Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Świadectwo

edytowano grudzień 2007 w Arkan Noego
image

Przed trzynastu laty, zdając na uniwerek, byłem typowym współczesnym niewierzącym. To znaczy oczywiście, jak przystało na maturzystę z warszawki, wierzyłem w mnóstwo rzeczy: w Junga, jasnowidztwo, I-cing, astrologię, psychotronikę, zen i wywoływanie duchów. Zdawałem sobie już wówczas sprawę, że bardzo często wszystko równa się dokładnie tyle, co nic, jednak nie odnosiłem tego do swoich wierzeń. A przecież ich ilość i wielorakość oznaczała, że w gruncie rzeczy wiary nie miałem ani trochę. Bo też na czym się to wszystko opierało: na jakichś chwilowych błyskach i olśnieniach, w momencie których odkrywało się rozmaite prawidłowości, na ogół niewykraczające poza sferę gry charakterów i prawideł rządzących relacjami międzyludzkimi oraz â?? co wówczas wydawało się najważniejsze, a dziś wiem, że było najgroźniejsze â?? na wglądach w głębię własnych dusznych zapętleń.
Ważnym etapem w odwracaniu się od tych guseł i powrocie do prawdziwej wiary stała się wizyta w nowo otwartym dominikańskim kościele na Służewie, w której to parafii byłem chrzczony, a później bierzmowany, po czym zaraz zresztą mój kontakt z katolicyzmem na kilka lat praktycznie się urwał. Wybrałem się tam którejś letniej niedzieli wraz z matką, która już dużo wcześniej porzuciła bezskuteczne usiłowania nawrócenia mnie. Sama msza, od dawna nieoglądana, nie wywarła na mnie wrażenia, ale po niej miał być różaniec i jakoś tak się złożyło, że na nim zostaliśmy. Wtedy zrozumiałem, a raczej tak mi się wówczas zdawało, sens tej modlitwy: odkryłem ją po prostu jako mantrę. Monotonia zdrowasiek skojarzyła mi się z powtarzaniem taize'owskich kanonów we wspólnocie Przymierza Rodzin, do której należałem jeszcze w podstawówce â?? i wszystko stało się jasne. No, bo przecież powszechnie wiadomo, że Jezus przez wiele lat pobierał nauki w Indiach, prawda?
Nie potrafię już dzisiaj dokładnie opowiedzieć, jak to doświadczenie pracowało we mnie przez następny rok. Niewątpliwie do jego pogłębienia przyczyniły się zajęcia z ikonografii chrześcijańskiej, które ogół studentów historii sztuki uważał za jedne z najgorszych w semestrze. Tymczasem ja w przyciemnionej sali w podziemiach Muzeum Narodowego, w otoczeniu kilkudziesięciu drzemiących (trudno w to dziś uwierzyć, ale komórek jeszcze wtedy prawie nie było, za to znacznie więcej się spało) całym sobą chłonąłem czytane z pożółkłej kartki przez panią doktor, wyraźnie znudzoną własnym głosem, orzeczenia chrystologiczne i mariologiczne pierwszych soborów i pilnie śledziłem ich echa w wyświetlanych na slajdach mozaikowych mandylionach i mandorlach, które stopniowo coraz mniej kojarzyły mi się z mandalą.
Pewnego wieczoru kolejnego lata, w trakcie rozmów istotnych z przyjaciółmi w ogródku knajpki przy zamku Ujazdowskim, wypowiedziałem to, co drążyło mnie już od jakiegoś czasu: że w sierpniu idę do Częstochowy, bo tak naprawdę to idę tam już od dość dawna, więc muszę wreszcie pójść tą drogą do końca. Reakcję słuchaczy trudno byłoby nazwać entuzjastyczną, raczej rozpięta była między niesmakiem i pobłażliwym przyzwoleniem dla kolejnej jazdki, no, bo przecież ostatecznie jesteśmy tolerancyjni i każdy może robić, co mu się podoba, co nie? Choć żeby aż tak odjechać... (Przyznaję, że mi też perspektywa wybrania się na pielgrzymkę jawiła się w kategoriach nieodległych od może nawet nieco perwersyjnej transgresji. Zwłaszcza, że nie miałem w tym względzie żadnych doświadczeń, a i rodzinne tradycje w tej dziedzinie były wątłe, ograniczały się do paru wypraw babci w latach 80.) W każdym razie rozmowa jakoś się już odtąd nie kleiła. Wracając do domu przez ciemny park, wiedziałem, że ten krok oddali mnie od starych znajomych tak, jak żaden dotąd. Jakiś czas później rozeszła się wśród nich plotka, że wstąpiłem do klasztoru, czy zostałem księdzem (kto by to zresztą odróżniał). Nikt się jej w sumie nie dziwił. Po prostu gość pojechał po bandzie, tylko w trochę innym klimacie niż D., który już trzeci raz wylądował na detoksie.
Po kilku dniach, wszedłszy na krużganki pobernardyńskiego klasztoru mieszczącego centralne duszpasterstwo akademickie, bez trudu znalazłem gabloty z informacjami o ruszającej z sąsiedniego kościoła św. Anny studenckiej pielgrzymce na Jasną Górę. Oprócz terminów i zasad zapisywania się oraz porad praktycznych były tam wywieszone charakterystyki pooznaczanych różnymi kolorami grup, z których, jak się okazało, należało wybrać jedną i do niej dołączyć. Moją uwagę od razu przykuły zdjęcia "biało-czarnej", bo odróżniała się od całej reszty niesionymi na czele sztandarami i jakąś taką ogólną aurą. Również deklaracje dotyczące jej pokutnego i formacyjnego charakteru sprawiały wrażenie, że jest to coś naprawdę poważnego, w odróżnieniu od innych grup, mniej lub bardziej młodzieżowo-rozchełstanych.
Mniej więcej dwa tygodnie potem, minąwszy przepięknie położony klasztor w Mstowie, zbliżaliśmy się do Częstochowy, zza pagórków wieńczących północne krańce Jury co rusz wyłaniały się wieże jasnogórskie, a ja wiedziałem już na pewno, że przypadki nie istnieją i cała ta moja śmieszna szarpanina miała sens. Nie mam śmiałości powiedzieć, że stałem się innym człowiekiem, bo za dużo wiem
o tym, jak dalekie jest to od prawdy, choć może należałoby zaryzykować i tak właśnie to nazwać; to by było bardziej zobowiązujące... Ale najważniejsze odkrycie tych kilkunastu dni rekolekcji w drodze i formowania się na nowo miałem jeszcze przed sobą. Przyszło ono znienacka, wśród natłoku wrażeń i ogromnego zmęczenia, po 250-kilometrowym marszu i pierwszym w życiu przejściu na kolanach wokół obrazu Królowej Korony Polskiej, spomiędzy przeciskających się po zaułkach sanktuarium tłumów pielgrzymów. Tak jakoś nagle znalazłem się na pół przytomny w kaplicy Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie ksiądz z Bractwa św. Piotra miał odprawić specjalnie dla nas starą mszę. Sporo zdążyłem się już o niej nasłuchać, choć nie miałem wówczas większego pojęcia o wszystkich tych tradycjonalizmach, modernizmach, lefebryzmach i całej reszcie. Wiedziałem tyle, że petryści mają zgodę z Rzymem â?? i to mi wystarczało.
Tę mszę pamiętam do dzisiaj jako jedno z najmocniejszych doświadczeń w życiu. Ciasna barokowa kaplica z ołtarzem pod jedną ze ścian naraz jak gdyby ożyła, tworząc spójną całość ze sprawującym liturgię celebransem, ministrantem na schodkach i nami, klęczącymi poniżej, zadzierającymi głowy i wpatrującymi się w niebo, gdzie naturalnej wielkości figura Zbawiciela wyciągała ręce w geście przyjęcia ofiary, którą składał przed nią kapłan. Aby odkupić moje grzechy, Bóg za pośrednictwem prezbitera, działającego in persona Christi â?? w masce Chrystusa, sam Sobie ofiarowywał Siebie. Chyba właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że po latach błąkania odnalazłem się lub raczej zostałem odnaleziony; że moje miejsce jest w Kościele; że wierzę. Od tamtej pory moje życie potoczyło się torem właściwym dla młodego katolika usiłującego rozpoznać swoje powołanie. Poznałem różne rodzaje duchowości, uczestniczyłem w rozmaitych liturgiach. Ale wszędzie wzorcem i punktem odniesienia pozostawała tamta tridentina na Jasnej Górze.
Wszystko to przypomina mi się dziś, 7 lipca 2007 roku, kiedy uporczywie krążące od wielu miesięcy pogłoski o uwolnieniu przez Benedykta XVI starej mszy stały się faktem. Naturalnie więc wydanie motu proprio Summomm Pontińcum budzi moją wielką radość i wdzięczność wobec papieża.
Oficjalne umożliwienie katolickim kapłanom sprawowania liturgii w klasycznym rycie rzymskim uważam przede wszystkim za akt przywrócenia sprawiedliwości. To paradoks, że we współczesnym Kościele, który ustami swoich hierarchów szermuje hasłami wolności, otwarcia i bogactwa w różnorodności, przywiązanie do tradycji zostało nie tyle poddane penalizacji (to wszak trudno byłoby sobie wyobrazić), co raczej stygmatyzacji za pomocą negatywnie wartościowanych pojęć integryzmu, ultrakonserwatyzmu, fundamentalizmu i przez lata spotykało się â?? i nadal jeszcze nierzadko się spotyka â?? z niezrozumieniem, nieufnością i niechęcią proboszczów i kurialistów. Paradoks i nieprzyjemny, i zarazem znamienny, bo pokazujący niedalekie pokrewieństwa między fałszywie rozumianym duchem soboru a pokrętną ideologią posthumanistycznej liberalnej demokracji, która w imię wolności i empatii posuwa się aż do przyzwolenia na zabijanie najsłabszych i bezbronnych.
Nie mam złudzeń, że wejście w życie z dniem 14 września, czyli świętem Podwyższenia Krzyża Świętego, nowych przepisów dotyczących tradycyjnej liturgii radykalnie zmieni sytuację przywiązanych do niej osób. Wygodniej byłoby, rzecz jasna, chodzić na mszę trydencką do kościoła parafialnego zamiast jeździć na nią przez pół miasta, ale nie przypuszczam, by doszło do tego za mojego życia. Stara msza różni się bowiem od nowej dość zasadniczo i nie chodzi tutaj tylko o najczęściej podnoszoną, bo zewnętrznie najbardziej rzucającą się w oczy, różnicę między żywym językiem narodowym a martwą łaciną oraz księdzem zwróconym plecami, a nie twarzą do ludu. Stary ryt wymaga i od celebransa, i od wiernych innego rodzaju nastawienia duchowego, jest bowiem bardziej kontemplacyjny, jest w nim wiele ciszy, a także modlitwy gestami â?? znakiem krzyża, przyklęknięciami, pokłonami. Sądzę, że ten duch liturgii może być nawet znacznie większą przeszkodą w upowszechnianiu się starej mszy aniżeli słaba znajomość łaciny wśród kleru i świeckich. Skupienia, medytacji i cichej modlitwy brakuje przecież nie tylko na nabożeństwach dla dzieci (infantylnych i â?? uważam â?? szkodliwych nie tylko dla nich, także dla rodziców), lecz również na przeciętnej sumie w miejskiej czy wiejskiej parani, gdzie dominuje typowe dla naszych czasów wielomówstwo i hałaśliwość oraz nastawienie aktywistyczne. Nie przypadkiem wszak za główny obowiązek społeczny chrześcijan uchodzi dzisiaj nie działalność formacyjna i misyjna, lecz charytatywna.
Powie ktoś: przecież po łacinie i w tym duchu można też sprawować liturgię wedle Novus Ordo Missa? â?? i będzie miał świętą rację. Sam brałem udział w wielu takich mszach. Widziałem księży z Opus Dei odprawiających w nowym rycie prywatnie, bez udziału wiernych, w kaplicach bez nowego, wysuniętego do przodu ołtarza, co doprawdy niewiele już różniło się od tridentiny. Z drugiej zaś strony, czy dzisiejszy tradycjonalizm rzeczywiście oznacza nostalgię i chęć powrotu do stanu sprzed reformy Pawła VI? Zaryzykowałbym przypuszczenie, że msza odprawiana na warszawskim Nowym Mieście w kościele św. Benona przez redemptorystę św. Klemensa Hofbauera w roku 1807 z pewnością mocno różniła się od mszy, którą odprawia tam dzisiaj jego zakonny późny wnuk i duszpasterz środowiska wiernych tradycji łacińskiej o. Krzysztof Stępowski; a nawet, że tę ostatnią jakiś pasażer wehikułu czasu niewprowadzony we współczesne spory teologiczne mógłby uznać za bliższą posoborowej mszy konwentualnej, odprawianej u dominikanów na Służewie. Nie mam przy tym na myśli przepisanych rubrykami gestów i postaw kapłana, lecz głównie oprawę liturgiczną i zachowanie ludu, czyli to, co w sposób naturalny w pierwszej kolejności przyciąga naszą uwagę: czy jest głośno, czy cicho; co robią sąsiedzi w ławkach, etc. Oczywiście chorał solesmeński, kultywowany przez środowiska tradycjonalistyczne w Polsce, znacznie różni się od gregorianki w wykonaniu braci kaznodziejów, których od lat szkoli Marcin Bornus-Szczyciński, sam inspirujący się odkryciami i próbami odtworzenia dawnego sposobu śpiewania Marcela Peresa. Niemniej obie te szkoły znacznie bardziej niż od siebie nawzajem różnią się od pień ludowych, spoza których niegdyś ponoć trudno było niekiedy usłyszeć modlitewny dialog, prowadzony przez kapłana z samymi tylko ministrantami. Druga sprawa to właśnie udział wiernych: w obu współczesnych przypadkach są oni bardzo aktywni, głośno dialogują z celebransem i pilnie śledzą akcję liturgiczną, co różni się, i to znacznie, od tego, jak zachowywali się w czasie mszy nasi przodkowie nie tylko dwieście, ale też pięćdziesiąt lat temu, i to nawet jeśli uznać za przesadzone i tendencyjne przekazy o głośnym odmawianiu różańca lub godzinek i zupełnym braku zainteresowania Najświętszą Ofiarą ze strony ludu.
Być może więc wrażenia takiego wirtualnego i ahistorycznego, czyli nieuprzedzonego, widza odbiegałyby znacznie od naszych przekonań o obecnych liniach podziału w sprawach liturgii? Może wskazałby on nam powinowactwa, z których nie zdajemy lub nie chcemy zdać sobie sprawy? Współczesny katolicki tradycjonalizm â?? przynajmniej u nas, w Polsce, gdzie brak klasztorów, które przechowałyby starą liturgię przez lata progresistowskiej zawieruchy â?? wydaje się bowiem próbą raczej rekonstrukcji niż restytucji dawnych obrzędów, a więc powrotu do nich, ale nie wolnego od świadomych przekształceń i adaptacji. Ktoś złośliwy powiedziałby wręcz, że taki tradycjonalizm doskonale wpisuje się w perspektywę myślenia i działania postmodernistycznego, w istocie czerpiąc zeń legitymację do swobodnego czerpania ze skarbca historii kultury, a gest powrotu do zerwanej tradycji stanowi w gruncie rzeczy teatralizację marzeń o tym, co niemożliwe. (Zapewne inaczej jest np. we Francji czy Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją społeczności nietknięte huraganem aggiornamento, mogące zatem konserwować trwające nieprzerwanie od stuleci zwyczaje).
Sądzę jednak, że tradycjonalizm jest bardzo współczesny przede wszystkim z innego powodu: jako jedna z najbardziej wyrazistych form sprzeciwu wobec postępowej, modernistycznej letniości i, co za tym idzie, laicyzacji. Analogicznymi znakami czasu, znakami sprzeciwu są też rozmaite inne rozkwitające ruchy katolickie, zmierzające do pogłębienia wiary świeckich i silniejszego nasycenia nią zarówno sfery prywatności, jak i życia społecznego. W tym kontekście uwolnienie starej mszy i pozwolenie na nieskrępowany rozwój nurtu tradycjonalistycznego tej odnowy laikatu może być groźne â?? lecz nie tyle dla jedności Kościoła, co dla pewnego nieformalnego status quo zawartego między wpływową częścią episkopatu a liberalnymi elitami politycznymi. W naszym kraju efektem tej ugody był m.in. zgniły kompromis w sprawie ustawy antyaborcyjnej oraz brak reakcji na zgorszenie obyczajami kleru i herezjami jawnie głoszonymi przez teologów utytułowanych i dobrze usytuowanych w kościelnym establishmencie, wreszcie ignorowanie coraz bardziej palącej konieczności oczyszczenia naszej wspólnej pamięci poprzez wyświetlenie zaszłości z czasów reżimu komunistycznego i esbeckich represji. Wzmocnienie nacisku wiernych świeckich na hierarchię w tych sprawach niektórzy będą pewnie gotowi skwitować jako przejaw tradycyjnego polskiego antyklerykalizmu, jako atak na Kościół albo inne diabelskie zakusy. Jak jednak będzie miał się Kościół w naszym kraju za kilkadziesiąt lat, jeśli zdoła oprzeć się tym postulatom? Czy nie podzieli losu zachodnioeuropejskiej "spustoszonej winnicy"? Czy zatem jedność, spoistość, żywotność i zdrowie społeczności katolickiej nie wymaga właśnie dania zielonego światła zwolennikom tradycji, tak jak daje się je wielu innym wspólnotom? Czyż, ostatecznie, to nie Kościół hierarchiczny i nauczający sam najbardziej potrzebuje mocnego, zauważalnego i dającego się usłyszeć w debacie publicznej ruchu wiernych tradycji?
Możliwość niczym już nieskrępowanego powrotu do kościołów mszy trydenckiej wiąże się zatem dla mnie z innymi powrotami: wspomnieniem o własnym nawróceniu oraz potrzebą wciąż na nowo i coraz pełniejszego zwracania się ku Chrystusowi przez cały Kościół i każdego z nas.
Z pewnością, aby tradycyjna liturgia upowszechniła się i stała ponownie własnością całego Kościoła, musi dokonać się głęboka przemiana w mentalności i nastawieniu duchowym współczesnych katolików. A do tego potrzeba, jak sądzę, zmiany generacyjnej i wychowania przynajmniej jednego pokolenia kapłanów i świeckich zgodnie z nowymi programami nauczania w seminariach i na katechezie szkolnej. Wcześniej zaś takie programy muszą dopiero powstać. Bez tego wszystkiego Motu Proprio Benedykta XVI pozostanie niczym więcej niż tylko chwilową sensacją medialną. Marząca się niektórym tradycjonalistyczna kontrrewolucja w Kościele jest więc póki co pieśnią przyszłości i to raczej odległej.
Chociaż już dzisiaj pojawiają się jej zwiastuny. Oprócz samego rozwoju środowisk tradycjonalistycznych oraz wspomnianej już dbałości o odprawianie nowej liturgii w dawnym duchu do takich zjawisk zaliczyłbym również wyraźnie wzrastające zaciekawienie tridentiną wśród księży i wiernych z pokolenia wychowanego już na mszale z 1969 roku. Zapewne we wszystkich miastach, w których stale odprawiana jest stara msza, dało się zauważyć ostatnimi czasy coraz większy tłok podczas tych nabożeństw i bardzo wiele zupełnie wcześniej nieznanych osób, także w sutannach, habitach i koloratkach. Można się spodziewać, że to uczestnictwo i odkrywanie wprawdzie niezakazanego, ale skąpo reglamentowanego dotychczas owocu doprowadzi niebawem do jego upowszechnienia. Wciąż niezbyt liczne bowiem powołania z Polski do podlegających watykańskiej komisji Ecclesia Dei tradycjonalistycznych instytutów na razie nie będą chyba wystarczającą odpowiedzią na oczekiwania wiernych liturgii trydenckiej. Wśród zainteresowanych nią od lat zauważalna jest też obecność młodych polskich dominikanów. Podobno, kiedy na początku lat 90. rozbudowywano klasztor służewski, by zrobić w nim miejsce dla kilkudziesięciu seminarzystów, przy opróżnianiu strychu wyrzucono na śmietnik całą masę staroci, w tym przedsoborowych brewiarzy i modlitewników, dlatego dzisiaj bracia muszą na poły chałupniczo powielać libri horarum. Może to tylko nieco złośliwa plotka, niemniej jest ona echem charakterystycznej zmiany nastawienia, zważywszy coraz częstsze w ostatnich latach wzbogacanie uroczystych celebracji eucharystycznych i nieszpornych w kościołach dominikanów dawnymi zwyczajami zakorzenionymi jeszcze we własnym przedsoborowym rycie tegoż zakonu. Przestrogi wobec braci ze średniego pokolenia, że gdy młodzi przejmą stery w prowincji, to oficja i msze odprawiać się będzie już tylko po łacinie, wypowiadane są, co prawda, tonem nieco żartobliwym (na razie?). Za to już zupełnie na poważnie zakonni liturgiści, na czele z o. Tomaszem Kwietniem, zastanawiają się nad tym, czy zniesienie na fali reform rytu dominikańskiego nie dokonało się bezprawnie i czy w związku z tym nie dałoby się go bez większego trudu przywrócić. Miejmy nadzieję, że obecnie z papieskim błogosławieństwem rzecz żwawiej ruszy z miejsca; wszak Summorum pontificum trudno odczytywać inaczej niż jako zachętę do podjęcia dokładnie takiego wysiłku.
Pojawienie się zainteresowania tradycyjną liturgią bywa więc sporą niespodzianką, największą niekiedy dla nas samych, jej miłośników. Kiedy na Gwiazdkę w 1988 roku dziadek podarował mi oprawną w skórę książeczkę (bez kilku kartek, za to z dopiskami nakreślonymi sześć dekad wcześniej jego chwiejną, dziecięcą ręką w odpowiednich miejscach Kanonu imionami ówczesnego papieża Piusa XI i warszawskiego arcybiskupa Aleksandra Kakowskiego), nie przypuszczałem, że ten sympatyczny zabytek może mi się kiedykolwiek do czegoś przydać. Nie miałem też pojęcia o wydarzeniach sprzed pół roku, które doprowadziły do bodaj najgłośniejszego współczesnego rozłamu w Kościele. Musiało upłynąć osiem lat, bym przekonał się, jak cenny dostałem wówczas prezent. Dziadkowy mszalik wydała lwowsko-warszawska Książnica-Atlas w roku 1925. Lubię myśleć, że być może właśnie takim samym posługiwał się w swych studenckich latach Jan Czartoryski i jego koledzy z lwowskiego "Odrodzenia", wraz z którymi przyszły "Ojciec Michał", kapelan powstańczy i męczennik, upowszechniał idee odnowy liturgicznej i propagował jedne z pierwszych w Polsce rekolekcji zamkniętych dla świeckich. Wejście w użycie łacińsko-polskich modlitewników miało wówczas kapitalne znaczenie dla umożliwienia wiernym zrozumienia obrzędów liturgicznych i pełniejszego w nich uczestnictwa. I taki sam sens ma sięganie po nie dzisiaj, kiedy to na nowo odkrywamy mądrość, piękno i bogactwo tradycyjnej liturgii. Obyśmy mieli po temu coraz więcej okazji.

Aleksander Kopiński


Tekst ukazał się w numerze 33 pisma "Christianitas". Zdjęcie: Paweł Kula

image

Komentarz

Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.