Przepraszam, że taki długi tekst, ale ważny na obecnym etapie walki z cywilizacją śmierci. Jest to fragment książki "Świętowanie Pana Boga. Z Ojcem Jackiem Salijem OP rozmawiają Alina Petrowa-Wasilewicz i Jacek Borkowicz", Znak, 2001.
APW: Ważną posługą duszpasterską Ojca było tworzenie ruchu "Gaudium vitae". Była to jedna z pierwszych w Polsce zorganizowanych pomocy dla dzieci poczętych i ich matek.
o.Jacek Salij OP: Moje zaangażowanie w obronę dzieci poczętych ma pewien związek z osobą Edwarda Gierka. Kiedy doszedł do władzy szumnie zapowiedział dialog ze społeczeństwem. Poniekąd wizytówką tego dialogu miała być stała instytucja w telewizji - "trybuny obywatelskie". Polegały one na tym, że podczas pierwszej trybuny sam Gierek, a podczas drugiej któryś z ministrów odpowiadał na pytania obywateli, trzeciej zaś trybuny już nie było. Za to w naszych dominikańskich kościołach zaczęliśmy wtedy urządzać "trybuny duszpasterskie". Studenci lub duszpasterz zgłaszali propozycję tematu, zapraszano kilku uczestników z różnych dziedzin, w tym zawsze jakiegoś księdza, i odpowiadano zarówno na pytania zadane wcześniej, jak i na pytania, które rodziły się w trakcie dyskusji. Dominikańskie trybuny cieszyły się ogromną popularnością. Należałem do ich stałych uczestników i wielokrotnie jeździłem na nie do różnych miast - Poznania, Krakowa, Gdańska, Wrocławia...
Trybuny poświęcone były pytaniom, "dlaczego wierzyć", "dlaczego chodzić do spowiedzi", różnym problemom biblijnym albo z zakresu etyki społecznej, naszej przynależności do Kościoła, relacji między pokoleniami i tym podobne. Ojciec Ludwik Wiśniewski, który wtedy był duszpasterzem w Lublinie i Gdańsku (nie pamiętam, gdzie najpierw, a gdzie potem), był szczególnie wrażliwy na problematykę społeczną. Kiedyś, po kilku takich bardzo udanych trybunach, poszukiwał tematu do trybuny następnej. Podpowiedziałem mu wtedy - był to rok chyba 1972, a może jeszcze 1971 - żeby zorganizował trybunę w obronie dzieci poczętych. On zawsze świetnie rozumiał wagę tego problemu i od razu się zapalił do pomysłu. Rzecz jasna, jako pomysłodawca musiałem zapłacić za swoje i wziąć udział w tej dyskusji. Poczułem wielki strach.
JB: Czego Ojciec się lękał?
W tamtych czasach ludzie żle reagowali, kiedy mówiło się o tym, że przerwanie'ciąży to nie jest przerwanie stanu, w jakim znalazła się kobieta, że to nie jest coś na podobieństwo przerwania na przykład snu, ale że to jest zabicie niewinnej istoty ludzkiej. Jako młody ksiądz nigdy nie odważyłem się poświęcić całego kazania obronie dzieci poczętych, na ambonie starałem się jednak przypominać, że problem ten istnieje i że jest to problem bardzo ważny. Otóż ilekroć poruszałem to zagadnienie, odczuwałem wrogość i pretensje: "co ty, księże, wtrącasz się do nie swoich rzeczy". Trzeba pamiętać, że aż do czasów Gierka był to temat podejmowany w mass mediach wyłącznie przez aborcjonistów. Artykuły w obronie dzieci poczętych były z zasady skreślane przez cenzurę. To głęboko wypaczyło społeczną świadomość na ten temat.
Ojci&c Ludwik przesłał mi pytania, jakie studenci mu przynieśli. Dla mnie były one szalenie trudne. Był to cały kanon argumentów za aborcją, spopularyzowany jeszcze przez Boya, a wówczas nieustannie powtarzany w radiu i prasie. Później, kiedy problematyką tą zajmowałem się więcej, umiałem pokazać nierzetelność tych argumentów, ale wówczas przygotowanie się do tej trybuny wiele mnie kosztowało.
APW: I jedzie Ojciec do Lublina...
Jadę z duszą na ramieniu. Do dziś pamiętam wszystkich -jak to nas ojciec Ludwik nazywał - ekspertów. Był ginekolog, docent Włodzimierz Fijałkowski, pani Maria Braun-Gałkowska przedstawiała aspekty psychologiczne zagadnienia, zaś aspekty prawne - mecenas Przemysław Kłosiewicz, który napisał w "Więzi" jeden z pierwszych puszczonych przez cenzurę artykułów o ochronie nienarodzonych. Trybuna udała się nadspodziewanie. Później co najmniej kilkanaście razy uczestniczyłem w podobnych trybunach w różnych miastach Polski. Prawie zawsze razem z kochanym panem Fijałkowskim. Psychologowie, socjologowie, prawnicy się zmieniali. Raz się zdarzyło, że zaproszono ginekologa, wielkiego katolika, który niekiedy dokonywał jednak aborcji. Na szczęście, zorientowaliśmy się, kto on zacz, zanim trybuna się zaczęła. Pani Wanda Półtawska, która wtedy w trybunie uczestniczyła, zneutralizowała go radykalnie, tak że w kościele ograniczył się do kilku tylko drugorzędnych odpowiedzi.
JB: To było niecałe 20 lat po legalizacji aborcji. Czy zmiany mentalności/ aprobującej zabójstwa nienarodzonych, dokonały się tak szybko?
Aborcję zalegalizowano w Polsce w kwietniu 1956 roku. Środowisko ginekologiczne było wtedy w ogromnej większości ustawie przeciwne, również przeciwko uchwalaniu tej ustawy wypowiedzieli się powołani przez odnośną komisję sejmową konsultanci z tego środowiska. Łamanie sumień lekarskich i masowe zabijanie poczętych dzieci zaczęło się w roku 1960, kiedy minister zdrowia Sztachelski wydał przepisy wykonawcze do ustawy. Zaczęto wtedy bezwzględnie wyrzucać z pracy lekarzy odmawiających wykonywania aborcji. Wielu ginekologów, którzy dotychczas mieli czyste ręce, zaczęło dzieci zabijać. Inni zmienili specjalizację. W końcu doszło do sytuacji, iż trudno było spotkać ginekologa, który by nie był "aborterem".
Nie można było uzyskać specjalizacji ginekologa bez zaliczenia wykonanych aborcji. Młody lekarz prawie nie miał szans na przekonanie swojego przełożonego, jeżeli ten był aborcjo-nistą, że zabiegu wyłyżkowania niewydalonego łożyska albo obumarłego płodu najlepiej uczyć się na prawdziwych przypadkach tego rodzaju. Niech młody przemądrzalec nie zawraca głowy - przecież jeśli się nauczy dokonywać aborcji, te umiejętności będzie miał automatycznie! A zresztą skoro oddział szpitalny ma obowiązek wykonywać aborcje, to niech on nie będzie taki czyścioszek kosztem swoich kolegów.
Kiedyś przyszedł do mnie ginekolog z następującym problemem: on jeszcze nie uległ presjom środowiska i aborcji nie wykonuje. Ale na oddziale zrobiła się atmosfera, którą mu coraz trudniej wytrzymać. Właśnie wczoraj kolega-lekarz pokazał mu swoje zakrwawione ręce i powiada: "Cudzym kosztem to łatwo być świętym! Przecież wiesz, że w szpitalu musimy to zrobić, że ktoś to musi zrobić! Ty nie chcesz, to my musimy więcej maczać sobie ręce we krwi". Lekarz, który do mnie przyszedł, szukał już takiej furtki, że skoro te dzieci i tak będą zabite, to może z jego strony nie będzie takim strasznym grzechem przestać denerwować kolegów i jednak nie odmawiać dokonywania aborcji. Za to jeszcze bardziej będzie się starał ocalić przynajmniej niektóre dzieci. Zapewne nie zdawał sobie sprawy, że nawet najbardziej cyniczni "aborterzy" mogli się wykazać gromadką ocalonych przez siebie dzieci. Diabeł chyba nawet chętnie pozwala swoim niewolnikom, żeby od czasu do czasu czynili jakieś dobro, choćby i wielkie dobro. Jeśli to jest im potrzebne do lepszego samopoczucia... Byleby tylko niewolnicy nie przestali wykonywać oczekiwanych od nich dzieł śmierci.
Sytuacja anestezjologów i pielęgniarek zobowiązanych do uczestniczenia w aborcji była chyba jeszcze trudniejsza, bo w szpitalach z zasady nie mają oni pierwszego głosu. Pacyfikacja tych grup zaczynała się zazwyczaj od złamania osoby, która miała największe opory moralne przed udziałem w dokonywaniu aborcji.
To także karta z okresu PRL, która czeka na swoich historyków. Dyskiyminacje i represje, jakich zaznali wtedy tacy ginekolodzy, jak Włodzimierz Fijałkowski czy nieżyjące już Jolanta Massalska i Emilia Paderewska, są nieco znane, bo były to osoby wybitnie zaangażowane w dzieło ochrony życia nienarodzonych. Czy ktoś jednak dotrze do żyjących jeszcze ofiar tamtych nacisków i represji - do tych niezliczonych pielęgniarek, instrumentariuszek, anestezjologów, ginekologów, którym wówczas na mocy haniebnych przepisów wykonawczych podpisanych przez ministra Sztachelskiego łamano sumienia?
APW: Jak powstał ruch "Gaudium vitae"?
Namówiłem księdza Stanisława Małkowskiego, który akurat wtedy był wikariuszem w Ząbkach, żeby zorganizował tam trybunę w obronie poczętych dzieci. Była to jedyna wśród tych kilkunastu lub dwudziestu paru trybun na ten temat, w jakich uczestniczyłem, na którą przyszedł tłum zwyczajnych, prostych ludzi. Pamiętam, że otrzymaliśmy wtedy wiele dramatycznych listów, w których kobiety skarżyły się na brutalność seksualną swoich mężów. Ksiądz Małkowski opublikował później te listy w miesięczniku "W drodze", a samą dyskusję podczas tej trybuny w "Tygodniku Powszechnym".
Wydaje mi się, że właśnie od tamtego momentu Małkowski zaczął bardzo się angażować w obronę poczętych dzieci. Jeden Pan Bóg wie, jak wiele na tym odcinku dokonał. Raz zdarzyło się nawet, że dziewczynie lękającej się urodzić dziecko, które nie będzie miało ojca, zaproponował ten Boży szaleniec: "To powiedz swoim rodzicom, że ojcem twojego dziecka jestem ja". Otóż kiedyś przychodzi do mnie ksiądz Małkowski -był to pewnie rok 1977 - z pomysłem, który wydał mi się wariacki. Mianowicie postanowił porozwieszać we wszystkich kościołach w Warszawie ogłoszenie: "Jesteś w ciąży, wahasz się, czy urodzić, zadzwoń - postaramy się ci pomóc". I nie tyle zaproponował, ile zażądał ode mnie, żebym zgodził się pod tym ogłoszeniem umieścić swoje nazwisko i telefon.
Trzecim księdzem, który do nas dołączył, był Stanisław Ługowski, marianin; obecnie pracuje on na Słowacji. Ponieważ kobiety rzeczywiście zaczęły się zgłaszać, wzięliśmy się - przede wszystkim ksiądz Małkowski - do tworzenia środowiska, które pomagałoby nam w wywiązywaniu się z deklarowanych zobowiązań.
APW: Czy pamięta Ojciec pierwsze uratowane dziecko?
Tego nie można zapomnieć. Nieznajoma pani - później jeden z filarów "Gaudium vitae" - przyprowadziła do mnie dziewczynę, którą rodzice przymuszali, żeby poszła do "abortera". Pani Danuta Gańska, bo to ona była ową nieznajomą, zastępowała jednorazowo szatniarkę wjakiejs poradni "K". Zwróciła uwagę na bardzo smutną dziewczynę, zaczęła z nią rozmawiać. Okazało się, że właśnie otrzymała skierowanie na "przerwanie ciąży". Okazała jej wiele serca, w końcu ta dziewczyna oddała jej skierowanie, żeby nie mieć pokusy z niego skorzystać. Pani Danuta, mając mój adres z kościelnego ogłoszenia, przyprowadziła ją do mnie. Nawiasem mówiąc, zanim przyprowadziła ją do mnie, jeszcze raz spotkała ją przypadkowo -a raczej opatrznościowo - tym razem na ulicy, z następnym już skierowaniem na "przerwanie ciąży".
Nie mieliśmy jeszcze żadnego miejsca, gdzie można by dziewczynę umieścić. Przedstawiłem całą sytuację siostrze Klarze z Lasek, która od razu zgodziła się, żebym przywiózł dziewczynę do prowadzonego przez nią domu rekolekcyjnego. Właśnie wtedy - może nieco wcześniej albo później - powstało "Gaudium vitae", co po łacinie oznacza "radość życia". Chyba był to rok 1979. Wiele osób się przez nasz ruch przewinęło, nie pamiętam wszystkich nazwisk, ale filarem była zawsze i bezspornie pani Maria Wolframowa, która udostępniła prywatny telefon swojej rodziny na telefon zaufania. Bardzo wiele udzielała się zawsze wspomniana już Danusia Gańska, ponadto Krystyna Dąbrowska i Andrzej Urbański. Mężowie i żony naszych działaczy praktycznie zawsze całym sercem popierali te ich zaangażowania, a przecież niekiedy dezorganizowały im one ich własne życie. Wystarczy sobie pomyśleć, ile musiał znosić z naszego powodu niedawno zmarły świętej pamięci Tomasz Wolfram - choćby samych tylko telefonów, wizyt, zebrań, i to przede wszystkim, że żona tak często była poza domem. On to wszystko znosił cierpliwie i ofiarnie, z wiarą, że ta praca ma wielki sens.
APW: Podobno modliliście się pod drzwiami gabinetów ginekolo-gów-aborcjonis tów?
Bardzo udzielał się w "Gaudium vitae" Maciej Rayzacher. To chyba on wpadł na pomysł naśladowania amerykańskich wzorów. Kiedyś z grupą przyjaciół usiedli w gabinecie ginekologa--aborcjonisty i zaczęli się tam modlić na różańcu. Lekarz, rzecz jasna, zawołał milicję. Rayzacher miał wtedy twarz bardzo znaną, bo grał w jakimś serialu emitowanym wówczas w telewizji. Milicjanci natychmiast go rozpoznali, on wszedł z nimi w przyjacielską pogawędkę. Z łatwością przekonał ich, że to nie w porządku, żeby zabijać dzieci. Milicjanci doszli do wniosku, że modlić się w gabinecie u lekarza to nie jest przestępstwo.
Osobiście mam jakiś uraz na tle zbierania pieniędzy. Od chodzenia z tacą jakoś zawsze udawało mi się wykręcić, w życiu robiłem to chyba tylko trzy razy. Toteż z największym podziwem patrzyłem na młodych chłopców i dziewczyny którzy zajmowali się zbieraniem pieniędzy na rzecz "Gaudium vitae". Potrzeby finansowe były przecież niemałe. Niektórym kobietom, które chciały pozbyć się dziecka, obiecywaliśmy stałe zapomogi również po jego urodzeniu - i staraliśmy się z tych obietnic wywiązywać.
Zbiórki były zarazem wspaniałą okazją do edukacji naszego społeczeństwa. Nasza młodzież, która stawała przed kościołem (oczywiście, zawsze za zezwoleniem proboszcza), rozwieszała odpowiednie plakaty miała też przeznaczone do rozdania jakieś ulotki i broszury. Ponieważ byli to ludzie ogromnie ideowi, potrafili rozmawiać na ten temat i przekonywać. Znieśli też niejedną obelgę, choć na ataki umieli odpowiadać rzeczowo. Sądzę, że niejeden zwolennik aborcji pod ich wpływem się nawrócił.
Próbowaliśmy też ratować dzieci dosłownie w ostatnim momencie. Związany z nami, ale chyba nienależący do naszego ruchu pan Tomczak, który później skończył medycynę i wyspecjalizował się w ginekologii, zorganizował we współpracy z nami grupę stałego dyżuru w szpitalu bielańskim. Polegało to na tym, że ktoś z tej grupy zawsze siedział w poczekalni pod drzwiami ginekologa. Głównym jego zadaniem było po prostu tam siedzieć i próbować się zorientować, które kobiety nie chcą swojego żyjącego już dziecka. Jeśli to był mężczyzna, to nawet łatwiej mu było wyjaśnić przychodzącym kobietom sens swojej obecności.
Efekty tych dyżurów były zaskakująco pozytywne. Niekiedy aż połowie tych kobiet udało się dopomóc zmienić decyzję, natomiast prawie się nie zdarzało, żeby tym ludziom nie udało się w ostatniej chwili uratować przynajmniej 30 procent dzieci skazanych na śmierć. Powtarzane przez aborcjoni-stów argumenty, że jeżeli kobieta postanowi pozbyć się swojego dziecka, to żadna siła na świecie nie jest w stanie zmienić jtj decyzji, okazały się wyssane z palca. W ogóle zastanawiająco często obronie aborcji towarzyszy kłamstwo.
Ludzie z "Gaudium vitae" organizowali podobne dyżury także w innych szpitalach i przychodniach. W sumie nie ma się czym chwalić, gdyż w stosunku do obiektywnych potrzeb było tego niewiele, choć różni ludzie wkładali w to wiele czasu i serca. Podstawowym skutkiem tych zaangażowań było to, że uświadomiliśmy sobie bezmiar społecznej obojętności na zabijanie naszych najmłodszych. Wielu kobietom można było pomóc, wiele dzieci uratować, gdybyśmy w skali społecznej trochę więcej się tym problemem przejmowali.
JB: Jaki był stosunek służby zdrowia do waszej działalności?
Bywało różnie. Czymś szalenie ważnym było to, żeby pierwsze wejście naszych ludzi na teren szpitala zostało dobrze zrozumiane - żeby nie wywołało lęków, że są to może jacyś fanatycy czy siewcy niepokoju. Zazwyczaj udawało się wytłumaczyć ordynatorowi, lekarzowi czy rejestratorce, że jest to tylko akcja wyciągniętej z pomocą ręki. Ja sam w tych akcjach nie uczestniczyłem, jednak wiele się o nich nasłuchałem. Agresje, owszem, zdarzały się również. Czasem zgadzano się na naszą obecność, ale chciano, żeby była ona jak najmniej widzialna, na przykład nie pozwalano na wywieszenie plakatu informującego o ofercie pomocy. Podobnie bardzo różnie reagowały apteki. Dla niektórych samo wywieszenie numeru telefonu wraz z informacją: "Zadzwoń, pomożemy ci" - było działaniem przeciw obowiązującej wówczas ustawie.
APW: Czy orientuje się Ojciec, ilu ludzi zawdzięcza wam życie?
Nie mam pojęcia, nie prowadziliśmy statystyk. Ponadto, każde uratowane dziecko zazwyczaj zawdzięcza życie całemu łańcuszkowi ludzi dobrej woli, "Gaudium vitae" bywało tylko jednym z ogniw tego łańcuszka. Pamiętam też klęski. Nie zapomnę kilku rozmów z dziewczyną spodziewającą się dziecka, zresztą niewierzącą. Osoba wielkiej wrażliwości, w pełni się ze mną zgadzała, że jej dziecko to niepowtarzalna istota ludzka i że dzieci się nie zabija. Przyprowadził ją do mnie jej chłopak, ojciec dziecka, bardzo mu zależało na tym, żeby dziecko się urodziło. Wydawało się oczywiste, że ona to dziecko urodzi. Niestety, chłopak przyszedł potem z wiadomością, że ona jednak dokonała aborcji.
Kiedyś znajomy przyprowadził do mnie parę Chińczyków. Ona była w ciąży, on był jej narzeczonym. Ciąża w ich sytuacji oznaczała powrót do kraju, przymusową aborcję, być może nawet obóz koncentracyjny. Ona była w dobrym momencie, jeśli chodzi o ciążę, gdyż do czerwca, czyli do końca roku akademickiego, brzuch dałoby się ukryć. Potem wakacje - i jakoś dałoby się zachować wszystko w tajemnicy przed szpiegami z ambasady. Bardzo namawiałem ją, by urodziła dziecko, i dawałem jtj słowo honoru, że postaram się, żeby zostało adoptowane przez Chińczyków w Ameryce. Natura ludzka jest ta sama, Chinka zachowywała się dokładnie tak samo, jak w takiej sytuacji zachowują się Polki. Dziecko to było dla niej dziecko, a nie przeszkoda do usunięcia. Nie myślała tylko o sobie, bardzo płakała - i był to płacz mądry. Znikła mi z horyzontu. Obawiam się, że stało się najgorsze.
APW: Dlaczego mówienie o aborcji wywoływało w ludziach taki sprzeciw?
Jeśli to nie jest zawodowy krzykacz, to w talach sytuacjach najpierw trzeba cierpliwie wysłuchać tej agresji. Bo nieraz płynie ona z osobistego nieszczęścia. Ktoś bezdusznie mówił matce swojego dziecka: "to jest twój wybór, dam ci pieniądze, jeśli się zdecydujesz na aborcję7', ktoś inny zawoził znajomą do "abortera", jakaś matka albo teściowa przymuszała córkę lub synową do aborcji. Ten wielki grzech obciąża wielu ludzi, nie tylko kobiety, które nie pozwoliły urodzić się swojemu dziecku. A każdy z nas potrzebuje dobrego obrazu samego siebie. Jeśli grzechu nieiOdpokutowaiem, muszę wciąż na nowo udowadniać sobie i innym, że aborcja to żaden grzech, tylko zdobycz współczesnej cywilizacji. Takie "dowody" najłatwiej się przeprowadza za pomocą krzyku.
Myślę, że nie da się autentycznie uczestniczyć w ruchu pro life bez postawy współczucia dla ludzi w taki czy inny sposób obciążonych grzechem aborcji. Muszę powiedzieć, że zanim zetknąłem się z mądrymi tekstami na temat syndromu postaborcyjnego, wiele już na ten temat wiedziałem. Nasłuchałem się w życiu zwierzeń o tym, jak to po nocach kobietę budzi płacz dziecka, po to tylko, żeby ona sobie jeszcze raz przypomniała, że dziecko z jej winy nie żyje. I o niedającej się przezwyciężyć potrzebie zaglądania do kołysek cudzych dzieci, żeby sobie uprzytomnić, że moje dziecko byłoby teraz właśnie takie. I o podejrzeniach pod adresem Pana Boga, że może to czy tamto nieszczęście lub niepowodzenie to kara za sprzeniewierzenie się powołaniu do macierzyństwa.
APW: Czy w tych kobietach nie budzi się wtedy agresja?
Przypomina mi się pewien epizod z trybuny w kościele Dominikanów w Gdańsku, było to w roku chyba 1973. Problem bardzo poważny, pytania rzeczywiście ludzi nurtujące, odpowiedzi rzeczowe - wszystko to wytworzyło atmosferę wielkiej życzliwości dla dziecka poczętego. W pewnym momencie atmosfera ta została gwałtownie przerwana przez kobietę, która mówiła w tonie histeryczno-bezwarunkowym. Dokonała aborcji, nie żałuje tego, i bardzo dobrze, że lekarze to robią i nie słuchają księży, i tak dalej. Po tej wypowiedzi nastąpiła głęboka cisza. My zza stołu coś tam odpowiedzieliśmy, aleteoria w konfrontacji z tak zwanym życiem zawsze wypada bardzo blado.
I wtedy o głos poprosił jeden ze słuchaczy. Gdy zaczął mówić, od razu się czuło, że ten człowiek promieniuje prawdą. Był to zwyczajny, prosty człowiek, z zawodu szofer, który opowiedział następującą historię. W sam dzień Bożego Narodzenia on z żoną i dziećmi mieli wypadek samochodowy. Naj-ciężej ucierpiała żona, miała złamaną miednicę. Ona sama wtedy jeszcze nie wiedziała, że jest w ciąży. Kiedy to stało się jasne, lekarze stanowczo radzili "przerwanie ciąży", zwłaszcza że kilkakrotnie żona była prześwietlana rentgenem. Główny ciężar podjęcia decyzji - kontynuował ów pan swoje opowiadanie - spadł na niego. Radził się różnych ludzi, rady na ogół brzmiały: "ja ci radzę, rób jak chcesz". Człowiek ten nie udawał świętego, mówił, że możliwość aborcji też jakoś brał pod uwagę. Jednak ostateczną decyzję podjął w formie takiej mniej więcej modlitwy: "Panie Boże, skoro Ty nas wszystkich uratowałeś, to może Twoją wolą jest również i to, żeby to dzieciątko żyło".
Odtąd zaczął umacniać żonę, podpowiadał jej zawierzenie Panu Bogu. "Ale sam - mówił - bałem się okropnie. Na dzień porodu czekałem w wielkim napięciu. Kiedy żona była już na porodówce, chodziłem wokół szpitala, jakbym był niespełna rozumu. W końcu dziecko się urodziło, siostra przynosi je, żeby mi je pokazać. Struchlałem. Dziecko było obandażowane". Co się okazało? Dziecko urodziło się zdrowe jak rydz, ale położnik złamał mu obojczyk. W dniu tamtej trybuny miało już dziewięć lat i chowało się zdrowo.
JB: Świadomość, że aborcja to odebranie człowiekowi życia, była chyba bardzo niejasna i nie docierała do ogółu?
Opowiadała mi - dokładnie w dniu, kiedy to się stało - świętej pamięci doktor Paderewska, ginekolog (może nawet tysiące ludzi zawdzięcza jej życie, bo miała wielki dar przekonywania
matek, które chciały się pozbyć swego dziecka), że była u niej kobieta wyjątkowo mocno zdecydowana na aborcję, żadne argumenty do niej nie trafiały. Było jasne, że na pewno znajdzie sobie "abortera". Już się żegnają, pani Emilia miała akurat w torebce buciki dla swojego małego wnuczka. Mówi jej tak: "Niech pani weźmie te buciki. Pani dziecko jeszcze ich nie potrzebuje, zresztą one byłyby teraz o wiele za duże dla jego nóżek. Ale te nóżki już rosną, wkrótce buciki będą jak raz na jego nóżki". Kobieta się rozpłakała, dopiero w tym momencie doszło do jej świadomości, że to dziecko już jest, już żyje.
Pani ma rację. Świadomość, że aborcja to jest grzech zabójstwa, była wtedy niejasna. Pamiętam, że my w "Gaudium vitae" byliśmy rozczarowani, że Ojciec Święty podczas swojej pierwszej pielgrzymki w 1979 roku mówił o tym problemie niewiele, tylko w Nowym Targu. Czas wielkiej katechezy papieskiej na ten temat wtedy jeszcze nie nadszedł. To stało się dopiero później.
APW: Nastąpiło wówczas odczarowanie języka. "Zabieg'', "przerywanie ciąży" zaczęto nazywać zabójstwem.
Nawet wyrazu "aborcja" się wtedy nie używało, choć mało kto zna etymologię tego wyrazu. "Aborcja" znaczy: "coś odwrotnego niż urodzenie" - też eufemistycznie to nazwane, ale przynajmniej bez kłamstwa. Już wspomniałem, że ciąża to jest stan, w jakim znajduje się kobieta. Przerwaniem ciąży w sensie ścisłym jest poród przez cesarskie cięcie: lekarz przerywa ciążę, bo dziecko jest już zdolne do życia poza łonem matki, są tylko kłopoty z jego naturalnym urodzeniem się. To, co powszechnie nazywano "przerwaniem ciąży", polegało na zabiciu dziecka. W powszechnym użyciu były też słowa "zabieg" i "skrobanka" . Za wszelką cenę starano się uciec od prawdy. Zło zawsze -a im większe zło, tym bardziej - ucieka od światła, przeinacza prawdę i ukrywa ją. Po prostu dlatego, że jest złem.
Wspaniale umiał demaskować to zakłamanie języka używanego przez zwolenników aborcji docent Fijałkowski. "Przypatrzmy się na przykład - mówił - terminowi Â?wskazania lekarskie do przerwania ciążyÂ?. Czy w ogóle może istnieć coś takiego jak wskazania lekarskie do zabicia istoty ludzkiej? Przecież to niszczy same fundamenty medycyny. Ten język zapowiada jakąś nową Â?medycynęÂ?, owszem, wyjątkowo skuteczną, Â?medycynęÂ?, która usuwa chorobę poprzez zabicie chorego". A na uwagę, że nieraz lekarz musi wybierać między życiem matki i życiem dziecka, odpowiadał: "Normalny lekarz stara się uratować oboje, i matkę, i dziecko. Czasem udaje mu się rzeczywiście uratować oboje, czasem tylko jedno z nich, zdarza się i tak, że nie uda mu się uratować ani matki, ani dziecka".
Natomiast starannie unikam określania aborcji słowem "morderstwo". Nie można zapominać o tych nieszczęsnych kobietach, które nie wiedziały co czynią, i nie trzeba wzmacniać w nich jałowego poczucia winy, a raczej budzić nadzieję na przebaczenie. Zazwyczaj w trakcie rozmowy z kobietą, która dręczy się tym, że dopuściła się kiedyś tego grzechu, odwołuję się do starego rozróżnienia między wyrzutami sumienia i zgryzotami. Zgryzoty sumienia nie są od Boga. To jest rak zaszczepiony może przez samego diabła na tym "wielkim darze Bożym, jakim są wyrzuty sumienia. Czym się jedno różni od drugiego? Wyrzuty sumienia to wezwanie, żeby się nawrócić, prosić Boga o przebaczenie i iść z radością dalej jako człowiek Boży. A zgryzoty sumienia, jak sama nazwa wskazuje, jest to gryzienie się z powodu dawnych grzechów, pozostawanie w swojej złej przeszłości i marnowanie swojego dziś.
Niekiedy w rozmowie z kobietą, która nie umie sobie poradzić z tym, że dopuściła się kiedyś zamachu na własne dziecko, odważam się wspomnieć o ranach Chrystusa Zmartwychwstałego. To znamienne, że po zmartwychwstaniu-w Jego Ciele rany pozostały, tylko że przemienione. Rany naszych grzechów, zwłaszcza tych najcięższych, też w nas pozostaną prawdopodobnie na zawsze. Najpierw muszą się zagoić. Jednak wolno nam ufać, że już na tej ziemi łaska Boża może je przemienić nawet w twoją ozdobę. Rana twojego grzechu za łaską Bożą może stać się źródłem jakiegoś wielkiego dobra. Właśnie dlatego unikam słowa "morderstwo".
JB: Ksiądz Małkowski nie unikał słowa "morderstwo". Porównywał aborcję do zagłady nazistowskiej.
Myślę, że jest to słowo właściwe na określenie tego, co robią ludzie zarabiający dokonywaniem aborcji na masło do chleba. Również Jan Paweł II w pewnym momencie przestał się wahać nazywać ludobójstwem to, co robimy w krajach naszej cywilizacji z dziećmi poczętymi. W encyklice Evangełium vitae napisał ponadto, że "nie należy lekceważyć zorganizowanego sprzysiężenia, ogarniającego także instytucje międzynarodowe, fundacje i stowarzyszenia, które prowadzą programową walkę o legalizację i rozpowszechnienie aborcji na świecie". Na pewno jest to język politycznie niepoprawny, ale niestety, dokładnie opisujący rzeczywistość. Wystarczy przypomnieć książkę Michela Schooyansa Aborcja a połityka.
Zwłaszcza my w Polsce moglibyśmy nie zapominać, że w czasach Gomułki wszelkie mówienie w obronie dziecka poczętego było politycznie niepoprawne. W czasach Gierka trochę się poluzowało, choć nie aż do tego stopnia, żeby cenzura pozwoliła na opublikowanie na przykład mojego tekstu Przerywanie ciąży a tołerancja. Tekst znajduje się w książce Szukającym drogi. Każdy może sprawdzić, jakie to straszne treści antypaństwowe są tam zawarte.
APW: Dlaczego dla władz komunistycznych walka o nienarodzonych była uważana za działalność antypaństwową? Dlaczego łamano sumienia lekarzom?
Włoska ustawa aborcyjna zawiera klauzulę o ochronie sumienia lekarzy i służby zdrowia. Marzyliśmy wobec tego o tym, by u nas, w Polsce, kiedy obowiązywała jeszcze ustawa z 1956 roku, zapewniono lekarzom i pielęgniarkom przynajmniej tyle, żeby nie było konsekwencji służbowych za odmowę udziału w dokonywaniu aborcji. Przekonałem się potem, co są warte takie klauzule w środowiskach przyzwalających na aborcję. Byłem w Rzymie w roku 1981 na jakimś sympozjum organizowanym przez Staszka Grygiela na temat rodziny. Podszedł wtedy do mnie ginekolog z kilkoma pielęgniarkami z oddziału ginekologicznego. Mój prywatny mit o wspaniałej klauzuli sumienia pękł jak bańka mydlana. Okazuje się, że w szpitalach ginekologicznych lekarze i pielęgniarki są pytani o stosunek do aborcji już przed przyjęciem do pracy, a ten, kto się zadeklaruje jako przeciwnik aborcji, nie ma szans na zatrudnienie. Jeśli kogoś zapomną o to zapytać, to bardzo szybko okaże się, że nie ma co tu robić. To jeden z konkretnych przykładów tego, jak to demokracja ześlizguje się w totalitaryzm, kiedy próbuje budować społeczeństwo, tak jakby Boga nie było.
U nas było dość podobnie. Komuniści zrobili tylko tyle, że dla zła aborcji stworzyli sytuację uprzywilejowaną. Resztę wzięliśmy ochoczo we własne ręce. Ileż to się nasłuchałem opowieści kobiet, które natychmiast po stwierdzeniu ciąży były pytane przez lekarza: "To przerywamy, czy rodzimy?". Kobietę, która przymierzała się do aborcji, ale lękała się, że może to zabójstwo, pielęgniarki (kto wie, może katoliczki) uspokajały: "Niechżeż pani nie nazywa dzieckiem plemników swojego męża!". Albo: "Bądźmy poważni: przecież cztery komórki na krzyż to jeszcze nie dziecko!".
W swoim czasie miałem całą serię rozmów z ciężarnymi kobietami pod czterdziestkę. Pielęgniarki i lekarze włożyli wiele starań w to, żeby zatruć im radość macierzyństwa, bo akurat była moda na to, żeby terroryzować takie kobiety za pomocą broszurki Jak uniknąć urodzenia dziecka z zespołem Downa?
Krótko mówiąc, nie zwalajmy wszystkiego na komunistów.
APW: Czy stykał się Ojciec z ludźmi z krajów komunistycznych, interesującymi się ochroną życia?
Na początku lat dziewięćdziesiątych, o ósmej rano w niedzielę, zadzwonił do mnie dziennikarz gruziński, żeby się ze mną spotkać. Akurat wybierałem się na kazanie radiowe, więc zaprosiłem go do kościoła Świętego Krzyża. Było to jedyne kazanie radiowe, które w całości poświęciłem obronie życia, gdyż trwały właśnie dyskusje w parlamencie na temat ochrony prawnej nienarodzonych. Ten Gruzin szalenie to kazanie przeżył, wziął mój tekst i przerobił go na wywiad. Opublikował go w dzienniku "Tbilisi", organie Gruzińskiej Partii Komunistycznej. Tekst ukazał się pod tytułem Niemy krzyk - podarowałem mu bowiem kasetę z filmem pod tym tytułem. Po roku przyjechał z żoną i z wielkim entuzjazmem opowiadali mi, że film udało się wyemitować w gruzińskiej telewizji. Po filmie była dyskusja, podczas której nikt nie bronił aborcji, zaś uczestnicząca w dyskusji lekarka ginekolog oświadczyła, że odtąd już nigdy nie będzie dokonywała aborcji. Niestety, w roku 1994, na kairskiej Światowej Konferencji na temat Zaludnienia i Rozwoju delegacja gruzińska zachowała się fatalnie.
APW: A późniejsze kontakty?
We wrześniu 1998 Kościół katolicki w Bułgarii zdecydował się podnieść publicznie sprawę życia nienarodzonych. Szans na usunięcie proaborcyjnego ustawodawstwa w tej chwili nie ma tam żadnych, ale tamtejszym biskupom chodziło przynajmniej o poruszenie sumień. Akurat przyjechałem wtedy do Sofii z jakimiś wykładami i konferencjami. I tak jakoś wyszło, że greckokatolicki biskup poprosił mnie o wygłoszenie w jego katedrze półgodzinnej homilii w obronie dziecka poczętego. Wspaniała tłumaczka, pani Wiara Małdżijewa (a może sam Duch Święty) sprawiła, że ludzie przez cały czas dosłownie wisieli mi na ustach. Po Mszy, kiedy na prośbę biskupa rozdawałem eulogię, wysłuchałem tylu podziękowań, jak chyba nigdy w życiu.
Później podeszło do mnie małżeństwo, inteligenci. Dwadzieścia kilka lat temu spotkała ich rzecz następująca. Ona była w trzeciej ciąży, były jednak jakieś powikłania i lekarze absolutnie zażądali, żeby dziecko usunąć. Oni oboje wiedzieli, że na to się nie zgodzą. Akurat wówczas przygotowywano w Bułgarii ustawę, że jak ktoś ma trzecie dziecko, otrzyma dodatkowy zasiłek. Ordynator w trakcie obchodu, a był to szpital Akademii Medycznej, pokazał palcem na tę kobietę i mówi do studentów: "Patrzcie na tę głupią kobietę. Ona, żeby dostać zasiłek, ryzykuje własnym życiem''. Dziś chłopak ma dwadzieścia kilka lat, wtedy studiował teologię w Rzymie, teraz chyba jest już księdzem.
JB: Na czym polega mechanizm, który pozwala uznać zlo za coś normalnego?
Na mojej uczelni piękną rozprawę habilitacyjną poświęconą temu tematowi napisała pani Aniela Dylus. Swoją drogę do zwycięstwa zło zaczyna bardzo skromnie. Najpierw chodzi mu tylko o dopuszczenie najabsolutniejszych wyjątków. Zrobiwszy taką szczelinę, idzie coraz dalej. Jeśli zacznie się kiedyś u nas kampania na rzecz legalnej eutanazji, na pewno znów ożyje ten -jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej - makabryczny przykład człowieka sparaliżowanego od szyi w dół i błagającego o uśmiercenie, którego prośby bezduszni ludzie nie chcieli jednak spełnić. W dzisiejszej Holandii w odniesieniu do eutanazji liczą się już przede wszystkim argumenty ekonomiczne i eksterminacyjne - że holenderskiego społeczeństwa nie stać na opiekowanie się tak wielką armią ludzi bezużytecznych i wymagających kosztownej opieki, a ponadto chory na Alzheimera to przecież w gruncie rzeczy tylko eks-czio-wiek, którego życie nie ma już sensu!
Również żądania legalnej aborcji zaczynały się od przypadków szczególnie trudnych. Teraz aborcja na żądanie jest dla wielu ludzi oczywistym prawem każdej kobiety.
JB: I grzech przemyca się poprzez te wyjątki?
Dodajmy do tego współczesny kryzys poczucia prawdy. Jeśli człowiek nie wie już nawet tego, czy jest Bóg, czy jest coś takiego jak naturalne prawo moralne, wówczas pojawia się wielka potrzeba dostosowania się do innych. A jeśli bardzo wielu ludzi uważa, że aborcja to jest zdobycz postępu, to dlaczego ja mam uważać inaczej? Krótko mówiąc, kiedy zapomni się o wartościach absolutnych, ześlizgnięcie się w relatywizm jest nieuniknione.
JB: Jest więc w tej postawie pragnienie bycia akceptowanym, pozostawania w grupie, konformizm.
Konformizm nie jest z zasady zły. W społeczeństwie, w którym króluje stanowczy szacunek dla świętości życia czy nierozerwalności małżeństwa, nasza skłonność do konformizmu wspomaga nas w czynieniu dobra i wyznawaniu prawdy. Przecież lepiej by było, gdyby jedno i drugie nie wymagało od nas nadludzkich wysiłków.
APW: Czy po 20 latach działania "Gaudium vitae", obok którego powstało bardzo wiele innych grup obrońców życia, nie widać, że jednak udało się osiągnąć choć tyle - nikt już nie twierdzi, że aborcja nie jest odebraniem komuś życia? Przyznają to nawet najgorliwsi zwolennicy jej legalności, ich argumentacja idzie w kierunku walki o wolność kobiet.
Oby Pani miała rację. Boję się jednak, że ta zgoda nie dotyczy zabijania za pomocą środków wczesnoporonnych. Ponadto, dopóki nie odbudujemy na skalę społeczną naszej moralności seksualnej, nie widzę szans na to, żeby zgoda na aborcję nie odnawiała się niby wańka-wstanka.
APW: W tej chwili życie nienarodzonych - kluczowy problem nie tylko moralny, ale i społeczny - zależy od tego, jaka partia polityczna jest u władzy
Dlatego jest rzeczą niemoralną głosować na partie, które walczą o legalną aborcję. Kolejne wybory, zarówno parlamentarne, jak prezydenckie, odsłaniają sporo prawdy na temat tego, kim my, współcześni obywatele Polski, właściwie jesteśmy. Jak to się dzieje, że społeczeństwo w większości katolickie - a przecież również innych chrześcijan jest wśród nas niemało - wybiera tak wielu posłów, którzy później głosują za ustawą dającą zielone światło dla zabijania naszych najmłodszych: tych, którzy się jeszcze nie urodzili? Jak to się dzieje, że w powszechnym głosowaniu naszym prezydentem może zostać ktoś, z pewnością mający liczne walory, ale zarazem otwarty zwolennik ustawy aborcyjnej?
Nasuwają mi się dwie najprostsze odpowiedzi na te pytania. Po pierwsze, katolicyzm wielu z nas jest powierzchowny, w naszych wnętrzach jest nieraz więcej bezbożności niż chrześcijaństwa. I po drugie, przez lata wpajano nam, że religia jest sprawą prywatną, i w końcu uwierzyliśmy, że również moralność jest sprawą prywatną. Mało dziś rozumiemy, że moralność ma również swoje wymiary społeczne. Stąd nie tylko nasza stosunkowo mała wrażliwość na los naszych najmniejszych, ale również na nieuczciwe korzystanie z pieniędzy państwowych i społecznych, na łapówkarstwo, na otaczającą nas biedę i tak dalej.
JB: Czy katolik, który w wyborach oddaje swój glos na zwolennika ustawy aborcyjnej/ popełnia grzech?
Przeciętna wrażliwość na społeczne konsekwencje naszych decyzjijest tak niewielka, że osoba głosująca na takiego kandydata zazwyczaj nawet nie zdaje sobie sprawy, iż opowiada się za cywilizacją śmierci. Czy ktoś taki popełnia grzech? Grzechem jest dawanie poparcia czemuś jawnie złemu, a ustawa aborcyjna, którą chciałyby u nas przywrócić niektóre środowiska, byłaby bardzo wielkim złem. Trzeba też pamiętać, że nie każda niewiedza uwalnia od grzechu, istnieje również niewiedza zawiniona. Czy zatem grzeszy człowiek, który oddając głos na zwolennika ustawy aborcyjnej, w ogóle nie uświadamia sobie, że przyczynia się w ten sposób do przyszłego uchwalenia tak zbrodniczej ustawy? Ostatecznie wie to Pan Bóg. Mnie się wydaje, że człowiek taki grzeszy, i to poważnie.
JB: Czy obecna ustawa chroniąca życie jest uzyskaniem maksimum tego, co można uzyskać w naszych warunkach społecznych?
To jest przypadek tej jedynej sytuacji, kiedy wolno nam wybierać mniejsze zło moralne: chodzi tu o zło nie przez nas czynione, ale o zło, na jakie zdecydowany jest ktoś inny, od nas zaś zależy tylko tyle, że on zamiast większego zła wybierze zło mniejsze. To jasne, że wolelibyśmy ustawę, która w ogóle zakazuje zabijania nienarodzonych. Obecna ustawa dopuszcza aborcję jedynie w sytuacjach wyjątkowych. Cieszymy się z niej, bo uchwalenie lepszej ustawy było niemożliwe, a ta na pewno jest lepsza od ustawy z 1956 roku. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
Taką pragmatykę zaleca również encyklika Evangelium vitae, którą pozwolę sobie zacytować: "Jeśli nie byłoby możliwe odrzucenie lub całkowite zniesienie ustawy o przerywaniu ciąży, parlamentarzysta, którego osobisty absolutny sprzeciw wobec przerywania ciąży byłby jasny i znany wszystkim, postąpiłby słusznie, udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości takiej ustawy i zmierzających w ten sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i moralności publicznej. Tak postępując bowiem, nie współdziała się w sposób niedozwolony w uchwalaniu niesprawiedliwego prawa, ale raczej podejmuje się słuszną i godziwą próbę ograniczenia jego szkodliwych aspektów".
Warto zauważyć, że ustawowa zgoda na aborcję w przypadku wykrycia u dziecka jakichś wad rozwojowych jest zniewagą wobec wszystkich ludzi z jakimś poważniejszym upośledzeniem. Jest rzuceniem im w twarz naszego westchnienia: "Jaka szkoda, że nie wykryliśmy twojego upośledzenia, kiedy jeszcze byłeś w łonie swojej matki!".
JB: Czy myśli Ojciec, że kiedyś na aborcję będzie się patrzeć jak na barbarzyństwo, tak jak dziś na niewolnictwo?
Przecież dziś przeżywamy wprost niewiarygodny renesans niewolnictwa. Handel dziećmi, niewolnicy w różnych gangach przestępczych, obracanie młodych dziewczyn w niewolnice przeznaczone do nierządu, a nawet kupowanie lub porywanie ludzi, żeby wyciągnąć z nich organy na przeszczepy dla chorych bogaczy - niestety, to jest również jakaś prawda o naszym współczesnym świecie. Myślę, że gdyby nie było tego całego barbarzyństwa, nie byłoby również tak wysokiej aprobaty dla aborcji.
Ludzie radykalnie odrzucający aborcję też nie są bez winy. Najwięcej grzeszymy milczeniem. Jakby pogodziliśmy się z tym, że jedni na temat prawa dziecka poczętego do życia mają takie poglądy, a drudzy inne. A przecież to, że dzieci się nie zabija, nie może być kwestią poglądów, to jest moralna oczywistość. Podobnie jak jest moralną oczywistością, że nie je się ludzkiego mięsa. I temu trzeba wciąż na nowo dawać świadectwo, zwłaszcza tym, którzy domagają się tu pluralizmu.
JB: Istotnie, w dyskusji o aborcji próbuje się sprowadzić rzecz do wymiaru indywidualnych poglądów.
Kilka lat temu w niektórych środowiskach modne było postawienie pytania, koniecznie z nutką ironii w głosie: "Czy ludzka zygota jest osobą?", apodyktycznie zakładając, że głupotą jest coś takiego w ogóle sobie pomyśleć. To jest dokładnie ta sama mentalność, która swojego czasu szyderczo pytała: "Ile dywizji ma papież?". Mentalność, która nie rozumie, że to, co naprawdę wielkie i bezcenne, może być niekiedy małe, pokorne i bezbronne.
APW: Zwolennicy aborcji często powołują się na świętego Tomasza, który rzekomo napisał, że dusza wciela się w płód czterdzieści dni po poczęciu.
Te nieporozumienia gruntownie wyjaśnił w swojej rozprawie doktorskiej pan Krzysztof Wojcieszek. Rozprawa Stworzony i zrodzony. Metafizyczne wyjaśnienia biologicznego konstytuowania się człowieka w poglądach świętego Tomasza z Akwinu ukazała się niedawno drukiem w wydawnictwie Navo.
Prawdą jest tylko to, że genialny, ale nieznający współczesnej genetyki Arystoteles rzeczywiście nauczał, iż embrion przez pierwsze tygodnie swojego życia nie jest jeszcze w stanie "udźwignąć" duszy i że ona pojawia się mniej więcej w 40 dni po poczęciu. Z poglądem tym, przy ówczesnym stanie wiedzy biologicznej, nauczyciele Kościoła, rzecz jasna, się liczyli. Ale warto wiedzieć, że już w roku 374 (a więc na dziewięćset lat przed świętym Tomaszem!) święty Bazyli sformułował znane i powtarzane w Kościele rozstrzygnięcie: nie wiemy, czy w pierwszych tygodniach płód jest już istotą ludzką, natomiast zamach na jego życie na pewno jest grzechem zabójstwa. Bo nawet gdyby jeszcze nie był istotą ludzką, to przecież zmierza ku staniu się istotą ludzką.
APW: A jak do tego problemu podchodzi prawo kanoniczne?
Przedtem może słowo o tym, jak do tego problemu podchodzi liturgia, bo przecież w niej odzwierciedla się główny nurt nauczania Kościoła. Otóż zauważmy, że od wieków dzień Zwiastowania Wcielenia Syna Bożego obchodzimy 25 marca, czyli dokładnie dziewięć miesięcy przed Bożym Narodzeniem. Analogicznie Niepokalane Poczęcie Maryi -już na całe wieki przed ogłoszeniem dogmatu - Kościół obchodził 8 grudnia, dziewięć miesięcy przed świętem Jej Narodzenia.
Pyta pani o prawo kanoniczne: tutaj podstawowym autorytetem jest święty Rajmund z Pennafort. Wyszedł on z mądrego założenia, że w nauce moralnej należy się trzymać rozwiązania pewniejszego, zaś w prawie kanonicznym zawsze trzeba bronić interesów przestępcy. Toteż święty Rajmund -starszy od świętego Tomasza o pięćdziesiąt lat, ale obaj umarli mniej więcej równocześnie - rozstrzygał, że aborcja w pierwszych tygodniach ciąży moralnie jest grzechem zabójstwa, gdyż embrion może już być istotą ludzką, natomiast prawnie nie powoduje ekskomuniki, gdyż być może nie jest on jeszcze istotą ludzką. Jak widzimy, mimo nieznajomości naukowej embriologii nauka Kościoła była tu zawsze jasna.
Natomiast falsyfikatem jest rozpowszechnione przez Boya twierdzenie rzekomo świętego Augustyna, jakoby aborcja w pierwszych tygodniach ciąży nie byta dzieciobójstwem. W pierwszym wydaniu moich Rozmów ze świętym Augustynem ogłosiłem prośbę do czytelników o pomoc w odgadnięciu, skąd się wziął ten falsyfikat. Nikt się nie odezwał. Mam na płytach CD setki tomów starożytnych tekstów, szukałem więc owego falsyfikatu komputerowo, ale też bez rezultatu. Wygląda na to, że powstał w XX wieku.
JB: Do naszej rozmowy o życiu "samo życie" dopisuje suplement: w Holandii zalegalizowano eutanazję.
Słyszy się czasem argument, wobec którego przeciwnicy eutanazji czują się onieśmieleni: jesteśmy przeciwko, ale jesteśmy zdrowi, nie wiemy, co to znaczy leżeć w łóżku jak kloc. Nie wiemy, czy ktoś z nas nie poprosi kiedyś o zastrzyk... Ja jedno wiem na pewno: gdybym - Boże zachowaj! - kiedyś poprosił o coś takiego, to ciężko bym zgrzeszył. Przestałbym być pod ochroną słów Pana Jezusa, powtarzanych kilkakrotnie w Ewangelii: kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. I już teraz bardzo proszę, żeby ludzie mi życzliwi takiej mojej prośby nigdy nie spełnili.
JB: Nie wiem, czy można mówić o ciężkim grzechu, gdy ból zakłóca świadomość.
To są sprawy, którymi będzie się zajmował Sędzia Sprawiedliwy i Miłosierny. Akurat wczoraj byłem u człowieka sparaliżowanego po wylewie do mózgu. Jego bliscy uprzedzili mnie, żebym się nie dziwił, gdy zacznie mówić o eutanazji. On o tym nawet nie wspomniał. Natomiast zaczął mówić o niewyobrażalnie ciężkich nocach i o tym, że nawet nie umie wyrazić, jak bardzo wdzięczny jest pielęgniarce, która reaguje na dzwonek i o czwartej nad ranem położy mu wilgotną szmatkę na czole. W końcu rozmarzył się, że gdy wróci do zdrowia, będzie odwiedzał znajomego, który leży właśnie sparaliżowany bo teraz już wie, jak strasznie ciężko jest wtedy człowiekowi. Bardzo często prośba o uśmiercenie jest ukrytym wołaniem o miłość i o jakąś przestrzeń dla nadziei. Podobnie jak wołaniem o miłość jest większość prób samobójczych.
Myślę, że spór o eutanazję przyniesie takie owoce, jak ten o aborcję: przyczyni się do przezwyciężenia różnych naszych społecznych zakłamań i do zrozumienia, że zabijanie słabych to żadne -wyjście z naszych trudnych problemów.
APW: Jak można pomóc ludzkiemu życiu?
Róbmy, co do nas należy, a resztę powierzajmy Panu Bogu. Komunizm też zapowiadał się na zmorę, która będzie nas dusić przez całe pokolenia. I niespodziewanie dla nas wszystkich Związek Radziecki upadł, a z nim i komunizm. Podobnie będzie z masową aborcją oraz z innymi zwycięstwami cywilizacji śmierci. Bardzo mnie one martwią, ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że nie są to zwycięstwa ostateczne. Przecież Pan Jezus naprawdę zmartwychwstał!