dawno temu, na początku lat '90 - kiedy to książki sprzedawano często na ulicznych straganach - zapragnęłam uczyć się włoskiego i szukałam podręczników do tego pięknego języka
zapytałam jednego uprzejmego pana "czy ma Pan książki do włoskiego?"
i usłyszałam w odpowiedzi "Dowłoski, Dowłoski.... nie, nie mamy tego autora"
przyznaje, że w pierwszej chwili nie załapałam - dopiero po chwili parsknęłam śmiechem ku konsternacji pana :P
Przypomniało mi się z jednych wakacji, gdzie z ludźmi ze wspólnoty (Drogi neokatechumenalnej - dopisuję, bo to akurat ważne) prowadziliśmy ośrodek wypoczynkowy w Jastrzębiej Górze. Pełne obłożenie, jedno zapasowe łóżko stoi w składziku - rupieciarni, reszta zajęta. Przyjeżdża wieczorem samochód, wysiada pani i mówi: "Dobry wieczór, jesteśmy z mężem z drogi, bardzo zmęczeni, przejechaliśmy 500 km. Znajdzie się dla nas jakieś łóżko?" Ja zastępowałam kierowniczkę, która gdzieś wyjechała musiałam się zająć nowymi gośćmi. Jak usłyszałam, że "z drogi" to z pełnym radości uśmiechem rzuciłam się jej w ramiona z okrzykiem "Pokój z Tobą!" Kobieta lekko zdziwiona odpowiedziała mi tym samym, więc ja do niej, że mamy jakieś tam łóżko w szopie, jak chcą, to niech tam zawaletują do jutra, a jutro im poszukamy czegoś sensownego w okolicy. Kobieta z dziwną miną poszła ciągnięta przeze mnie do tej graciarni z łóżkiem. W tym czasie zawalałam ją pytaniami: a skąd jesteście? Jak parafia? A która wspólnota? I widzę, że się babina coraz bardziej ociąga, w końcu zobaczywszy nasza szopkę wybąknęła tylko, że nie są zainteresowani, bo mąż jest estetą, i czmychnęła w popłochu do auta.
I dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że oni byli po prostu "z podróży" nie "z Drogi".
Mojemu odpowiedzialnemu (a propos) umarła matka. Poszłam na mszę pogrzebową i gdzies tam, w trakcie wyłowiłam spojrzeniem jego dzieci, które dorosły i wyjechały były z naszego miasta. Dawno się nie widzieliśmy i strasznie się ucieszyłam, że nadarzyła się okazja pogadać. I z ta radością w sobie idę po mszy składać kondolencję i mówię do mojego odpowiedzialnego: "Wszystkiego najlepszego z okazji śmierci matki".
Był na tyle przybity, że do niego nie dotarło. Mam nadzieję.
Miałam świetnego wychowawcę w liceum. Ale był specyficzny, jeśli chodzi o temperament. Kiedyś wywołałam go z lekcji z czyjegoś polecenia, profesor podniósł się wolno, wolno zasunął krzesło, przeszedł wooolno 2 metry do drzwi, wyszedł, delikatnie zamknął drzwi i przysunął do mnie swoją twarz, żebym mu powiedziała, o co chodzi. A ja wtedy, zahipnotyzowana jego flegmatycznymi ruchami - pocałowałam go w policzek.
Było nas w domu pięcioro, dwóch chłopaków i trzy dziewczyny: Kasia, Asia i Agata.
Późny wieczór, całodzienne tapetowanie. Ojciec zmęczony, stoi na wysokościach, docina tapetę i ewidentnie potrzebuje pomocy. Woła więc do mojej siostry Agaty (patrząc na nią):
- Kasia... eee... nie.... Asia... nie.... Ej, dziewczynko jak ty masz na imię?
Zamiast pomóc ojcu, leżałyśmy na podłodze kwicząc.
Tuż po ślubie oprócz łóżka, szafy i kuchenki nie mieliśmy w mieszkaniu żadnych mebli. Stół i krzesła mieliśmy pożyczone. Więc dość szybko pojechaliśmy na pierwsze zakupy meblowe i od razu były one olbrzymie. W Ikei zrobiliśmy zakupy na trzy wózki i tak pchając je na zmianę dotarliśmy do kasy. Kasę zatkaliśmy na dłuższą chwilkę, ale to nic. Dopchaliśmy te wózki do samochodu. Układamy, wciskamy ile się da. Okazało się, że nasze zakupy nie mieszczą się w samochodzie. Więc z powrotem pchamy te wózki do z parkingu do sklepu i musieliśmy zamówić dostawę do domu. Gdy pan poprosił o dane do dostawy, podałam nazwisko i adres. Dopiero jak spojrzałam na męża i jego minę uświadomiłam sobie że... podałam dane sprzed ślubu. Łącznie z nazwiskiem.
A przecież kilka lat wcześniej jeszcze w liceum (znamy się z mężem od tego czasu) na jakiejś kartkówce byłam chyba lekko rozkojarzona, bo przy ich oddawaniu okazało się, że... podpisałam się nazwiskiem mojego (wtedy) chłopaka...
powiedziałabym, ze poziom tego watka cały czas zwyżkuje )
cart, haku !
a propos pomyłek - mina mojego m. jak próbowałam mu kiedyś w roztargnieniu wcisnąć plastikową łyżeczką pyszną zmiksowaną zupkę do paszczy - niezapomniana
mierzenie temperatury zdrowemu synowi zamiast choremu tez mi się zdarza
Ja słyszałam makabryczną historię, jak małżeństwo z ojcem czy rodzicami wyjechało za granicę na narty. No i ojciec zmarł we śnie. Oni strasznie przejęci, że teraz cała procedura i ściąganie zwłok przez granicę, dochodzenie, a przecież nikt mu umrzec nie pomógł. Więc zapakowali dziadka na dach do boksa. Przejechali bezproblemowo granicę, ale byli tak zestresowani, że zatrzymali się na jednym z pierwszych parkingów i poszli się napić kawy i odsapnąć. No i w tym czasie ukradli im samochód! Zanim powiadomili służby, poszukali auta na własną rękę. Rzeczywiście dość niedaleko w lesie zauważyli i auto i ciało i wszystkie inne sprzęty. Najwyraźniej złodzieje otworzyli boks i uznali, że to ofiara porachunków mafijnych, więc się rozmyślili. Natomiast prawdziwości tego zdarzenia nie potwierdzę
Nasza dyrektorka ze szkoły stwierdziła, ze nas udusi
Terminy zgłaszania dzieci były do marca. Już od dawna wisiały listy przyjętych, a my wczoraj przypomnieliśmy sobie, ze córa do pierwszej klasy nie zgłoszona...... :P
Dawno to było, w Pl jeszcze, kiedy robiliśmy zakupy w Ikea. Kupiliśmy blaty do kuchni, stół, nie pamiętam co jeszcze. Dla nas wtedy to był duży wydatek, więc chcieliśmy oszczędzić na transporcie. I tak na tych wózkach pchaliśmy te graty. Najgorzej było przez kładkę, nie miała ona podjazdu, tylko schody. A na przełaj przez ulicę się nie dało, bo jezdnie odgrodzone barierką były. No i potem ciężko było na osiedlu, bo chodnika nie było, rozkopane. Ale daliśmy radę. Nie pamiętam, ile nam to zajęło, wysiłek był straszny, zwłaszcza to dźwiganie po schodach wózków, potem tego, co zakupiliśmy. Nie mogło to być zbyt długo, bo syna zostawiliśmy z teściami, a miał chyba ze 2 miesiące wtedy, a i z tej Ikei nie było aż tak strasznie daleko.
Przypomniało mi się. Kiedyś zapomniałam o zapiekance w piekarniku. Tzn z jednego półmiska zjedliśmy, drugi miał wystygnąć i dooopa, został... a że piekarnika nie używałam dłuższy czas to zapiekanka zaczęła żyć własnym życiem. 8-}
No i jak już zobaczyłam w tym piekarniku to myślalam, ze skonam. Aromatów nie było, ale wizja... :-& A że byłam w stanie mocno błogosławionym to konanie byłoby podwójne. Wiedząc, że mąż za chwilę wróci - wystawiłam zapiekankę na kuchenkę, przykrywszy ją wcześniej pokrywą.
No i traf chciał, ze wpadła znajoma. Taka dystyngowana osóbka. Kawa, ciacho, gadu-gadu... Tak sobie kręcimy się po kuchni, gadamy. Az w pewnej chwili ona pyta: Co masz na obiad? i podnosi pokrywkę. Jej miny do dziś nie zapomnę... I jak mnie głupio było. ">
A propos zapiekanki.... Był u nas na obiedzie zaprzyjaźniony ksiądz. Zjedliśmy zupę. A na drugie danie była zapiekanka mięsno-warzywna. Nie wiem, skąd mi przyszedł do głowy pomysł, żeby zanieść tę gorącą zapiekankę na sztywnej korkowej podkładce. Umieściłam naczynie na podkładce, chwyciłam ją i tak niosłam do stołu. Kiedy już ją miałam położyć na stole, lekko wszystko przechyliłam, a szklane naczynie wraz z całą zawartością zgrabnie zsunęło się z podkładki i gruchnęło o ziemię, obryzgując pomidorowym sosem ściany i krzesła. Zamarłam. A nasz przyjaciel niewiele myśląc zagarnął swoimi łapami bezkształtną kupkę z podłogi, ciepnął z powrotem do naczynia i oznajmił, że i tak zamierza to zjeść. No i zjedliśmy....
Mam koleżankę pochodzącą z mocno konserwatywnej rodziny. Koleżanka zaczęła pracę w butiku z elegancką bielizną. Mieli zniżki duże pracownicze, więc postanowiła kupić siostrze, szwagierce, mamie komplety bielizny, wszystkie pakowane w takie same pudełeczka tej firmy. Mamie kupiła klasyczną elegancką koszulę nocną, szwagierce komplet nieco bardziej frywolny, a siostrze, która niedługo miała wyjść za mąż, komplet bardzo seksowny. Dla mężczyzn w rodzinie prezenty kupował jej mąż i kupił różne narzędzia.
Mąż pomagał pakować jej prezenty tuż przed Wigilią i robili to w pośpiechu. Wigilia dodatkowo spędzana była z dziadkami, bratem i jego rodziną. Prezenty tylko "podrzucone" pod choinką. Potem biegli dalej do rodziny męża.
Jakie było koleżanki zdziwienie jak wieczorem zadzwoniła siostra, dziękując za "ciepłą koszulę" - okazało się, że w pudełku znalazła koszulę nocną zapinaną pod samą szyję - tę, która kupiona była dla mamy. Zadzwoniła więc do szwagierki aby ustalić, co było w jej pudełku i wyszło, że dostała to, co miała dostać. Koleżanka myślała, że tam umrze ze śmiechu, kiedy uzmysłowiła sobie, co dostała jej mama - prześwitującą, seksowną halkę.
Mama nic się do prezentu nie odniosła, za to ojciec zadzwonił z wylewnymi podziękowaniami za "wspaniałe i piękne prezenty"
Wycieczka autokarem piętrowym do Paryża. Ja jako pilot-wyga przekazuję turystom przed zakwaterowaniem sporą garść informacji praktycznych, m.in.: - Proszę nie zostawiać cennych rzeczy pod poduszką, w recepcji jest sejf itd..., itp..., śniadania są porcjowane, każdemu przysługuje:..., proszę nie wyjadać porcji sąsiadom, itd..., itp... Wycieczka mija bezproblemowo. Ostatniego dnia, ze względu na czas pracy kierowców rano opuszczamy pokoje, pakujemy autokar i ruszamy rano metrem do miasta, a kierowcy podjeżażdżają ok. 14 i zabierają nas prosto z centrum do Polski. Jak tylko ruszamy, dają mi kartę kredytową na nazwisko uczestnika wycieczki i mówią, że pokojówka znalazła... POD PODUSZKĄ. Wspólnie dziwujemy się, jak można być takim... hmmm, nieposłusznym turystą. Przez mikrofon mówię: - Pan Kowalski proszony do kokpitu na dywanik. "Kowalski" schodzi z pięterka bardzo się ociągając, rozgląda się, jakby chciał wyskoczyć w biegu, albo zabarykadować w WC. W końcu dociera do nas. Ja z poważną miną, zamierzając dodać atmosferze dydaktycznego smrodku: Czy Pan wie, po co został wezwany? Na co Kowalski z rozbrajającą szczerością i wyrazem skruchy - Ja, ja, ja... przepraszam, że zjadłem dwie porcje.
Inna wycieczka też do Paryża jeszcze w czasach pre-euro i pre-UE, w dniu powrotu 11 listopada, na La Defense złodziej wyrywa mojej turystce torebkę z dokumentami i portfelem. Torebka z frędzlami (w tylu indiańskim, qrde, jak są frędzle po francusku?!?!?!). Jakoś załatwiliśmy zgłoszenie na posterunku i dodzwoniliśmy się do konsulatu, żeby jej wystawił paszport. Niestety konsul szykował się na jakiś bal świąteczny (w końcu Francuzi też świętują) i nas olał. Zaproponował, żebyśmy wracali do Polski przez Strassbourg i tam "jutro rano" wyrobili ten paszport. Wystarczy dwóch świadków tożsamości tej pani (a ja mam tych świadków prawie 50 osób). Oczywiście ludzie mają w nosie, że panią okradli i żądają "realizacji programu". No to realizujemy, wieczorny wjazd na wieżę Ajfla (przez A oczywiście). Pani miała za pazuchą jakiś woreczek z "drobnymi" była niezła suma tego bilonu, klkadziesiąt Fr, a bilety były w cenie wycieczki, więc myślała, że sobie kupi pamiątki chociaż (zostało mi zdjęcie z nią na szczycie wieży, zachowała pogodę ducha mimo sytuacji i braku życzliwości współpasażerów). A ja jej mówię, że najpierw pójdziemy do metra do fotomatu zrobić zdjęcia, żeby w Strassbourgu mieć do paszportu. Kobieta wlazłą do fotomatu, a tam na ekranie instrukcja interaktywna po francusku. Ja stoję z drugiej strony zasłonki i ona próbuje mi powiedzieć, co tam jest napisane. Czasem próbuję wsadzić tam kawałek swojej głowy z feagmentem oka... Monety wrzuciła, ale zdjęcia nie wyłażą... Czekamy, czekamy, ona po kolei wrzuca swoje zaskórniaki, wrzuciła je wszystkie. I nic, niedługo zbiórka i odjazd. To była era sprzed komórek, zresztą służbowych komórek piloci nie mają do tej pory chyba, więc w tym podziemiu obok z budki zadzwoniłam na posterunek na La Defense. Hura! Torebkę ktoś znalazł w śmietniku, a w środku klucze od mieszkania, paszport itd... wszystko oprócz kasy. No to super, zamiast do Strasbourga zrobimy rundkę na La Defense. Kończę rozmawiać i naraz słyszę, jak fotomat ożył. Widocznie skończył wywoływać i zaczął wypluwać karty, a na każdej 4 zdjęcia...7 kart, 28 zdjęć. Zapewne ta informacja była na instrukcji, ale pani mi jej nie zdołała przekazać. Za to, mimo naszych "konsultacji" zdjęcie było całkiem w porzo. Była tak uszczęśliwiona, że porozcinała wszystkie zdjęcia i porozdawała a autokarze pasażerom na pamiątkę kłopotliwej współpasażerki.
Po maturze zapragnęłyśmy z dziewczynami pojechać w góry. Trochę na wariata, bo każda bez kasy prawie. Ja się zobowiązałam załatwić nocleg w Poroninie (znajoma znajomych znajomych). A że od zawsze moim żywiołem jest improwizacja to się w szczegóły nie wdawałam i tylko podsycałam entuzjazm koleżanek.W Poroninie wylądowałyśmy w niedzielę o 6 rano. Zapomniałam kartki z adresem, ale przecież się kogoś zapyta, gdzie mieszka pani Chowaniec. Toż to wioska, wszyscy się znają. Komórek na skalę masową jeszcze nie używano. Jakaś góralka czatowała na dworcu na ewentualnych letników. No to pytam. Pani pomyślała chwilę, ja dorzuciłam kilka istotnych informacji, że mąż to Staszek, on tutejszy ona nie itp, pani myśli. W końcu mówi tak: "Pójdą bez pole na lewo w górę, to tam mieszka Chowaniec, dalej 2 domy, tez Chowaniec. Pójdzie na prawo prosto to są 3 zagrody Chowańców, a tam, za górką zaczyna się osiedle. I tam same Chowańce som". Podziękowałam i zaczęłam w myśli litanię do św. Antoniego.
Urząd Skarbowy w małym miasteczku w Bieszczadach, właściwy dla miejsca, skąd pochodzi mój mąż. Pojechałam tam składać wniosek o zwrot VAT za materiały budowlane. Wniosek (albo jakieś załączniki, już nie pamiętam) był niekompletny/nieprawidłowy i zachodziła poważna obawa, że urzędnik go nie przyjmie a był to ostatni dzień, kiedy można bylo składać. Ponieważ bardzo nam zależało i chodziło o spore pieniądze, postanowiłam zastosować sprawdzoną strategię na "sierotkę Marysię".
Wpadam do Urzędu, włos rozwiany, oczy okrągłe i głosem wysokim a piskliwym nawijam do urzędniczki:
I tak dalej w tym stylu. Przedstawienie oskarowe, wspięłam się na wyżyny kunsztu aktorskiego i zrobiłam z siebie koncertową idiotkę.
Laska za biurkiem spojrzała na mnie ciężkim wzrokiem:
-Pani da te papiery.
Rzuciła okiem na nagłówek wniosku, potem na mnie i....
-Ahaaaa, to Kuba się wreszcie ożenił!
Okazało się, że pani urzędniczka z moim mężem do jednej klasy w liceum chodziła. Wniosek oczywiście został przyjęty warunkowo do uzupełnienia ale za to teraz pewnie pół miasteczka wie, że pan O. sobie kretynkę za żonę wziął.
Komentarz
zapytałam jednego uprzejmego pana "czy ma Pan książki do włoskiego?"
i usłyszałam w odpowiedzi
"Dowłoski, Dowłoski.... nie, nie mamy tego autora"
przyznaje, że w pierwszej chwili nie załapałam - dopiero po chwili parsknęłam śmiechem ku konsternacji pana :P
No, może nie tyle dzieci, co ich imiona. Często wołam : Wojtek, nie, Jasiu, nie, Peio!
Ale mąż raz przebił mnie o całą długość. Zawołał: "Wojtek i Wojtek chodźcie tu!"
Ja zastępowałam kierowniczkę, która gdzieś wyjechała musiałam się zająć nowymi gośćmi. Jak usłyszałam, że "z drogi" to z pełnym radości uśmiechem rzuciłam się jej w ramiona z okrzykiem "Pokój z Tobą!"
Kobieta lekko zdziwiona odpowiedziała mi tym samym, więc ja do niej, że mamy jakieś tam łóżko w szopie, jak chcą, to niech tam zawaletują do jutra, a jutro im poszukamy czegoś sensownego w okolicy. Kobieta z dziwną miną poszła ciągnięta przeze mnie do tej graciarni z łóżkiem.
W tym czasie zawalałam ją pytaniami: a skąd jesteście? Jak parafia? A która wspólnota?
I widzę, że się babina coraz bardziej ociąga, w końcu zobaczywszy nasza szopkę wybąknęła tylko, że nie są zainteresowani, bo mąż jest estetą, i czmychnęła w popłochu do auta.
I dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że oni byli po prostu "z podróży" nie "z Drogi".
Mojemu odpowiedzialnemu (a propos) umarła matka. Poszłam na mszę pogrzebową i gdzies tam, w trakcie wyłowiłam spojrzeniem jego dzieci, które dorosły i wyjechały były z naszego miasta. Dawno się nie widzieliśmy i strasznie się ucieszyłam, że nadarzyła się okazja pogadać. I z ta radością w sobie idę po mszy składać kondolencję i mówię do mojego odpowiedzialnego: "Wszystkiego najlepszego z okazji śmierci matki".
Był na tyle przybity, że do niego nie dotarło. Mam nadzieję.
A ja wtedy, zahipnotyzowana jego flegmatycznymi ruchami - pocałowałam go w policzek.
)
Było nas w domu pięcioro, dwóch chłopaków i trzy dziewczyny: Kasia, Asia i Agata.
Późny wieczór, całodzienne tapetowanie. Ojciec zmęczony, stoi na wysokościach, docina tapetę i ewidentnie potrzebuje pomocy. Woła więc do mojej siostry Agaty (patrząc na nią):
- Kasia... eee... nie.... Asia... nie.... Ej, dziewczynko jak ty masz na imię?
Zamiast pomóc ojcu, leżałyśmy na podłodze kwicząc.
A przecież kilka lat wcześniej jeszcze w liceum (znamy się z mężem od tego czasu) na jakiejś kartkówce byłam chyba lekko rozkojarzona, bo przy ich oddawaniu okazało się, że... podpisałam się nazwiskiem mojego (wtedy) chłopaka...
)
zbieram sie podopisywać coś...ale co wejdę rycze ze smiechu i czasu mi nie wystarcza;)
) ) )
powiedziałabym, ze poziom tego watka cały czas zwyżkuje )
cart, haku !
a propos pomyłek - mina mojego m. jak próbowałam mu kiedyś w roztargnieniu wcisnąć plastikową łyżeczką pyszną zmiksowaną zupkę do paszczy - niezapomniana
mierzenie temperatury zdrowemu synowi zamiast choremu tez mi się zdarza
Natomiast prawdziwości tego zdarzenia nie potwierdzę
Terminy zgłaszania dzieci były do marca. Już od dawna wisiały listy przyjętych, a my wczoraj przypomnieliśmy sobie, ze córa do pierwszej klasy nie zgłoszona...... :P
No i jak już zobaczyłam w tym piekarniku to myślalam, ze skonam. Aromatów nie było, ale wizja... :-& A że byłam w stanie mocno błogosławionym to konanie byłoby podwójne. Wiedząc, że mąż za chwilę wróci - wystawiłam zapiekankę na kuchenkę, przykrywszy ją wcześniej pokrywą.
No i traf chciał, ze wpadła znajoma. Taka dystyngowana osóbka. Kawa, ciacho, gadu-gadu... Tak sobie kręcimy się po kuchni, gadamy. Az w pewnej chwili ona pyta: Co masz na obiad? i podnosi pokrywkę. Jej miny do dziś nie zapomnę... I jak mnie głupio było. ">
A nasz przyjaciel niewiele myśląc zagarnął swoimi łapami bezkształtną kupkę z podłogi, ciepnął z powrotem do naczynia i oznajmił, że i tak zamierza to zjeść.
No i zjedliśmy....
Mąż pomagał pakować jej prezenty tuż przed Wigilią i robili to w pośpiechu. Wigilia dodatkowo spędzana była z dziadkami, bratem i jego rodziną. Prezenty tylko "podrzucone" pod choinką. Potem biegli dalej do rodziny męża.
Jakie było koleżanki zdziwienie jak wieczorem zadzwoniła siostra, dziękując za "ciepłą koszulę" - okazało się, że w pudełku znalazła koszulę nocną zapinaną pod samą szyję - tę, która kupiona była dla mamy. Zadzwoniła więc do szwagierki aby ustalić, co było w jej pudełku i wyszło, że dostała to, co miała dostać. Koleżanka myślała, że tam umrze ze śmiechu, kiedy uzmysłowiła sobie, co dostała jej mama - prześwitującą, seksowną halkę.
Mama nic się do prezentu nie odniosła, za to ojciec zadzwonił z wylewnymi podziękowaniami za "wspaniałe i piękne prezenty"
Wycieczka mija bezproblemowo. Ostatniego dnia, ze względu na czas pracy kierowców rano opuszczamy pokoje, pakujemy autokar i ruszamy rano metrem do miasta, a kierowcy podjeżażdżają ok. 14 i zabierają nas prosto z centrum do Polski. Jak tylko ruszamy, dają mi kartę kredytową na nazwisko uczestnika wycieczki i mówią, że pokojówka znalazła... POD PODUSZKĄ. Wspólnie dziwujemy się, jak można być takim... hmmm, nieposłusznym turystą. Przez mikrofon mówię: - Pan Kowalski proszony do kokpitu na dywanik. "Kowalski" schodzi z pięterka bardzo się ociągając, rozgląda się, jakby chciał wyskoczyć w biegu, albo zabarykadować w WC. W końcu dociera do nas. Ja z poważną miną, zamierzając dodać atmosferze dydaktycznego smrodku: Czy Pan wie, po co został wezwany?
Na co Kowalski z rozbrajającą szczerością i wyrazem skruchy - Ja, ja, ja... przepraszam, że zjadłem dwie porcje.
Była tak uszczęśliwiona, że porozcinała wszystkie zdjęcia i porozdawała a autokarze pasażerom na pamiątkę kłopotliwej współpasażerki.
Czy na tym forum wszyscy tylko o jednym myślą?
Wpadam do Urzędu, włos rozwiany, oczy okrągłe i głosem wysokim a piskliwym nawijam do urzędniczki:
-Ja-z-wnioskiem-o-VAT-do-zwrotu-mąż-mnie-tu-przysłał-ale-w-ogóle-nie-wiem-o-co-w-tym-chodzi-to-jest-takie-skomplikowane-nic-z-tego-nie-rozumiem-nie-wiem-co-mam-zrobić-i-może-pani-mi-pomoże....?
I tak dalej w tym stylu. Przedstawienie oskarowe, wspięłam się na wyżyny kunsztu aktorskiego i zrobiłam z siebie koncertową idiotkę.
Laska za biurkiem spojrzała na mnie ciężkim wzrokiem:
-Pani da te papiery.
Rzuciła okiem na nagłówek wniosku, potem na mnie i....
-Ahaaaa, to Kuba się wreszcie ożenił!
Okazało się, że pani urzędniczka z moim mężem do jednej klasy w liceum chodziła. Wniosek oczywiście został przyjęty warunkowo do uzupełnienia ale za to teraz pewnie pół miasteczka wie, że pan O. sobie kretynkę za żonę wziął.
miłość jest ślepa