Późnym wieczorem wybrałyśmy się z moją koleżanką, Alą, do łazienki. Wychodząc natknęłyśmy się na ową nauczycielkę, ale bez całego jej codziennego sztafażu i ten widok był tak upiorny, że, niewiele myśląc, z krzykiem rzuciłyśmy się do ucieczki.
Po paru chwilach zostałyśmy poproszone do sali, gdzie nocowały nauczycielki, gdzie musiałyśmy, stojąc przed nimi, słuchać, jakie jesteśmy niewdzięczne za ten zaszczyt, który nas spotkał, że możemy reprezentować szkołę, a my się TAK zachowujemy.
Kiedy tak stałyśmy przed nimi, nagle dotarł do mnie cały absurd i komizm tej sytuacji. Trzy poważne panie nauczycielki siedzące w koszulach nocnych na polówkach w sali szkolnej oświetlonej bezlitosnym dla pozbawionych makijażu pań światłem świetlówek i my dwie w piżamach. Starałam się powstrzymać wzbierający we mnie śmiech skupiając się na czymś, a że miałyśmy ze skruchą spuszczone głowy, to tym" czymś" były falbanki, którymi zakończone były spodnie od piżamy Ali. Po chwili jednak nic nie było dla mnie śmieszniejszego niż te falbanki i wybuchnęłam histerycznym, nieopanowanym śmiechem. Za mną Ala. I tak stałyśmy przed nimi nie mogąc tchu złapać ze śmiechu.
Zostałyśmy wyproszone i.... na tym się skończyło. Nigdy żadna z nauczycielek nie wróciła do sprawy.
Mąż pojechał z synem na finał konkursu. W przypadku jego wygrania miał nagrywać komórką wręczenie dyplomów/nagród bym i ja mogła w domu obejrzeć, ucieszyć się, współuczestniczyć. :-)
No i mój Mąż narywa...
5 miejsce - nagroda pocieszenia - jakaś dziewczynka... 4 miejsce - nagroda pocieszenia - jakaś dziewczynka... 3 miejsce - jakaś dziewczynka... 2 miejsce - jakaś dziewczynka... 1 miejsce - jedyny mężczyzna w gronie finalistów...
I tu mój mąż zaczął klaskać zamiast nagrywać.
Dzisiaj się z tego śmieję, ale wczoraj mało go nie rozszarpałam 8-X
Sto lat temu, kiedy byłam świeżo upieczoną mężatką, z jakiegoś powodu w skrytości ducha byłam ogromnie dumna ze zmiany nazwiska panieńskiego na męża. Traf chciał, że po miesiącu wylądowałam w szpitalu, a nie były to czasy telefonów komórkowych. Na oddziale wisiał telefon, jak ktoś chciał się z pacjentem koniecznie skontaktować, wydzwaniał na ten numer, najbliżej przebywająca osoba ( często pielęgniarka, bo blisko ich pokoju zawiesili) odbierała i wydzierała się na korytarzu, przywołując panią taką a taką.
Mąż miał przykazane, żeby raczej nie dzwonić, bo szwy mnie ciągną i nie będę w kółko zrywała się z łóżka. Któregoś dnia słyszę " pani Szukańska, do telefonu, mąż dzwoni!". Wychynęłam i mówię z godnością: nie Szukańska, tylko Szymańska i ostatnio zmieniłam nazwisko na Florek. Doszłam do telefonu, biorę słuchawkę i : kochanie, przecież prosiłam, żebyś nie dzwonił, bo ledwie łażę, co się stało? Z drugiej strony jakiś obcy facet:....yyyyyyy.....Dorotka? - Nie, niestety - mówię - pomyłka - i odłożyłam słuchawkę trochę rozczarowana, że nie mąż i że jakiś facet się pomylił. Odwracając się wpadłam na panią Dorotkę Szukańską, która dopiero jako druga zdążyła do telefonu:D
Kuchnia, kolacja. Część już siedzi przy stole, część się kręci koło, a część pełza - zgodnie z wiekiem.
Ja wpadam, coby towarzystwo zagonić do jedzenia. Po drodze zgarniam pod pachę tego pełzającego i pakuję do fotelika celem nakarmienia. Dopiero, gdy idzie mi to z trudem, bo nóżki dziecięcia nie chcą wejść w odpowiednie otwory widzę, że wpycham nie tego, którego trzeba. 16 kg trzylatka to nie to samo co 9 kg roczniaka...
jak Himcio mial okolo 3-4 miesiecy posadzilam go sobie na kolanach i zasiadłam na podłodze gdzie porządkowałyśmy ubrania dziecięce z naszą @Dori. Nagle zaczął mi się przechylać do przodu zupełnie tak jakby chciał wstać, a ja...go nie złapałam więc gruchnął nosem o podłogę. Ja byłam zaskoczona bo przez chwilę wydawało mi się, że to Fela, ale @Dori minę miała zupełnie cudną
A jak ten sam młody człowiek miał około miesiąca, zestawiłam go na ziemię w pokoju, tak jak to z Felą zwykłam robić, poszłam do kuchni, wróciłam i odkryłam, że mój miesięczny syn leży rozpłaszczony na podłodze pośrodku pokoju. Ale byłam zszokowana.
Mój mąż jest lepszy, nagminnie wciskał naszą wówczas około 20miesięczną córkę w body i bluzki brata, wówczas około 3 miesięcznego. Nadal to robi ale teraz nie jest to juz tak spektakularne. Widok córki r.80 w śpiochach r.68, które nie zapinały sie w kroku i uniemozliwialy wyprost... bezcenny. I jeszcze ta duma ojca co się namęczył, ale misję wypełnił...
Od kiedy Zosia jest duża, nie pozwala nam na takie fanaberie. Ma oko na rodziców.
Ostatnio krzyczałam na Mikołaja, a broił Kajtek, tylko miał na sobie koszulę, w której jeszcze niedawno Mik chodził i broił w takim miejscu, że bardziej tam sie Mikołaja spodziewałam...
No dobra - sytuacja poporodowa: ja bylam na sali, a Marek sie doswietlal pod lampami. Noc, wchodzi pielegniarka z dziecieciem na rece, mowi do mnie: dziecko pani do karmienia przynioslam. Ja zaspana, polprzytomnie lapie dzieciaka i juz chce sie brac do roboty, kiedy przygladam sie i....jakos dziwne moje dziecko mi sie wydaje...bo duze takie, czuprynka bujna i ...na rozowo ubrane? Kolezanka z sali nie spala, ja do niej - nadal wpol spiaca - mowie: sluchaj, przyjrzyj sie, to chyba nie moje dziecko? Istotnie, pielegniarka pomylila sale, ale za ja sie nie od razu zorientowalam, to mi sie do dzisiaj w glowie nie miesci :DDD
Komentarz
Mieszkałam tuż przy pętli autobusowej, wyszłam z domu wsiadłam do autobusu i przypomniałam sobie że czegoś zapomniałam. Stwierdziłam że do odjazdu jeszcze 5 min i pobiegnę do domu ale po co dźwigać plecak, zostawiłam w autobusie i wysiadłam i wtedy zamknął drzwi i odjechał. Na szczęście ja wysiadałam minęłam sie z kolegą i powiedziałam mu lecę na moment do domu. Domyślił sie że to mój plecak i mi zabrał. Ale mina mojej mamy gdy jej powiedziałam, plecak już jadzie do szkoły ja pojadę następnym, bezcenna!
na mszy na błoniach bardzo źle sie czułam, było pusto brak komunikacji miejskiej i Artur mnie przyprowadził do siebie a potem do domu.
Na wesele znajomych zamiast nowych butów wzięłam stare, nie było jak zmienić, bo do domu daleko.
Kiedyś, na studiach, dostałam od znajomych mamy ładne kozaczki, które ktoś komuś innemu przywiózł z zagranicy, ale coś tam itp, wiadomo. Ale ich nie nosiłam, chyba wolałam swoje, bo cieplejsze i wygodniejsze. Raz jednak chciałam się bardziej wystroić, włożyłam spódnicę, pasowały mi do niej te nowe kozaczki, ok, włożyłam i pojechałam na uczelnię. Kiedy wróciłam wieczorem, zastałam rodzinę zastanawiającą się, czy pojechałam na uczelnię w kapciach (zimą!) - no bo przecież moje buty stoją w przedpokoju. Nieźle to sobie wykombinowali, nie?
W drugiej połowie października jechałam 500 km, żeby przyjąć dziecię, co się miało w domu urodzić. I pojechałam w kapciach nie biorąc żadnych butów na zmianę. Za kapcie służyły mi stare bardzo wydeptane i przetarte tu i ówdzie baleriny. Że jestem w kapciach zorientowałam się dopiero na miejscu, gdy je zdejmowałam. I przetrwałam w tych kapciach przez tydzień. Pogoda była taka piękna (mimo drugiej połowy października), że dało się wytrzymać nie rezygnując z żadnych atrakcji.
No i tam było takie małe czteroletnie dziecko. i ich tak przywitało:
A babcia upiekla ciastko! ale schowała do kredensu bo byście wszystko zezarli.
U nas po imprezie chrzecielnej Jasia, jeden z dziadków założył buty drugiego dziadka i poszedł do samochodu.
Coś tknęło drugiego dziadka, poszedł do przedpokoju oglądać buty i mówi, że to nie Jego.
Ja za telefon, dzwonię i mówię, że muszą wracać, bo pomylili buty.
Całe szczęście daleko nie ujechali, bo u nas dziadków dzieli około 500 km od siebie.
W owym czasie moja ówczesna parafia nie miala jeszcze kościola z prawdziwego zdarzenia, tylko maly, pożyczony skądś, drewniany, prowizoryczny kościółek zastępczy.
Ja należalam do 'scholi", ktora miała za zadanie spiewać psalm (oczywiście chóralnie ) w czasie niedzielnej Mszy św., czasem także dwie z nas mialy nieść dary ofiarne, które leżały na stoliku w tyle kościoła. Pilnie unikalam niesienia darow, ale ktoregoś dnia ksiądz, chcąc zapewne pomoc mi przelamać nieśmialosc, wyznaczyl mnie do tego zadania. Do modlitwy wiernych siedzialam jak na szpilkach po czym, z niezdarnością spowodowaną stresem i niesmiałością, zerwałam się na rowne nogi, zahaczylam butem o kable i....
....wyrwalam wtyczkę z całym kościolowym naglosnieniem
(
ministranci rzucili się mikrofonom na ratunek a ja, na sztywnych nogach, z purpurowa twarzą musiałam przejść wśród ludzi i zanieść dary księdzu.. Bylam w takim szoku, że nawet nie wiem, kiedy tego dokonalam. Straszne to bylo przezycie :P
Zapomniała że dzwonek mają!
Zdradzić to należy, ze mam pewną przywarę, która nieco utrudnia mi funkcjonowanie: otóż nie mam prawie w ogóle pamięci do twarzy. Dlatego też otworzyłam zdjęcie księdza P. na ekranie telefonu i co i raz zerkałam na nie aby nie pomylić księdza z nikim innym - stałam pod dyżurką na uczelni.
Koło mnie stał kolega, który mnie wspierał i dodawał mi otuchy. W chuście na moim brzuchu siedział mój syn, który z pełnym zaangażowaniem gryzł mój długopis. Z kolegą prowadziliśmy luźną, ogólną rozmowę. Co rusz zerkałam na korytarz i na telefon. I tak non stop przez kilkanaście minut.
Nagle krzyczę: "Jest!" I gnam. Zaczynam mówić przygotowany tekst o temacie pracy (relacja natura-łaska) i pada kluczowe pytanie: "Czy zostanie Ksiądz moim promotorem?!" i wtem z pewną paniką dostrzegam pewien rodzaj zakłopotania na twarzy księdza. "Wie Pani, są właściwie dwa problemy" mówi ksiądz. "Ja I nie mam jeszcze habilitacji i potrzebna byłaby zgoda dziekana, a poza tym, i to jest większy problem... ja jestem właściwie biblistą...".
Serce mi stanęło bo wtem zdałam sobie sprawę, że mimo całych mych przygotowań i wsparcia najnowszymi możliwościami techniki, POMYLIŁAM księdza P., z księdzem Sz. z którym także miałam zajęcia przez rok.
Jedyne, co ich łączyło to koloratka, okulary i stan włosów
Ale ksiądz kontynuował wywód, że może i by się dało jakoś uzyskać zgodę dziekana w tej sprawie, ale że on za bardzo nie chciał by się podejmować itp itd, a mnie w głowie huczało: "ty idiotko! kretynko! I co zrobisz jak się zgodzi??? Teraz uśmiechaj się z lekkim rozczarowaniem, ale pełna zrozumienia dla jego trudnej sytuacji. I myśl, myśl jak z tego wybrnąć!".
Obrałam nawet pewną strategię próbując pozyskać od niego jakieś polecenie innego potencjalnego kandydata na promotora, aż tu nagle po schodach lekkim krokiem spływa Tajemniczy ksiądz X. i z gestem znanym z amerykańskich filmów, a więc palcem wycelowanym w moją stronę z równoczesnym przekrzywieniem głowy, spowolnieniem kroku, pełną zaskoczenia miną oraz lekkim zmrużeniem oczu, zapytuje głosem dźwięcznym i tubalnym: "Przepraszam, czy pani C.??? (moje panieńskie nazwisko)." Ja: "yyyyy, już M. (nazwisko po mężu), ale owszem. Hmm. To ja." Ksiądz się rozpromienił "A co pani tu robi?", a mój mózg przyśpieszył starając się odkryć z kim ja właściwie rozmawiam. "Znasz go, znasz go. Dwa semestry. Yyyy! Coś z tego, kulturą no!".
Moment ten wykorzystał ksiądz Sz. "Pani przyszła znaleźć promotora...temat jest jednak z dogmatyki".
"O, fantastycznie" - rzekł ksiądz X i zapytał o temat. Kiedy go usłyszał, rozpromienił się jeszcze bardziej i wykrzyknął: "Ale ale! To ja zapraszam panią do siebie". Podał mi nr sali i godzinę wykładu, a ja aby to zapisać na teczce, musiałam z paszczy syna wyjąć długopis, co obśliniło mi rękę. Oczywiście po dogadaniu sprawy musiał uścisnąć mi dłoń, więc i jego ślina H. dosięgnęła.
Ksiądz Sz. był zachwycony: "To prawdziwy palec Boży!". Ja zaś zostałam na korytarzu nie mając pojęcia z kim się umówiłam. Kolega tarzał się po ziemi ze śmiechu, głównie dlatego, że księdza p. i księdza Sz, dzieli jakieś pół metra wzrostu - o czym zupełnie zapomniałam. Po chwili patrzyłam z żalem jak mija mnie ksiądz P, na którego czatowałam. Tajemnicy ksiądz X okazał się księdzem B. Ostatecznie nie wyszło źle.
Ale najlepsze jest to, że do dziś ksiądz Sz. na mój widok się rozpromienia i macha mi z daleka.
Chyba miał co opowiadać znajomym , zwyciężyłam w rankingu "najgłupsza studentka roku 2013/2014".
- eee... chyba znam siostrę
Uśmiechnęła się, a ja kontynuując zagajonko:
- Ale w wózku to jej synek?
- eee... nie, to moje własne dziecko.
Kiedyś wybrałam się autobusem do centrum Warszawy. Na przystanku poprosiłam jakiegoś faceta, aby pomógł mi wnieść wózek do autobusu. Już w chwili wchodzenia do autobusu, kiedy razem z tym facetem dźwigałam wózek, uświadomiłam sobie, że razem z wózkiem wiozę do Śródmieścia worek ze śmieciami. Co ja przeżywałam w tym autobusie. Muszę dodać, że używaliśmy wtedy najtańszych, cienkich i przezroczystych worków do śmieci. Więc współpasażerowie narażeni byli na widok naszych domowych odpadków, no i ten zapaszek....
Innym razem wybrałam się z dziećmi i, a jakże, ze śmieciami na bazarek przy Alei Lotników. Chodzimy sobie od pawilonu do pawilonu, kiedy nagle zauważam, że znów mam pod wózkiem śmieci. Rozbawiło mnie to, ale nie przejęłam się zbytnio, bo na bazarku przecież są kosze na śmieci. Cóż za problem szybko wyjąć śmieci spod wózka i jak gdyby nigdy nic chyłkiem wrzucić je do kosza. Hm...jak pisałam, worki na śmieci były z tych cienkich i przy moim pospiesznym, energicznym wyciąganiu śmieci spod gondoli wózka worek się rozerwał, a zawartość rozsypała się w promieniu kilku metrów od wózka. Już nie było do śmiechu, kiedy wśród licznych spojrzeń zbierałam z ziemi obierki po ziemniakach, brudne pieluchy itp.
Leżała tam na oddziale pewna pani, którą codziennie odwiedzał mąż. Oboje byli już mocno wiekowi. Pewnego dnia przyjaciółka idzie szpitalnym korytarzem, a tam stoi ten mąż i zanosi się płaczem. Kiedy zapytała go, co się stało, on, nadał płacząc, wyżalił się jej, że z jego żoną jest tak źle, że już go nie poznaje, a i on ledwie ją poznaje, bo z tej choroby tak się na twarzy zmieniła. Co się okazało?
Tego dnia, jak to często w szpitalach bywa, były na oddziale przetasowania i część pacjentów musiało zmienić sale. Kiedy ten pan zbliżał się do pokoju, gdzie dotychczas leżała jego żona, akurat salowa rozwoziła obiad. Wręczyła mu talerz z zupą i wskazując głową na łóżko, gdzie jeszcze wczoraj leżała jego żona, powiedziała: "Niech pan nakarmi żonę". No to wziął i nakarmił, powstrzymując łzy, że tak żona zmizerniała, że aż niepodobna do siebie. Starsza pani na łóżku była co prawda zdziwiona, że jakiś obcy mężczyzna ją karmi, i próbowała przypomnieć sobie, skąd może go znać. Pomyślała z wdzięcznym sercem, że to jej organizacja kombatancka musiała dowiedzieć się, że trafiła do szpitala i przysłali kolegę, kombatanta. Zapytała niepewnie: "Kaziu, to ty?" i zdziwiła się, że "Kaziowi" na płacz się zaczęło zbierać.
Kiedy w końcu wszystko się wyjaśniło i starszego pana zaprowadzono do sali, gdzie leżała jego żona, on po chwili wrócił do tej kobiety i bez słowa, z zaciętą miną, wyjął jej z szuflady szafki czekoladki, które przyniósł tego dnia dla żony.
Mąż ma na koncie kilka wyjść do pracy w różnych butach, kiedyś się zdziwił, jak mu w windzie współpasażerowie lustrowali stopy. Syna też kiedyś wywiózł do babci w dwóch róznych butach (tatusiu, ciśnie mnie w jedną nóżkę... - mówił syn przez 7 godzin jazdy). To był pierwszy wakacyjny wydatek babci na wnuczka -nowe buty
Nie wiem, czy gdzieś już o tym nie pisałam, ale kiedyś (6-7 klasa podstawówki) spadłam z łóżka i spuchło mi kolano. Po dwóch tygodniach dalej bolało, nasłuchałam się strasznych historii o amputacjach nogi po uderzeniu młotkiem i wymusiłam na rodzicach wizytę u ortopedy. Ojciec mnie zawiózł na IP ortopedyczną, ale był pewny, że nic mi nie jest, zostawił w kolejce, dał na bilet autobusowy i pojechał do pracy. Okazało się, że mam mocno naderwane ścięgno i mnie zagipsowali od kostki po pachwinę. Wykuśtykałam przed szpital, do przystanku jakieś setki metrów, z przystanku do domu też kilkaset m. Pomyślałm chwilę i zapakowałam się do taksówki. Podałam adres (kilkanaście km), facet ruszył. Gdzieś za połową drogi odważyłam się przyznać, że nie mam kasy, bo ojciec mnie zostawił z drobnymi, bo myślał, że mi nic nie dolega, ale mama jest w domu, to zaraz zwiezie (mieszkaliśmy na 11 p.) Facet tylko zapytał o nazwisko i nr mieszkania i czekał - dużego wyjścia nie miał. Ja dokuśtykałam 8 stopni do windy - a winda nieczynna. No to ja na dwór i tłumaczę facetowi, że winda nie chodzi i muszę obejść blok dookoła, bo tam jest druga klatka i jest przejście na strychu na 12 p. Facet popatrzył podejrzliwie - ale dużego wyjścia nie miał. Dokuśtykałam wkoło wielkiego wieżowca, wjechałam, wkuśtykałam się na 12, potem przez całą długość bloku i znów po schodach piętro niżej. Walę do drzwi, "wpadam" zdyszana i mówię do mamy - szybko, znieś na dół pieniądze taksówkarzowi, bo ja mam nogę w gipsie. Z pokoju wychyla się mama w koszuli nocnej, bo jeszcze nie wstała (migrenę miała chyba)
8-|
No to ja znów na dół przez strych w "zawrotnym" tempie i ze strachem, że facet albo ściga po piętrach naciągaczkę, albo już pojechał na komisariat. Czekał, zdziwi się, że to ja a nie mama, w tłumaczenie, że mama leży nie bardzo chyba wierzył, a ja się czułam jak głupia i jednocześnie wiem, że to wyglądało na głupi dowcip. Wtedy nie było dużo taksówek i takie stanie pod blokiem, to była realna strata. Poza tym co on pomyślał o moich rodzicach - ojciec zostawia dziecko samo w szpitalu, a matka się wyleguje i kaleka sama musi latać po schodach - na kilometr pachnie, że gówniara zmyśla i oczernia swoich rodziców.
edit uzupełniłam
W czasie tej wizyty nocowaliśmy w szkole, na łóżkach polowych. Były z nami trzy nauczycielki, m.in. jedna, która na codzień upinała swoje utlenione i mocno natapirowane włosy w taką wieżę na głowie. A do tego bardzo mocny makijaż, gruba kreska na oczach, itp.
Późnym wieczorem wybrałyśmy się z moją koleżanką, Alą, do łazienki. Wychodząc natknęłyśmy się na ową nauczycielkę, ale bez całego jej codziennego sztafażu i ten widok był tak upiorny, że, niewiele myśląc, z krzykiem rzuciłyśmy się do ucieczki.
Po paru chwilach zostałyśmy poproszone do sali, gdzie nocowały nauczycielki, gdzie musiałyśmy, stojąc przed nimi, słuchać, jakie jesteśmy niewdzięczne za ten zaszczyt, który nas spotkał, że możemy reprezentować szkołę, a my się TAK zachowujemy.
Kiedy tak stałyśmy przed nimi, nagle dotarł do mnie cały absurd i komizm tej sytuacji. Trzy poważne panie nauczycielki siedzące w koszulach nocnych na polówkach w sali szkolnej oświetlonej bezlitosnym dla pozbawionych makijażu pań światłem świetlówek i my dwie w piżamach. Starałam się powstrzymać wzbierający we mnie śmiech skupiając się na czymś, a że miałyśmy ze skruchą spuszczone głowy, to tym" czymś" były falbanki, którymi zakończone były spodnie od piżamy Ali. Po chwili jednak nic nie było dla mnie śmieszniejszego niż te falbanki i wybuchnęłam histerycznym, nieopanowanym śmiechem. Za mną Ala. I tak stałyśmy przed nimi nie mogąc tchu złapać ze śmiechu.
Zostałyśmy wyproszone i.... na tym się skończyło. Nigdy żadna z nauczycielek nie wróciła do sprawy.
Mąż pojechał z synem na finał konkursu. W przypadku jego wygrania miał nagrywać komórką wręczenie dyplomów/nagród bym i ja mogła w domu obejrzeć, ucieszyć się, współuczestniczyć. :-)
No i mój Mąż narywa...
5 miejsce - nagroda pocieszenia - jakaś dziewczynka...
4 miejsce - nagroda pocieszenia - jakaś dziewczynka...
3 miejsce - jakaś dziewczynka...
2 miejsce - jakaś dziewczynka...
1 miejsce - jedyny mężczyzna w gronie finalistów...
I tu mój mąż zaczął klaskać zamiast nagrywać.
Dzisiaj się z tego śmieję, ale wczoraj mało go nie rozszarpałam 8-X
Traf chciał, że po miesiącu wylądowałam w szpitalu, a nie były to czasy telefonów komórkowych. Na oddziale wisiał telefon, jak ktoś chciał się z pacjentem koniecznie skontaktować, wydzwaniał na ten numer, najbliżej przebywająca osoba ( często pielęgniarka, bo blisko ich pokoju zawiesili) odbierała i wydzierała się na korytarzu, przywołując panią taką a taką.
Mąż miał przykazane, żeby raczej nie dzwonić, bo szwy mnie ciągną i nie będę w kółko zrywała się z łóżka.
Któregoś dnia słyszę " pani Szukańska, do telefonu, mąż dzwoni!". Wychynęłam i mówię z godnością: nie Szukańska, tylko Szymańska i ostatnio zmieniłam nazwisko na Florek.
Doszłam do telefonu, biorę słuchawkę i : kochanie, przecież prosiłam, żebyś nie dzwonił, bo ledwie łażę, co się stało?
Z drugiej strony jakiś obcy facet:....yyyyyyy.....Dorotka? - Nie, niestety - mówię - pomyłka - i odłożyłam słuchawkę trochę rozczarowana, że nie mąż i że jakiś facet się pomylił.
Odwracając się wpadłam na panią Dorotkę Szukańską, która dopiero jako druga zdążyła do telefonu:D
A jak ten sam młody człowiek miał około miesiąca, zestawiłam go na ziemię w pokoju, tak jak to z Felą zwykłam robić, poszłam do kuchni, wróciłam i odkryłam, że mój miesięczny syn leży rozpłaszczony na podłodze pośrodku pokoju. Ale byłam zszokowana.
Mój mąż jest lepszy, nagminnie wciskał naszą wówczas około 20miesięczną córkę w body i bluzki brata, wówczas około 3 miesięcznego. Nadal to robi ale teraz nie jest to juz tak spektakularne. Widok córki r.80 w śpiochach r.68, które nie zapinały sie w kroku i uniemozliwialy wyprost... bezcenny. I jeszcze ta duma ojca co się namęczył, ale misję wypełnił...
Ostatnio krzyczałam na Mikołaja, a broił Kajtek, tylko miał na sobie koszulę, w której jeszcze niedawno Mik chodził i broił w takim miejscu, że bardziej tam sie Mikołaja spodziewałam...