Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Niechlubne uczynki osławionego pisarza - "Cesarz" Kapuścińskiego i Etiopia

edytowano czerwiec 2012 w Polityka
z ivrp.pl

"Przypadkowo natrafiłem u blogera o nicku KOSSOBOR
z nE na przytoczony in extenso wywiad Joanny Mieszko-Wiórkiewicz z
wnuczkiem cesarza Hailje Selassje. Przytaczam go tu w całości, bo wielu
nie jest znany. Pierwotnie ukazał się w Rzepie na początku kwietnia 2010
roku, a obecnie dostępny jest w strefie płatnej.





http://kossobor.nowyekran...iego-naturalnie





JOANNA MIESZKO-WIÓRKIEWICZ: Wasza Wysokość, ta rozmowa oznacza rozdrapywanie ran...





KSIĄŻĘ ERMIAS SAHLE-SELASSJE: Tylko proszę mnie nie pytać, czy czytałem
„Cesarza”. Dziesiątki razy już mnie o to pytano. Odpowiadam niepytany:
tak, czytałem, i to w całości co najmniej dwukrotnie. Nie dlatego, że
książka tak mi się podobała. To był mój obowiązek - i jako Etiopczyka, i
jako świadka wydarzeń oraz jako wnuka samego cesarza.





Książka ta nie tylko zniszczyła reputację cesarza i naszej rodziny, ale
zatruła także współczesną historię Etiopii dla kilku przyszłych pokoleń.
W Polsce chyba nikt sobie tego nie uświadamia, jak wielką propagandową
robotę zrobił Kapuściński dla Sowietów i zamachowców z junty wojskowej
czyli Dergu z Mengistu Hajle Marjamem na czele. Przy czym, jak zaznaczał
sam autor, chodziło o fikcję literacką, a nie reportaż. W wielu
recenzjach podkreśla się jednak, że autor wynalazł nową formę - fikcyjny
czyli zmyślony reportaż polityczny. Czy to nie jest czysty Orwell? I za
tę nową formę okrzyknięto autora wybitnym dziennikarzem. W jakich
językach ukazała się ta książka i w ilu milionowych nakładach?





W samej Polsce miała od 1978 roku chyba co najmniej 300 tysiecy nakładu.
Jest przecież lekturą szkolną. Znajduje się także w kanonie lektur
wielu szkół dziennikarstwa, w tym przede wszystkim w USA. Podobno
przetłumaczono ją na 30 języków. Do tego adaptacje teatralne... Na pewno
- jak to zwykle bywa - sprzedane są wszelkie możliwe prawa: opcje
radiowe, filmowe etc.





Lektura adeptów dziennikarstwa na świecie? I czego mają się oni nauczyć?
Nie przypadkiem nie przetłumaczono jej ani na amharski, ani na żaden
inny język Etiopii, chociaż ukazała się w momencie wyłącznego przejęcia
władzy przez zamordystę Mengistu. Ja sam czytałem ją po angielsku. Niby
to fikcja, ale jeżeli szuka się książek o Etiopii lub o Hajle Selassje,
to tytuł ten wyskakuje w wyszukiwarkach internetowych jako pierwsze
źródło wiadomości. I to bez informacji, że jest to konfabulacja autora
pochodzącego z sowieckiej zony, byłego stalinowca...





A na czym miałaby ta konfabulacja polegać?





Należałoby wziąć tę książkę do ręki i prześledzić ją strona po stronie.
Książka jest zakłamana już od pierwszych słów: „...Kiedyś byli ludźmi
pałacu albo mieli tam prawo wstępu. Nie zostało ich wielu. Część zginęła
rozstrzelana przez plutony egzekucyjne. Inni uciekli za granicę albo
siedzą w więzieniu znajdującym się w lochach tego samego pałacu...” O
kim on tu mówi? O jakich plutonach egzekucyjnych? Czy polski czytelnik,
którego ojcowie i dziadkowie również stali naprzeciw podobnych plutonów
egzekucyjnych - wspomnijmy choćby Katyń - zdaje sobie sprawę podczas
lektury tych słów, jaką sytuację opisuje Kapuściński?





Ale czytajmy dalej: „Etiopczycy są głęboko nieufni i nie chcieli
uwierzyć w szczerość mojej intencji: miałem zamiar odnaleźć świat, który
został zmieciony karabinami maszynowymi Czwartej Dywizji”.
Rzeczywiście, reporter z komunistycznej Polski przebywający w strefie
ściśle kontrolowanej przez wywiad sowiecki, postanawia odnaleźć
ostatnich ocalonych z czerwonej rewolucji. A zatem reporter szuka ofiar
tej rewolucji i z ich pomocą chce wydrwić dwór i zdetronizowanego
monarchę, który ten wielki zacofany kraj wyprowadzał właśnie, podobnie
jak to było w przypadku cara Aleksandra, na spotkanie z nowoczesnym
światem. Pusty śmiech musi ogarniać każdego, kto ma pojęcie o polityce i
ówczesnej walce dwóch systemów. Cytuję dalej: „Te karabiny są
zamontowane na amerykańskich jeepach, obok siedzenia kierowcy. Obsługują
je strzelcy, których zawodem jest zabijanie”. Poruszający wyobraźnię
obraz, te amerykańskie jeepy wyposażone w sowieckie karabiny,
nieprawdaż? I autor sugerując naiwnemu czytelnikowi „amerykańskość” tej
rewolucji taktownie nie wspomina, że zarówno kierowcy, jak i strzelcy
mówili po hiszpańsku, bo przybyli z Kuby, a ich rozkazodawcy mówili po
rosyjsku. Broń na sowieckiej licencji pochodziła z Polski, z
Czechosłowacji i Węgier. Milicję organizowali towarzysze z NRD. Obecni
byli także towarzysze ze służb bułgarskich. Przecież umiał te języki
rozróżniać i musiał je na własne uszy tam słyszeć! Musiał na własne oczy
widzieć sowieckie czołgi, samoloty i sprzęt wojskowy, ale napisal tylko
o amerykańskich jeepach. Musiał spotykać specjalistów od
kolektywizacji, nacjonalizacji fabryk i banków, rosyjskich i NRD-owskich
fachowców od transportu i komunikacji, organizacji życia partyjnego,
redaktorów, rosyjskie i niemieckie towarzyszki pomagające młodym
Etiopkom w zakładaniu organizacji kobiecych czy rosyjskich i NRD-owskich
towarzyszy pomagających w zakładaniu obozów reedukacji politycznej...





Nie musiał. O takich ludziach mówi się, że są ślepi na lewe oko...





Ja mam swoją prywatną optykę insidera, człowieka, który u stóp cesarza
raczkował i trzymając jego rękę uczył się chodzić. Można i nawet należy
posądzać mnie o brak obiektywizmu. Mam do tego prawo. Obiektywnie
wypunktował marksistowską perspektywę „Cesarza” wybitny znawca Afryki,
prof. John Ryle. Podkreślił on, że rzekomi informatorzy autora, rzekomo
dworzanie z pałacu ukryci w książce pod inicjałami brzmią, jakby trafili
na jej karty wprost z osiemnastowiecznej powieści angielskiej. To nie
jest styl, w jakim mówi się w Etiopii. Tylko nazwisko jednego z nich,
rzecznika prasowego cesarza zostało podane w całości, bo - jak pisze
autor - tamten zdążył na czas wyzionąć ducha. Ten formalny zabieg, który
tak się czytelnikom podoba, jest częścią ogólnej dezinformacji. Ma
wzmocnić podawane przez autora werbalnie i niewerbalnie ogólne wrażenie,
że dwór cesarski był siedliskiem ciemnoty i zacofania, a sam cesarz -
półanalfabetą, który żadnych książek nie posiadał i ich nie lubił, a co
za tym idzie - nie czytał. Bo monarchia to ciemnota i wstecznictwo, a
marksizm to jest oświecenie i powszechny dostęp do wiedzy. Tymczasem
prawda była zupełnie odwrotna, pisał i czytał biegle po amharsku,
angielsku i francusku, a ostatnie zdjęcie cesarza z 1975 roku, gdy od
września 1974 był internowany przez juntę, to zdjęcie starca pochylonego
nad wielkim starym inkunabułem zajmującym połowę stołu. Hajle Selassje
do ostatniego dnia życia dzień rozpoczynał Biblią i mszą. Miał swoje
ulubione strofy z Księgi Proroka Jeremiasza. Był mistykiem, uznawał
nadrzędność Woli Bożej. Oczywiście, wtedy nie potrafiłem tego zrozumieć.
Byłem dzieckiem w ostatnich latach jego panowania.





Jak na mistyka, to Pański dziadek był politykiem jak najbardziej z tego
świata. Rządził przecież ponad 60 lat. Przeprowadził Etiopię ze
średniowiecza do nowoczesności nie tracąc ani kawałka etiopskiej ziemi.
Był współinicjatorem i pierwszym przewodniczącym Organizacji Jedności
Afrykańskiej. Utrzymywał stosunki z Zachodem i flirtował z komunistami.
Zaprzyjaźnił się z Tito, cztery czy pięć razy odwiedził ZSRR, dwukrotnie
dostał od Sowietów jakieś pożyczki, raz mniejszą na przynętę, potem, w
1970 roku większą. Listę imponujących przedsięwzięć modernizacyjnych od
zniesienia niewolnictwa, po założenie poczty, banków i wprowadzenie
konstytucji wyliczył w „Cesarzu” nawet Kapuściński.





Utopił ją jednak w ogólnych brunatnych barwach, w jakich namalował
cesarza jako groteskowego satrapę rządzącego niepodzielnie na
skorumpowanym i pełnym intryg dworze. Jest tam scena, gdzie Hajle
Selassje rzekomo każe odczytywać na głos pierwszy tom swojej
autobiografii. Tymczasem autobiografia ta w tłumaczeniu Edwarda
Ullendorfa ukazała się już po jego śmierci. Ale to drobiazg w porównaniu
z innymi kłamstwami.





Ale pamiętajmy, że autor był w tamtym czasie wierzącym marksistą, a
marksiści z definicji nie lubią carów i cesarzy. No i ten jego marksizm
praktycznie mu się sprawdzał...





Ja sam książkę czytałem na początku lat osiemdziesiątych wydaną przez
Harcourt, Brace, Jovanovich – lewicowe amerykańskie wydawnictwo i było
dla mnie dosyć oczywiste, dlaczego ukazała się ona właśnie tam, oraz
dlaczego musi ona dobrze zabrzmieć w uchu amerykańskiej lewicy.
Mianowicie z tych samych powodów, z jakich została dobrze przyjęta w
skomunizowanej Polsce. Chodzi o następujący przekaz: w nowoczesnym,
zlaicyzowanym świecie nie może być miejsca dla monarchów, tym bardziej
dla chrześcijańskich monarchów, a już szczególnie w Afryce, gdzie
Sowieci walczyli o wpływy z Amerykanami.





W Polsce niektórzy recenzenci utrzymywali, że książka ta ma być jedynie alegorią naszych lokalnych stosunków...





Podano to nawet na skrzydełku wydania, które mam. To ciekawe, bo nigdzie
indziej tak nie jest odczytywana. Nic też nie wskazuje na to w samej
treści.





Wszystkie podane fakty, nieważne, jak dalece wykrzywione czy
przerysowane dotyczą etiopskiej rzeczywistości i historii, choć książka
ta unika jakiegokolwiek kontekstu historycznego. Sposób przejęcia władzy
przez Derg i zamordowanie uwięzionego cesarza, o czym autor nie
wspomina zadowalając się podaniem oficjalnego komunikatu prasowego o
śmierci z powodu niewydolności krążenia, bardziej przypomina
rzeczywistość rosyjską, aniżeli polską. Dla mnie nie ulega wątpliwości,
że Kapuściński napisał „Cesarza” na określone zamówienie. Przecież w
Etiopii przebywał także na polecenie swoich mocodawców w czasie, gdy
całkowitą władzę przejął w 1976 roku pułkownik Mengistu Hajle Marjam,
zwany Czarnym Stalinem i do Etiopii z rozpędem wkroczyli Sowieci,
oficerowie i instruktorzy kubańscy, służby bułgarskie i polskie oraz
NRD-owskie, a nawet północno-koreańskie. Podobnie, jak to było wcześniej
w Angoli i Mozambiku, czyli w kluczowych dla Sowietów krajach Afryki.
Jeżeli w Angoli i Mozambiku korespondent PAP Kapuściński pracował jako
tłumacz i chłopak do wszystkiego, to może było tak i w Etiopii? Co miał
tam do szukania jako korespondent PAP? Przecież Polska nie miała prawie
żadnych interesów gospodarczych z Etiopią. A, że agencje prasowe to
przeważnie przykrywki dla innych zadań, to rzecz powszechnie znana.





Poza tym przecież Polska w polityce zagranicznej nie była suwerenna. Była częścią moskiewskiej maszyny post-kominternu...





W maju 1977 roku wobec wojny z Somalią o prowincję Ogaden, Mengistu
podpisał w Moskwie porozumienie o przyjaźni i współpracy, które
praktycznie otworzyło Etiopię Rosjanom. Już w listopadzie 1977 przybyła
do Etiopii via ZSRR tysiącosobowa ekipa pilotów i techników wojskowych.
Nie zapominajmy, że jest to wielki kraj, prawie cztery razy większy od
Polski. Do stycznia 1978 Sowieci przerzucili do Etiopii prawie 20
tysiecy żołnierzy kubańskich, większość bezpośrednio z Angoli, do marca
1978 roku Moskwa dostarczyła broni za więcej niż miliard ówczesnych
dolarów. Oddziały kubańskie dowodzone przez sowieckich generałów szybko
wyparły Somalijczyków z Ogadenu. Wówczas Mengistu zaatakował dążącą
wcześniej z pomocą Moskwy do niepodległości Erytreję, potrzebny był
bowiem dostęp do morza. Po co Sowietom niewielka Erytreja, skoro mogli
dostać całą Etiopię razem z Erytreją, prawda? Kubańczycy w etiopskich
mundurach strzelali do Erytrejczyków, których jeszcze rok temu sami
przeciw Etiopii szkolili. Moskwa w rekordowym czasie wyposażyła etiopską
armię posiadającą wcześniej tylko 62 czołgi i 27 myśliwców w dodatkowe
350 czołgów i 70 myśliwców.





Nie mieliśmy o tym pojęcia. To nie są tematy, które poruszałaby wówczas
Polska Agencja Prasowa. Nasi korespondenci zagraniczni nie mieli nam
zresztą niczego objaśniać, tylko realizować żywotne interesy nadrzędnej
Partii. A dziś czytelnikom Kapuścińskiego wydaje się, że reporter
podróżował po prostu dokąd go oczy i serce niosły... Z prostej
ciekawości świata... Do czego była potrzebna Moskwie Etiopia?








Historycznie są to kontakty jeszcze z czasów caratu. Szczególnie ze
względu na Koptyjski Kościół Ortodoksyjny. Natomiast w czasach ekspansji
wojującego bolszewizmu chodziło o zdobycie ważnego przyczółka
kontrolującego Arabów i mającego silny wpływ na Afrykę. Etiopska
stabilność i kontynuacja władzy stanowiły w Afryce określoną wartość.
Sam cesarz cieszył się wielkim autorytetem. Tym gorzej dla niego. Resztę
należało zdyskontować. To się zdecydowanie wzmogło w końcówce lat
60-tych, kiedy uniwersytety amerykańskie zostały zakażone
marksizmem-leninizmem. Studiowali na nich młodzi Etiopczycy. Cesarz sam
fundował im te studia. Sowieci próbowali podejść cesarza kilkakrotnie. W
końcu Etiopia to było takie anachroniczne państwo... To należało
zmienić. Cesarz chciał to robić ewolucyjnie, ale młodzi marksiści
postanowili zrobić to według sprawdzonych metod. Udało się ostatecznie
we wrześniu 1974 roku, kiedy etiopscy studenci i adepci akademii
wojskowych, w tym świeżo upieczony marsksista Mengistu, wrócili do kraju
przywożąc know-how lewicowej rewolucji. W 1973 miał miejsce pierwszy
wielki kryzys paliwowy i okazało się, że z Etiopii można kontrolować
płynące z Półwyspu Arabskiego tankowce. Strategicznie - idealna sprawa.
Choć okazała się kosztowna. Rewolucja w Etiopii była ostatnim eksportem
sowieckiej doktryny na Zachód.





Kapuściński powrócił do Etiopii w 1990 roku już po tym, gdy Gorbaczow
zakręcił Mengistu kurek z pieniędzmi i temu nie pozostawało nic innego,
jak spakować manatki...





Wielki autor zapragnął odwiedzić 36 aresztowanych członków
leninowsko-marksistowskiej junty wojskowej czyli Dergu. Oczywiście jej
najgorliwsi członkowie zdążyli już zbiec. Gdyby miał inklinacje do
rzetelnego dziennikarstwa, to powinien był wówczas zrewidować to, co
napisał 23 lata wcześniej, tym bardziej, że właśnie toczyło się śledztwo
w sprawie zamordowania Hajle Selassje.





Podobno udusił cesarza poduszką sam pułkownik Mengistu Hajle Marjam i
kazał jego szczątki zamurować pod podłogą pałacowej toalety. Wykazał się
jeszcze wiele razy krańcową bezwzględnością, także wobec własnych
towarzyszy i wskutek tego w 1976 roku przejął w całości władzę. W
„Cesarzu” Kapuściński poświęca mu jedno zdanie: że jest szczupły i cały
czas napięty. Po roku 1990 był sądzony trzykrotnie. Akt oskarżenia zajął
8 tysięcy stron. Żyje gdzieś w Zimbabwe pod bokiem Roberta Mugabe i
cieszy się dobrym zdrowiem, choć ciąży na nim kara śmierci.





Czy poznał Pan osobiście autora „Cesarza”?





Osobiście nigdy. Pamiętam jednak, że wiele lat temu w jakimś wywiadzie
zagadnięty przez amerykańskiego dziennikarza próbował się wobec mnie
usprawiedliwiać wyrażając nadzieję, że nie odebrałem „Cesarza” jako
opisu rzeczywistości, lecz jako czystą fikcję. Kiedy indziej zwrócono
się do mnie z pytaniem, czy nie wziąłbym udziału we wspólnym spotkaniu z
Kapuścińskim w jakimś polskim klubie w Londynie. Jednak z nieznanych mi
powodów nie sfinalizowano tego zaproszenia.





W 1987 roku wystawiono „Cesarza” w Royal Court Theater w Londynie. Na
czołówkach wielu zachodnich dzienników opublikowano zdjęcia pikiet
etiopskiej opozycji przed tym teatrem. W Polsce nie wspomniała o tym ani
„Trybuna Ludu” ani „Tygodnik Mazowsze”, choć w tym samym czasie także
polska opozycja urządzała demonstracje na Zachodzie w obronie własnych
narodowych interesów. Brakuje nam chyba poczucia solidarności...





Ja również uczestniczyłem w demonstracjach przeciwko tej sztuce na
Sloane Square. Studiowałem w tym czasie w Londynie. Demonstracje
odniosły pewien skutek, bo sam widziałem cały szereg osób, które
zorientowawszy się, co jest grane, zawracały na pięcie przed teatrem nie
wchodząc do środka. Nawet producent był zaskoczony naszą determinacją.
Wyszedł do nas, aby tłumaczyć, że to tylko sztuka, która nie
odzwierciedla rzeczywistości. Niestety, ten właśnie kłamliwy i
groteskowy obraz dworu Hajle Selassje zdominował na dziesięciolecia
wyobrażenia o naszym kraju i jego najbardziej zasłużonym władcy.





Etiopia, która kojarzy się na świecie tylko z głodem, suszą i pustynią
według naukowców była kolebką ludzkości. Kilka lat temu naukowcy
amerykańscy zestawili razem kości znalezionych w Etiopii żyjących przed
4,4 milionami lat hominidów i nazwali swoje dzielo: Ardipithecus
ramidus. Ardipitek jest starszy od Australopiteka.





Nasza historyczna pamięć w Etiopii sięga zaledwie 3 tysięcy lat i
jesteśmy z nich dumni. Owe trzy tysiąclecia otwiera i zamyka wybitna
postać: legendarny król Menelik, syn króla Dawida i królowej Saby oraz
mój dziadek, cesarz Hajle Selassje.





Głód w Etiopii to nie tylko efekt klęski suszy. To, podobnie jak było na
Ukrainie, efekt kolektywizacji i zniszczenia wsi przez rządy Mengistu.





Jak wspomniałem, Etiopia jest prawie 4 razy większa od Polski i ma
prawie 2,5 raza więcej ludności. Jednak jej elity muszą się odtworzyć.
Etiopia musi siebie samą odnaleźć. Zwykłe naśladowanie globalnej
popkultury jej nie służy.





Ponad milion Etiopczyków zginęło z głodu i wycieńczenia w czasach reżymu
komunistycznego Mengistu: połowa zamordowana, druga połowa zagłodzona.





W latach Czerwonego Terroru 1977-78 wymordowano naszą elitę. Mam na
myśli nie tylko członków rodziny królewskiej i dworu, bo to nastąpiło
zaraz po przewrocie, już w latach 1974-76, lecz najaktywniejszą młodzież
- studentów, którzy stawiali opór jaczejkom Dergu, a nawet 11-13 letnie
dzieci. To jest wielka luka kulturowa. Wymordowano tych, którzy jako
dojrzali inżynierowie i menedżerowie mogliby popchnąć ten kraj do
przyszłości, a jako historycy, socjologowie, artyści, pisarze mogliby
dać świadectwo temu, co było przedtem i co nastąpiło potem. Zamordowano
naszą pamięć. To my sami powinniśmy opisać nasz kraj. Tymczasem robią to
za nas inni i - jak Wasz Kapuściński - zabijają naszą pamięć ponownie.





Zastanawiałem się latami nad zadziwiająco bezkrytyczną recepcją tej
książki na świecie. Niby fikcja, ale przecież uwierzono w każde słowo.
Cesarski piesek sikał na buty dworzan, a sam cesarz zaczynał dzień od
wysłuchiwania donosów. Jakie to ciekawe! Gdyby napisał, że piesek sikał
tam, gdzie pieski zawsze sikają, a cesarz zaczynał dzień od modlitwy, to
nikogo by nie zaciekawił. Ale przecież i wy w Polsce przeżywaliście
podobne sytuacje, kiedy z sowieckiej inicjatywy tworzono książki i filmy
pokazujące Wasz kraj lub Wasze autorytety w oszukańczy sposób. Nie
doszły mnie słuchy, aby jakikolwiek krytyk literacki w Polsce napisał
głębszą recenzję lub, by ktokolwiek zaprotestował przeciwko bzdurom
zawartym w tej książce.





Może dlatego, że Afryka była wówczas o wiele dalej od Polski, aniżeli
jest dzisiaj, a i dzisiaj wiemy o niej niewiele. Może też dlatego, że
Kapuściński był praktycznie jedynym, który nam tę Afrykę opisywał...





Ale jak opisywał? Nie tylko ja jeden zwróciłem na to uwagę. To, co Wasz
autor zaprezentował w „Cesarzu” powtarza się w innych jego książkach o
Afryce. Wszystko, co afrykańskie jest dziwne, groteskowe, obce, straszne
i śmieszne. To nie jest Afryka oglądana oczami osoby, która stara się
coś zrozumieć. To Afryka opisywana przez czerwonego „bwanę”, który
ogląda sobie tę egzotykę z wysokości lektyki umieszczonej na grzbiecie
słonia - pozycji, z jakiej oglądali Afrykę brytyjscy turyści sto lat
temu. Tak, jak z „Cesarza” czytelnik nie dowiaduje się czym była i jest
Etiopia, tak z innych książek czytelnik nie dowiaduje się niczego
konstruktywnego o Afryce. Skąd zatem ta pełna zachwytu recepcja?





Pewnie stąd, skąd zawsze przychodzi pozytywny odbiór - gdy potwierdzamy wyrobione wcześniej sądy.





Na koniec jeszcze jedna kwestia, wcale niebagatelna. Mam zaszczyt
patronować od lat Fundacji „Hajle Selassje dzieciom w potrzebie”, która
m.in. sponsoruje studia młodym Etiopczykom z ubogich rodzin, także na
Zachodzie. Swoją książką „Cesarz” Ryszard Kapuściński zarobił na świecie
olbrzymią fortunę. Niestety, nie przyszło mu na myśl, aby choć drobny
ułamek tej fortuny poświęcić na cel dobroczynny. Nie podarował etiopskim
dzieciom ani centa. Ani fundacji, której patronuję, ani chyba żadnej
innej. A przecież publicznie obnosił się ze swoim nadzwyczajnym
humanizmem i współczuciem dla biednych i skrzywdzonych.





Zostawmy to bez komentarza. Wasza Wysokość, uprzejmie dziękuję za tę rozmowę.





I ja dziękuję. Mam wielu polskich przyjaciół na zachodzie, szczególnie w
USA. Tym bardziej cieszę się, że miałem okazję po raz pierwszy
podzielić się moimi odczuciami z Polakami w Polsce. Zbliża mnie do Was
jednak nie kłamliwa książka Kapuścińskiego, a czczony przez Was i przeze
mnie obraz Czarnej Madonny z twarzą amharskiej piękności."

http://ivrp.pl/viewtopic.php?t=11223&sid=13bc538bce09dd63b24e3afbf5b4da83

Komentarz

  • Przeczytam w wolnej chwili,bo książkę czytałam, faktycznie baaardzo sugestywnie napisana,info,że o fikcja jakoś mi umknęło
    :-O


  • ach tam, ach tam... Zaraz można wylecieć z Ingardenem i quasi-sądami albo z drugiej strony, od biedy z teoriami postkolonialnymi.

    Nie od dziś wiadomo, że literatura kłamie, tekst kłamie, język kłamie.

    A badacze literatury nie od dziś zajmują się kwestiami fikcji w takich gatunkach literackich jak m.in. reportaż.



    Co oczywiście krzywdy nie umniejsza...
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.