Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Robert Leszczyński nie żyje...

Dokonał apostazji kilka lat temu. Powiedział:
"Nie wierzę w życie po śmierci w ogóle. Gaśnie światło i koniec. Nie ma nic. Żadnej myśli. Pozostajemy tylko w pamięci bliskich."

No to się facet zdziwił.
«1345

Komentarz

  • Strasznie smutne jak ludzie z energią, pasją, jakos tam wrażliwi są zaangażowani po Ciemnej stronie mocy....
  • Tak czy siak

    +Jezu ufam Tobie+
  • Daj Boże, żeby zdążył. W promocyjnym okresie umarł, może właśnie dlatego.
    Wieczny odpoczynek...
  • A wiadomo jak umarł? Myśmy wczoraj podejrzewali jakiś prima aprilisowy żart. .. jednak nie? Zaskoczyła mnie wiadomość o apostazji... ale może zdążył, bo czas, jak pisze Marcelina, szczególny. .. +
  • podobno miał niewykrytą cukrzycę i dostał ataku
  • A morał z tego, że memento mori.
    Chodzimy teraz na modlitwy za moją śp. Babcię przed jej pogrzebem (dopiero we wtorek) i śpiewa się tam fantastyczne stare pieśni, w których ostatnie zwrotki mają właśnie taki wydźwięk, że króla ni cesarza śmierć nie minie.
  • nic nie wiem o tym panu. ale rocznik ten sam, co małżonek.

    Ale ja o śmierci pamiętam, mój mąż też.

    Nawet miałam się pytać Was, czy to jakaś jednostka chorobowa jest, gdy człowiek często o własnej śmierci myśli? Albo znak?
  • hm... przed własnym nawróceniem miałam duuużo myśli o przemijaniu.
    Ale wy chyba jesteście przy Bogu, co? Na głębię was gdzieś wzywa? :)
  • Celebryta czy nie mam nadzieję że mimo wszystko sie opamietal. Wierze w Boże Milosierdzie. Bez tego marny mój los.
  • Nie wprowadzajmy zamętu. Boże miłosierdzie objawiło się w tym, że Bóg zamiast odwrócić się od człowieka po grzechu pierworodnym, zesłał swojego Syna, który odkupił ludzi i otworzył im niebo. Gdyby nie Boże miłosierdzie, nie mielibyśmy szans na niebo bez względu na nasze życie, tak jak nawet najwięksi i najlepsi starotestamentalni bohaterowie musieli czekać na odkupienie w Otchłani. Natomiast, oczywiście, każdy człowiek sam wybiera, czy chce z tego miłosierdzia skorzystać czy też nie. Może je odrzucić, a Bóg szanuje wolność człowieka, tyle tylko że konsekwencją wyboru zła jest piekło. Nawrócić się można do samej śmierci i nawet największy grzesznik może pójść do nieba (co niektórym wydaje się nie do przyjęcia), jeśli choćby w ostatniej chwili życia, okazał żal doskonały. Potem jednak nie ma już takiej możliwości, bo musi być choćby ta szczypta wiary, a po śmierci każdy zobaczy, jak jest i żadna wiara nie będzie już potrzebna. Radosnych Świąt Zmartwychwstania Chrystusa dla Wszystkich!
  • jakiś taki sygnał, znak przed Świętami dla jego kolegów, szansa... może wykorzystają? Oby.
  • a jego żona miała niedawno wylew i dopiero zaczęła z tego wychodzić.
  • Może niektórzy kierują się miłością bliźniego ?
  • A inni może sobie poprawiają samopoczucie ;)
  • Gdzieś mi mignęła informacja, że badana jest także wersja o udziale osób trzecich. Nie wiem jednak, na ile dziennikarz przeredagował tekst, by z (ewentualnie)rutynowego postępowania zrobić sensacyjkę, że "to być może morderstwo".
  • Też gdzieś czytałam o tym.
  • edytowano kwiecień 2015
    Na Klarcine rozeznanie - gościu przedawkował narkotyki. On wcale nie ukrywał, że lubi brać.
    I chyba nie zdążył dokonać tej apostazji - jeżeli nie zdążył, to właśnie w tym, że umarł teraz, a nie za jakiś czas objawiło by się Boże miłosierdzie. Bóg zabiera nas w najlepszym stanie naszego ducha, czyli wtedy, gdy jesteśmy już najbliżej Niego.
    Nie można wykluczyć, że Robert Leszczyński zdążył POZNAC Jezusa w ostatnim tchnieniu, ostatniej minucie życia, i że Go nie odtrącił.
    Sledztwo prowadzone przez Prokuraturę jest naturalnym biegiem rzeczy, muszą zbadać z jakiego powodu facet zszedł.
    Jeżeli moje domysły okażą się trafne, to będą dochodzić czy sam ćpał, czy z kimś.

    PS: Nie umiera się na cukrzycę tak łatwo.
  • Znam osobę, która miała bezobjawową cukrzycę, lub jej objawy były jak u większości ludzi-lekkie zmęczenie, których nie wiązała z chorobą a raczej z trybem życia i pracy. Zapadła w śpiączkę i tylko dlatego, ze jej córka wróciła do domu z wychowawczynią wcześniej(zapomniała jakiejś ważnej pracy i wychowawczyni uległa jej histerii) żyje. Była bardzo długo nieprzytomna. Minęło 20 lat, ma się dobrze. Więc jednak zdarza się, choć pewnie bardzo rzadko
  • Potwierdzam - można bardzo łatwo umrzeć na cukrzycę. Szczególnie, jeśli człowiek nie jest zdiagnozowany i nie wie, na jakie symptomy zwrócić uwagę i jak postępować.
  • A Pudelek co na to? ;)
    Zamieszana osoba trzecia, narkotyki, niewykryta cukrzyca, cóż za ekscytująca sprawa....
  • swego czasu publicznie ogłosił apostazję z KK. Co ciekawe zmarł na zakończenie obchodów Dni Ateizmu

    Gdzieś mi mignęła informacja, że badana jest także wersja o udziale osób trzecich. Nie wiem jednak, na ile dziennikarz przeredagował tekst, by z (ewentualnie)rutynowego postępowania zrobić sensacyjkę, że "to być może morderstwo".

    teoria spiskowa
  • Pierwsze słyszę że on jakieś narkotyki brał. Nie to żebym się specjalnie interesowała tym człowiekiem ale po prostu nie słyszałam a takie rzeczy mówi się chyba głośno.
  • edytowano kwiecień 2015
    Wyjątkowo wredny, antykościelny typ zachowań za życia aktywnego. Oby się okazało, że przed śmiercią zdążył się nawrócić.
    +++
  • edytowano kwiecień 2015
    Znalazłam na pewnej nieprawilnej stronie list Leszczyńskiego do proboszcza parafii, w której chciał dokonać apostazji. Nie wkleję odnośnika, żeby nie reklamować strony, ale tekst wart przeczytania. Dużo mówi o autorze.
    Ciekawa jestem Waszego zdania.
    ------------------
    Dlaczego odchodzę z Kościoła? Bo nie mam wyjścia, Proszę Księdza. Muszę. Ściślej – zostałem zmuszony. Im częściej jednak o tym myślę, tym ważniejsze wydaje mi się pytanie: dlaczego akurat teraz? Albo raczej: dlaczego dopiero teraz? Na to ważniejsze pytanie odpowiem Księdzu za chwilę, ale najpierw odpowiem na pierwsze pytanie Księdza, bo odpowiedź wydaje mi się banalnie prosta.

    Odchodzę z Kościoła Katolickiego, bo nie jestem katolikiem ani w ogóle osobą wierzącą. Dobry powód? Nie wadzę się więc z Bogiem, nie buntuję, nie mam momentu załamania, napadu wątpliwości. U mnie, proszę Księdza, jest niestety „zupełnie pozamiatane”. Jestem ateistą odkąd pamiętam. Jest to dla mnie tak pierwotne, że nie potrafię dociec źródła. Na pewno jest w tym jakiś wpływ ojca, który deklarował się jako ateista. Nie przeceniałbym tu jednak jego roli wychowawczej. Byłem oczywiście zbyt mały żeby toczyć z nim jakieś teologiczne dysputy. Pamiętam jednak jak ojciec uprawiał coś, co nazwałbym „ateizmem szyderczym”. Uwielbiał mianowicie zabawnie komentować zachowania mojej babci, która popadała w dewocję, „rytualne obyczaje świąteczne” (jak mawiał) ludzi, dla których „Wielkanoc polega na święceniu jajek” albo komentowaniu niedoli sąsiada, który w sobotę wieczorem tłukł żonę i dzieci, „a jutro będzie musiał iść z takimi pobitymi do kościoła”. Jak ktoś popełniał jakąś podłość dodawał z uśmiechem: „proboszcz i tak go rozgrzeszy”. Choć otoczenie traktowało to jako niegroźne dziwactwo wystarczyło jednak, żebym zdał sobie sprawę, że w kwestii religijnej można być „poza systemem”. Że jest taka opcja.

    Miałem też inne religijne wzorce. Wakacje i ferie spędzałem czasami u mojej żydowskiej rodziny w pobliskich Suwałkach. Nie ma to wiele wspólnego z moim ateizmem, bo byli oni ludźmi głęboko wierzącymi. Poza oczywistymi różnicami religijnymi, poznałem zupełnie inny model religijności. Pozbawiony hałaśliwej ostentacji, oparty raczej na zrozumieniu, niż fanatycznej wierze, na wiedzy, ciągłym studiowaniu i dociekaniu, a nie bezkrytycznym przyjmowaniu dogmatów. „Talmudyczny” – jakby to powiedział ksiądz Rydzyk. Do dziś jest to model bardzo mi bliski. W mojej prywatnej metafizyce (zaręczam, że ateiści takową posiadają!) używam raczej starotestamentowych narzędzi filozoficznych, porównań, nazewnictwa, metafor, itd. Mimo że jestem niewierzący, bardzo interesuję się religią.

    Choć moja najbliższa rodzina była tzw. normalna (tzn. katolicka), była jednak bardzo racjonalna, to znaczy od dzieciństwa wiedziałem, że jak ktoś jest chory, to trzeba mu dać antybiotyk, a nie modlić się za niego. Że jak gdzieś w Polsce jest powódź, to powodem są deszcze i roztopy, a nie gniew Boży. Że jak zaczynają mi się podobać dziewczyny, to jest to dojrzewanie, a nie grzeszne pokuszenie Szatana. Że jak straciłem kolegę, to nie dlatego „że Bóg go do siebie powołał”, ale że zatruł się czadem z zepsutego piecyka. I tak dalej z teorią ewolucji Darwina, Kopernikiem i dinozaurami na czele...

    Stopniowo oddalałem się coraz bardziej. Gdy jest się niewierzącym i patrzy na to wszystko z boku, rytualne zachowania religijne innych ludzi często stają się niezrozumiałe, dziwaczne, nieprzystające do rzeczywistości. Czułem się w tym coraz bardziej obco.

    Rodzina najpierw zareagowała opresyjnie. Zmuszany do pójścia do kościoła strasznie się męczyłem. Nie chodzi o to, że się tam nudziłem. Kościół odrzucał mnie swoją estetyką, tłumem, zapachami, starczym wibratem chóru, groteskową intonacją księdza, napastliwością kazań, dziwacznością rytuału, językiem, odpustową tandetą wystroju, męką rzeźb, złotem i plastikowymi kwiatami. Daję słowo, że się starałem, jednak nic z tego nie rozumiałem. Jak zresztą wszyscy dookoła. Szepty, sykania, skubanie rękawów, gapienie się na innych, ziewanie, wreszcie – zerkanie na zegarki i czekanie na koniec. Żadnych wzruszeń, przeżyć, ekstaz, żarliwości, jakie znałem już wtedy np. z „Quo Vadis” Sienkiewicza czy filmów historycznych. To było jakieś zbiorowe kłamstwo, w którym nie chciałem brać udziału.

    cdn... (bo za długi tekst na jeden post)
  • Potem już poszło z górki. Przestałem chodzić na religię. Nie chodziło o wagary, lenistwo czy nudę. Po prostu nie dawałem rady. Czułem, że to, co mówi pani katechetka - tyleż natchniona co niekompetentna – to jakaś fikcja. Jakieś wniebowstąpienia, zwiastowania, niepokalane poczęcia, wskrzeszenia, rozmnożenia, zamiany. Archanioły, Szatany, Mędrcy ze Wschodu i rzezie niewiniątek. Jeśli się w to nie wierzy, to wychodzi z tego jakiś „Władca pierścieni”. Czułem, że życie i ważne rzeczy dzieją się gdzieś indziej.
    Religii nie było wtedy w szkołach tylko w salce katechetycznej obok kościoła (była połowa lat 70.), można się było łatwo urwać po drodze. Np. skręcić nad jezioro. Raz, drugi, dziesiąty.
    Jak się wszystko wydało były jakieś interwencje, wezwania i działania wychowawcze, ale raczej o charakterze belfersko-policyjnym niż metafizycznym. Nie straszono mnie więc potępieniem i wiecznymi mękami w ogniu piekielnym, ale karami o wiele bardziej doczesnymi. To znaczy: jak nie będziesz chodził, będzie lanie. Wybrałem lanie. Nie dopuszczono mnie więc do Pierwszej Komunii. Poszedłem rok później po wstawiennictwie u proboszcza bardziej zaangażowanych w życie parafii członków mojej rodziny. Załatwili to, kazali zamknąć dziób i robić co trzeba. Wspominam to jak ponurą szopkę.
    Może jeszcze byłem wtedy „do uratowania”? To znaczy do uratowania w Bożym planie zbawienia? Może gdyby ktoś chciał ze mną porozmawiać? Ale nikt nie chciał. Nie było zresztą o czym. Zrozumiałem, że religia katolicka jest trochę jak armia. Nie musisz znać planów sztabu generalnego ani naczelnego wodza. Masz robić, co ci każą bez dyskusji. Tu nie ma nic do rozumienia. A ja byłem raczej pacyfistą i wolałem rozumieć. Kiedy byłem w ósmej klasie armia wprowadziła stan wojenny. Rok później uciekłem w istocie z rodzinnego domu do szkoły z internatem. Zacząłem żyć „na swoim”. Nikt mi nic nie mógł kazać. Byłem wolny, również w sensie religijnym. Nieznośna presja się skończyła.

    Czy czułem się samotny? Proszę Księdza! I to bardzo! Zwłaszcza wtedy. Oczywiście jako osoba niewierząca zdawałem sobie sprawę z ostatecznej konsekwencji. Ogień piekielny czy „zasiadanie po prawicy Ojca” nie wchodzi tu oczywiście w rachubę. Nie wierzę w życie po śmierci w ogóle. Gaśnie światło i koniec. Nie ma nic. Żadnej myśli. Pozostajemy tylko w pamięci bliskich. Nie stworzyłem sobie żadnego naiwnego zamiennika w rodzaju reinkarnacji, Ducha Kosmicznego czy innych tego typu „znieczuleń”. Na marginesie, co się może Księdzu spodoba, w przeciwieństwie do większości katolików nie wierzę też we wróżki, różdżkarzy, horoskopy, taroty, przesądy uroki, czary i inny tego typu chłam, choć Kościołowi te drobne akty herezji i bałwochwalstwa najwyraźniej nie przeszkadzają.
    Śmierć i koniec – może nie jest to miła perspektywa, ale lepsza niż fikcja. Wiara to rodzaj protezy, środka przeciwbólowego. Nauczyłem się żyć bez tego. Podobnie jak bez wiary w to, że jesteśmy dziełem Boga, częścią Bożego planu, w możliwość odpuszczenia grzechów, itd. Lęk przed śmiercią, bezsensem, bezcelowością jest częścią naszej egzystencji. Odwaga polega nie na pogodzeniu się z tym (to byłaby rejterada!), ale na umiejętności życia ze świadomością braku odpowiedzi na podstawowe pytania. Nie czuję się kompetentny żeby ciągnąć ten wątek. Jest za dużo dobrej literatury na ten temat.
    Swoją drogą, obserwacje uczą, że nawet głęboka wiara nie pozbawia wątpliwości. Szpitale pełne są wierzących, którym wcale nie jest raźno odchodzić do lepszego świata, w który przecież wierzą.

    Moje poglądy zostały niestety wypróbowane w sytuacjach krytycznych. Przeżyłem kilka wypadków drogowych, poważne turbulencje i twarde lądowania samolotem, dwa razy omal nie utonąłem, miałem wypadki nurkowe, z których myślałem, że nie wyjdę. Są to momenty, w których każdą sekundę można rozbić na sto części i pamięta się każdą myśl. Nigdy jednak nie błagałem w duchu „Jezu Wszechmogący wybaw mnie z tej opresji, a zrobię wszystko, co każesz”. Nie jest to powód do dumy tylko raczej przekonanie, że powiedzonko „jak trwoga to do Boga”, raczej mnie nie dotyczy.

    Po wyborze Karola Wojtyły na papieża, a zwłaszcza po Sierpniu ’80, moi koledzy zaczęli chodzić na pielgrzymki. Ja z kolei zacząłem jeździć do Jarocina. Subkultura, przez którą rozumiem aktywną niezgodę na zastaną rzeczywistość, dała mi odpowiedzi na wiele pytań i naznaczyła do dzisiaj. Choć nigdy nie byłem antyklerykałem (księża są różni), Kościół uważałem za element konserwujący system, który jest nie do zaakceptowania.

    Były też inne momenty. Po śmierci Jana Pawła II, choć rzadko zgadzałem się z nim politycznie, wspominałem jego wspaniałą pielgrzymkę na Ukrainę, wzruszającą pielgrzymkę do Izraela, świadectwo dane w Yad Vashem i karteczkę w Ścianie Płaczu. Wreszcie wszystkie pielgrzymki do Polski. Zastanawiałem się wtedy, czy jestem częścią tego wszystkiego? Nie, zdecydowanie nie byłem.
    Zachowania żałobne Polaków obserwowałem z życzliwym zainteresowaniem, ale i zdumieniem. Ileż bowiem zniczy trzeba jeszcze zapalić, żeby publicznie pokazać swój żal? Cieszyłem się jednak, że pod tą fasadą rytuału pojawi się też duchowa refleksja. Jakiż byłem naiwny! W tym samym roku ci sami Polacy, którzy tłumnie palili znicze, przy ogromnym poparciu Kościoła wybrali na prezydenta zagorzałego zwolennika kary śmierci. Przypomnę, że Jan Paweł II był jej wielkim przeciwnikiem. Co ciekawe, trafił później na Wawel jednoosobową decyzją najbliższego współpracownika Jana Pawła II, autora bestsellerowej książki o wielce znaczącym tytule „Dziedzictwo”.
    W moim mniemaniu żadne inne względy, poza politycznymi, tego nie tłumaczą. Dla mnie był to akt nad wyraz symboliczny.

    Przejdę tu do drugiego, bardziej interesującego pytania, mianowicie: dlaczego teraz i dlaczego czuję się zmuszony?

    Po katastrofie smoleńskiej Kościół staną na stanowisku nie tylko dla mnie obcym, ale wręcz groźnym i wrogim. Nie chodzi tu o żenującą aferę z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, ani o poparcie Jarosława Kaczyńskiego w wyborach na prezydenta Polski. Sprawa jest o wiele poważniejsza. Kościół mniej lub bardziej oficjalnie popiera siły polityczne, które otwarcie dążą do zmiany czegoś, co na własny użytek nazywam aktem założycielskim współczesnej Polski. Co przez to rozumiem?
    Proszę Księdza, mam 44 lata i za mojego życia miały miejsce dwa wielkie wydarzenia: Sierpień’80 i wybory w czerwcu 1989 roku. W obu przypadkach niemal całe polskie społeczeństwo, bez podziału na robotników czy inteligencję, biednych i bogatych, wierzących i niewierzących, odrzuciło komunistyczną dyktaturę i opowiedziało po stronie demokracji. Po stronie Polski otwartej, tolerancyjnej, przyjaznej, nowoczesnej, europejskiej, dostatniej, żyjącej w zgodzie z sąsiadami. Wolnej od zemsty, nienawiści, fanatyzmu, ciemnoty i tępego nacjonalizmu.

    cdn znowu...

  • Wydarzenia te są dla mnie aktem założycielskim Polski, w której chcę żyć i powodem do dumy. W swojej historii Polska nigdy nie miała tak wielkiego i pozytywnego wpływu na losy Europy i Świata, rozmontowując blok krajów socjalistycznych, ZSRR i kończąc zimną wojnę. Solidarność, Wałęsa, Pokojowa Nagroda Nobla, Mazowiecki, Okrągły Stół, oczywiście też papież Jan Paweł II – to były powody do dumy Polaków na całym świecie.
    Tymczasem w posmoleńskiej debacie, zwłaszcza w toku kampanii wyborczej, wielokrotnie i brutalnie ten piękny mit był niszczony. Przypominam sobie zwłaszcza obchody trzydziestolecia Solidarności, która to z roli jednoczenia Polaków stała się symbolem tuby propagandowej jednej opcji. Obchodów bez Lecha Wałęsy, którego uważa się tam za zdrajcę i agenta, gdzie premier Tadeusz Mazowiecki zostaje wygwizdany i obok profesora Bronisława Geremka oskarżony o zdradę interesów robotniczych w czasie sierpniowych strajków! Taką opinię wyraził w przemówieniu Jarosław Kaczyński. I niebo się na niego nie zawaliło! Zrozumiałem wtedy, że idzie po władzę, aby uczynić Polskę krajem zemsty, kłamstwa, ksenofobii, ciemnoty i resentymentów. Krajem służb specjalnych i agentów Tomków, czego przedsmak dał nam już podczas swoich rządów.
    Najbliższe wybory parlamentarne będą nie tylko wyborami do parlamentu, ale wyborami jednej z tych dwóch wizji przyszłości Polski. Czy chcemy żyć w kraju, którego mitem założycielskim jest dziesięć milionów członków Solidarności z Sierpnia’80 i prawie sto procent głosów w wyborach z czerwca 1989, czy raczej 0,6 promila alkoholu we krwi generała lotnictwa? Proszę pozwolić mi na własny użytek żywić przekonanie, że katastrofa smoleńska była wynikiem przypadków i błędów pilotów.
    Przeciwstawienie się tej wizji uważam za mój obywatelski obowiązek. Tu nie mam już możliwości wyboru. Zostałem zmuszony.

    Niestety, Kościół Katolicki opowiada się za tą wizją Polski, która jest mi obca i wroga.
    Używając sformułowania „pogląd Kościoła Katolickiego” używam oczywiście skrótu myślowego. Można tu bowiem oczywiście powiedzieć, że Kościół nie jest bytem politycznym i jako taki poglądów politycznych nie ma, a decyzje polityczne każdy z wiernych podejmuje indywidualnie w swoim sercu. Ale nie bądźmy naiwni! Każde dziecko wie, że Kościół od wielu lat aktywnie uczestniczy w życiu politycznym i ma nad wyraz czytelne poglądy. Niestety zawsze są to poglądy niezgodne z moimi. Jestem zwolennikiem pełnej refundacji zabiegów in vitro, pełnej emancypacji mniejszości seksualnych, nie cierpię traktowania kobiet jako kucharek i maszyn do rodzenia. Jestem przeciwny nauczaniu religii w szkołach, sam bowiem na własnej skórze odczułem, co to znaczy znosić presję otoczenia, kiedy się nie jest katolikiem. Szkoła, podobnie jak sądy, sejm i inne instytucje publiczne powinna być świecka. Uważam też, że sprawiedliwie byłoby, żeby Kościół finansowany był z podatków tych, którzy tego sobie zażyczą w zeznaniu podatkowym. Ja na przykład przeznaczyłbym je na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, której Kościół jest zdecydowanie wrogi (nie licząc odosobnionego przykładu nieodżałowanego arcybiskupa Życińskiego).
    Tych rozbieżności jest oczywiście o wiele więcej, ale to nie jest miejsce żeby je mnożyć. Wszystko to razem nie pozostawia wątpliwości, że muszę odejść ze wspólnoty, która prezentuje tak diametralnie inne poglądy, ogląd rzeczywistości i wizję przyszłości od mojej. Jeżeli nawet czysto statystycznie udzielam im jakiegoś mandatu, to jest to dalece niezgodne z rzeczywistością i powoduje mój ogromny dyskomfort. Muszę natychmiast wycofać ten mandat.

    Dlatego, proszę Księdza, właśnie muszę, i dlatego właśnie teraz, dokonać aktu apostazji.
    Mam nadzieję, że Ksiądz mnie rozumie.


    Robert Leszczyński
  • Nie bardzo wiem jak to można skomentowac.
    Chcial odejc z kościoła i byc uczciwy wobec siebie. Nie jest jego wina ze nie spotkał Chrystusa.
  • Uczciwie
    A że niezgodnie z poglądami innych - cóż, trudno
  • Też nie umiem skomentować.


    Stracił wiarę, bądź nigdy jej nie posiadł.

    Uczciwie o tym napisał. Wizja Kościoła w Polsce i ocena sytuacji społeczno-politycznej, jaką przedstawił nierzadka wśród osób niewierzących.
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.