Na fejsie rozgorzała dyskusja nt. rodzin jadących na misje. Argument za: ewangelizacja. Argument przeciw: zaniedbywanie obowiązków stanu.
Nie jestem specem od rodzin
więc tu zapytam: byliście kiedyś "na misjach"? Jak to wygląda? A może rozważacie kiedyś w przyszłości?
Komentarz
Mi się wydaję że to wspaniały sposób na wspólne wakacje, z olbrzymim alibi.
ale dziś widzi, ze to polega na tym głownie, że wrastasz w tamtą społeczność, bo masz sąsiadów i znajomych w pracy i żyjesz z pozoru jak oni. Ale nagle ciebie dotyka jakies cierpienie, cokolwiek- choruje Ci dziecko, żona ma wypadek, ciebie zwalniają z pracy albo kradną ci samochód i wtedy okazuje się, że reagujesz inaczej, niż oni. Nie dlatego, że jesteś lepszy czy bardzo sie starasz, ze grasz luzaka, ale dlatego, że Duch Święty cię umacnia i pozwala ci przyjąć to cierpienie bez złości i szemrania, bez dochodzenia sprawiedliwości. Pozwala im zobaczyć dzieki tobie, ze szczęście to coś wiecej niz zdrowie, pieniądze i święty spokój.
I jesteś dla nich znakiem zapytania. Zaczynają cię pytać jak to możliwe, skąd masz na to siłę i mówisz mu o Chrystusie, który pokonał smierć. Że dzieki Niemu możesz żyć wtedy, kiedy normalnie byś umarł. I że ten Chrystus przychodzi właśnie teraz do niego, żeby mogl też tak żyć.
Taki banał, ale ludzie dzieki temu przychodzą do Kościoła. Nie do budynku, ale do grupy ludzi, wspólnoty, w której objawia sie żywy Bóg. Moze tez z czasem na msze św, ale w Finlandii to akurat trudne.
Życie to misje.
Chyba krytyka tego rodzaju wydarzenia nie szła w kierunku antyneońskim, ale anty - rodzinnym, wykorzenienie, stres dla dzieci, brak języka, itp. A to w końcu są rzeczy, które dotykają każdego emigranta. I nie ważne, czy pojedzie do Niemiec nie znając języka, czy do Władywostoku znając biegle rosyjski.
I pojawił się motyw, że za chlebem to ok, bo to powinność ojca karmic dzieci. Tak, ale jak ktoś nie ma na chleb, to i na bilet nie ma, i na pierwsze miesiące życia tam. Ale jak ma mało w Pl, to albo jakoś ciągnie, albo chce sobie poprawić. Poprawić? Kosztem wykorzenienia, utraty ojczyzny? No właśnie, gdzie gromy na tych co wyjechali "za chlebem", a ich dzieci zapomniały języka i się "zbrytoliły"?
Mniejszą walkę o to toczą zapewne ci, co wyjechali w celach religijnych. Bo oni są czujni, mają świadomość zagrożeń. Ludzie na zachodzie wiarę albo tracą, bo polski katolicyzm "janowopawłowy" nie działa, jest smieszny, więc bardziej cool jest być katolikiem na styl zachodni, a wiemy jak to wygląda; albo podejmują wysiłek i wiarę swoją pielęgnują.
Ale - tak mi przyszło na myśl - a mieszkam w kraju niekatolickim, może anty-katolickim nawet, że i my na takiej misji może jesteśmy nie zdając sobie z tego sprawy?
Ja mam wątpliwości mniej "rodzinne", bo się nie znam ale właśnie od tej strony, czy to potrzebne. Ale to, o czym napisała Cart jest piękne.
Hm...
Jakos z inną wspólnotą Was kojarzę.
I co robicie na Podkarpaciu, o ile to nie tajemnica?
u nas pomysł na razie odszedł w niepamiec bo rozeznalismy ze jednak nie, wiec ewangelizujemy raczej na placach... Zabaw ale tak to chyba wszyscy tutaj
Jesli rodzina wyjezdza na misje do tzw. normalnego (gospodarczo) kraju, gdzie ojciec rodziny podejmuje prace i rodzine utrzymuje, ew. z pomoca lokalnego systemu socjalnego, to jaka jest roznica miedzy rodzina, ktora rozeznala swoje powolanie misyjne, a zwyklym tlumem emigrantow zarobkowych, pracowych, z laczenia rodzin, ktorzy wprawdzie wyjezdzaja z reguly po cichu, ale tez zalatwiaja sobie wszystko sami, dorabiaja sie, a jednoczesnie rowniez swiadcza? Oczywiscie nie zawodowo, bo sobie nie wpisuja do cv, ze sa na misji, ale mimo zmiany miejsca zamieszkania wyznaja caly czas te same wartosci i wpajaja je dzieciom... Sila rzeczy stykajac sie z innymi ludzmi, chocby w sytuacjach wychowawczych, lekarskich, pracowych, swiadcza, tyle ze nie pisza sobie na czole "jestem misjonarzem".
Jezeli rodzina wyjezdza do kraju, w ktorym nie moze uczestniczyc w normalnym zyciu spolecznym, a do tego ma bariere jezykowa i mentalnosciowa, nie pracuje, nie dzieli zycia swojego otoczenia, caly czas sila rzeczy jest inna i na chwile... to gdzie w tym ewangelizacja? Ok, nie mowie o staniu z fletem i Biblia na placu jak ewangelikalni kaznodzieje czy sekciarze. Raczej o pokazywaniu wlasnym przykladem, ze w normalnym, codziennym zyciu jest miejsce na Jezusa. Jak to ma wygladac, skoro ktos jest tak inny, nieprzystajacy i do tego na chwile?
Chodzi mi o to, że to są jedyni katolicy wśród tubylców. Napisałam, że to Duch Święty pomaga im reagować inaczej, nie oni sami z siebie. Wiadomo, jak na trudne wydarzenia reaguje świat. Jeśli ktoś reaguje inaczej to albo jest idiotą, albo faktycznie Ktoś mu pomaga. To rodzi pytania. Ludzie z pracy i sąsiedzi widzą, że to nie idioci, bo żyją obok nich już kilka lat. To znaczy, że musi być w tym coś więcej...
O to mi chodziło.
FIDESCO jeździ zawsze na zaproszenie biskupa z konkretnym dopasowaniem misji do kwalifikacji (również zawodowych) kandydatów. Dla każdego misja się znajdzie.
Do tego tam jadą nie więcej niż dwie-trzy ekipy jedna po drugiej w celu rozruszania lub nauczenia lokalnej społeczności czegoś co będzie dalej żyło. Ten sposób mi odpowiada. Neo nie znam.
Warto jednak pamiętać, że Duch Święty przekracza nasze nawet pobożne wyobrazenia.
@Aneczka08 od czerwca jesteśmy w Brzozowie. Zobaczymy co dalej.