Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Twardoch o seksie (małżeńskim)

edytowano kwiecień 2007 w Arkan Noego
W czwartej - najlepszej - części swojego rewelacyjnego cyklu The way we live now pisze Studyta o seksie. Rzecz wymaga komentarza.

Zacznijmy od, moim zdaniem, wiodącej myśli całego mini-eseju Studyty:

Problemem dużej części współczesnych ludzi masowych jest ich niezdolność zarówno do prawdziwej, małżeńskiej miłości jak i rubasznej rozpusty. Agape i Eros równie rzadko pojawiają się w ich życiu, Chrystus i Casanova są dla nich równie niedostępni.

Literacko, ten â??Chrystus i Casanova" to jest mistrzostwo świata, rzecz nadaje się, po niewielkich zmianach, na znakomity aforyzm - a przy tym spostrzeżenie jest nadzwyczaj celne.

Podepnę się trochę pod autora i stwierdzę niniejszym, że mam podobne intuicje, szczególnie, co do katolickiej teologii ciała, o której nasz autor pisze w dalszej części swojego eseju.

Pewna moja znajoma, twierdziła kiedyś, że są trzy ołtarze w życiu małżeństwa - â??prawdziwy" ołtarz w kościele, stół w domu i małżeńskie łóżko. Porównań, niebezpiecznie bliskich, aktu seksualnego do Eucharystii również już kilka słyszałem. Cała europejska tradycja każe mi myśleć, że są to porównania cokolwiek bluźniercze.
Dziwaczny wydaje mi się nawet obyczaj â??modlitwy przed aktem małżeńskim" - dziwaczny, niepotrzebny i co gorsza rujnujący chyba zupełnie przyjemną, rubaszną spontaniczność miłości cielesnej.

Prezentowane swojego czasu na Forum Frondy rysuneczki spółkującej pary, wystylizowane na ikony a opisywane jako zainspirowane teologią ciała wydają mi się prostą - i symptomatycznie niewłaściwą - konsekwencją takiego stosunku do cielesności właśnie.

Zgadzam się ze Studytą, że powodem rosnącej popularności teologii ciała jest próba odpowiedzi na świat pełen McSeksu, odpowiedzi jednak niewłaściwej

Tymczasem, w jakiś sposób naturalną i mądrą wydaje mi się być konwencja praktykowana w Rzplitej gdzieś w okolicach XVI i XVII wieku.
W tym sarmackim modelu nikt nie ma wątpliwości co do grzeszności niektórych zachowań seksualnych - ale też rozpusta nie jest przedstawiana jako grzech ultymatywny, jedyny i najisotniejszy. Z drugiej strony, nikt nie próbuje sakralizować seksu małżeńskiego, natomiast, co ciekawe - rozmawia się o małżeńskim spółkowaniu zupełnie swobodnie, otwarcie, nie szczędząc dosadnego języka.
Jest to konwencja znajdująca się gdzieś pośrodku trójkąta narysowanego między wierzchołkami, którymi, którymi, odpowiednio, są:

Z jednej strony martwa już dziś raczej wiktoriańska pruderia, w której przyjętym obyczajem jest publiczne stwarzenie wrażenia, że seksu *nie ma*, czego konsekwencją był na przykład przypadek Ruskina, który przed swoim ślubem nie widział nigdy nagiej kobiety i znał kobiece ciało jedynie z rzeźby antycznej. W efekcie, pan poeta, zobaczywszy w noc poślubną włosy łonowe swojej Effie, uciekł z krzykiem, przekonany, że ożenił się z dziwadłem lub potworem. Wstrętu do żony nie pozbył się nigdy i po kilku latach małżeństwo zostało anulowane.

Drugim wierzchołkiem trójkąta jest afirmacja promiskuityzmu - hooking, dogging, gołe dziewczę na co drugim billboardzie, gimnazjalistki, licealistki i studentki solidarnie przebrane za kurwy, etc. Konsekwencji i efektów tłumaczyć nie trzeba, bo widać je gołym okiem, na każdym kroku.

Trzeci wierzchołek, to nieśmiało i powoli promowana teologia ciała, i próby sakralizowania seksu, momentami ocierające się o bluźnierstwo.

Sarmacka konwencja lokuje się więc gdzieś w środku, lecz nie umiarkowanie stanowi o jej wartości. Jestem w ogóle przeciwnikiem koncepcji złotego środka - złotym środkiem między okrutnym morderstwem niewinnego a powstrzymaniem się od takiej zbrodni będzie niewinnego okaleczenie.
Konwencja sarmacka wydaje mi się - po prostu - zdrowa. Nie znajduję dla jej opisu lepszego przymiotnika, niż właśnie - zdrowy.
To â??zdrowie" polega chyba na właściwej proporcji pomiędzy pruderią a rubasznością, bez zbędnej teologii.
Nie wdając się w zbyt szczegółowe rozważania, lokuje mi się to gdzieś w okolicach katolickiej â??słoneczności", radości z życia, wina, słońca, kobiet i pieśni. Wszystko to razem stanowi po części o łacińskości naszej cywilizacji.

Warto dodać jeszcze, na koniec, że ta proporcja właśnie stanowi o możliwości romansu. Romans, jako taki, nie jest możliwy w świecie hookingu i dogginu, w świecie zaliczających się nawzajem pań i panów, których płciowość bywa mniej istotna niż fakt bycia key-accountem. Nie jest również możliwy romans w wiosce Amiszów. Romans, miłość romantyczna - potrzebują właściwej proporcji pruderii i swobody.

Nie sądzę, natomiast, aby w skali społecznej powrót do takiej â??normalności" był jeszcze możliwy. Aż do ostatecznego kollapsu naszej cywilizacji, skazani już będziemy albo na panujący obecnie promiskuityzm, albo na jakąś szaloną pruderię, która zapanować może lada dzień, w reakcji na model dzisiejszy. Możemy nawet spodziewać się mieszaniny jednego i drugiego, nie polegającej jednak na proporcji a na złożeniu elementów skrajnych - ładny model takiej mieszanki zaprezentował Jacek Dukaj w â??Czarnych oceanach".


Źródło
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.