Dinesh D'Souza
Kulturowa krucjata zachodniej lewicy
Jeśli ktoś chce zrozumieć liberalne wartości rodzinne, dobrym punktem wyjścia jest skandal w Abu Ghraib. Dla wielu liberałów sceny z Abu Ghraib - szeregowa Lynndie England prowadząca Irakijczyka na smyczy, nadzy więźniowie ustawieni w piramidę, jeńcy zmuszani do masturbowania się na korytarzu - są dowodem aroganckiej obojętności administracji Busha na nadużycia władzy. W świecie muzułmańskim sprawa Abu Ghraib była odbierana zupełnie inaczej. Muzułmanie nie byli oburzeni technikami przesłuchań stosowanymi przez wojsko amerykańskie, według kryteriów arabskich całkiem łagodnymi. Trzeba pamiętać, że Abu Ghraib należało do okrytych najgorszą sławą więzień Saddama Husajna. Trzymano tam dziesiątki tysięcy ludzi i wielu z nich w nieopisany sposób maltretowano i nękano. Dwa razy w tygodniu pod więzieniem odbywały się egzekucje przez powieszenie. Dla muzułmanów dopiero to są prawdziwe tortury. Ponadto muzułmanie mieli świadomość, że większość obrazów tortur na zdjęciach - zakapturzony mężczyzna z wyciągniętymi do przodu ramionami, więzień z kablami przymocowanymi do kończyn - była zainscenizowana. To były udawane, a nie prawdziwe tortury.
Oburzenie muzułmanów skupiało się na tym, co postrzegali jako skrajną perwersję seksualną. Muzułmanie uważają, że perwersja seksualna jest charakterystyczna dla społeczeństwa amerykańskiego i leży u korzeni rozpadu rodziny w Ameryce. Ponadto wielu muzułmanów widziało w seksualnym poniżaniu symbol lekceważenia przez Amerykanów najświętszych wartości innych narodów, jak również dążeń Ameryki do upokorzenia świata muzułmańskiego. Niektórzy muzułmanie twierdzili, że tego rodzaju poniżanie było gorsze niż egzekucja, ponieważ ta ostatnia pozbawia mężczyznę tylko życia, nie zaś honoru. Uważali, że nie można postawić moralnego znaku równości między seksualnym upokarzaniem w Abu Ghraib a ścinaniem głów zakładnikom przez terrorystów - to pierwsze było dla nich gorsze! Na muzułmańskiej stronie internetowej nazwano Abu Ghraib "zwierciadłem pornograficznego stylu życia Ameryki, która świetnie się bawi, depcząc muzułmańskie serca".
Chociaż nie uważam, że Abu Ghraib odzwierciedla krwiożercze intencje Ameryki wobec świata muzułmańskiego, potrafię zrozumieć, dlaczego muzułmanie tak to widzą. Ale pod jednym zasadniczym względem muzułmańscy krytycy Abu Ghraib byli w błędzie: Abu Ghraib nie wyrażało wspólnych wartości amerykańskich, lecz seksualne wyuzdanie liberalnej Ameryki. Lynndie England i Charles Graner to dwójka godnych pożałowania mieszkańców konserwatywnej Ameryki, którzy próbowali odegrać fantazje Ameryki libertyńskiej. Odrzucając wszelkie tradycyjne pojęcia przyzwoitości, stosowności i moralności, żyli według kodeksu samorealizacji. Jeśli coś jest przyjemne, to musi być słuszne.
Kulturowa lewica w mniejszym lub większym stopniu uświadamiała to sobie i dlatego w większości komentarzy na temat Abu Ghraib skrzętnie unikała kwestii zboczenia seksualnego. Zakłopotanie lewicy w tej sprawie wydaje się oparte na uprzedzeniach klasowych. Dla niektórych liberałów tacy żołnierze, jak Graner i England to ludzie z marginesu, którzy znowu nachuliganili. Oczywiście gdyby Graner i England byli profesorami elitarnej uczelni, ich nagrane na wideo orgie mogłyby stać się przedmiotem zazdrości w kręgach akademickich. Gdyby byli artystami inscenizującymi te obrazy w jakiejś postindustrialnej hali w Soho, uznano by ich za pionierów, a ich lewicowi miłośnicy zachęcaliby ich do wystąpienia o stypendium National Endowment for the Arts. A że byli plebejuszami z Appalachów, nie wzbudzili takich entuzjastycznych reakcji. Liberałowie oportunistycznie postanowili skrytykować wojsko i zdyskredytować politykę przesłuchiwania więźniów, mimo że nie miała ona nic wspólnego z tymi wydarzeniami.
Reakcja muzułmanów na Abu Ghraib odzwierciedla głębszy problem, jaki mają oni z seksualnym wyuzdaniem Ameryki. Islamscy radykałowie stale wyzyskują tę kwestię. W wywiadzie z 1998 roku Osama bin Laden tak powiedział o Amerykanach: "Chcą nas obedrzeć z naszej męskości". Ajatollah Ali Chamenei zarzuca Ameryce, że zachęcając do emancypacji kobiet i desegregacji płci, próbuje ona "szerzyć wartości kulturowe, które prowadzą do zepsucia moralnego", jak również wykastrować muzułmańskich mężczyzn i osłabić islamskie społeczeństwo. Przed wielu laty Said Qutb napisał, że społeczeństwo, które podważa wartości rodzinne, nie zasługuje na miano cywilizowanego. Wyuzdanie seksualne, dowodził Qutb, niszczy podstawową komórkę cywilizacyjną. Pośród Beduinów w przedislamskiej Arabii, pisał, "rozpusta rozkwitała w najrozmaitszych formach i uchodziła za powód do dumy". Przeciętna Beduinka miała stosunki z tyloma mężczyznami, że kiedy zaszła w ciążę, plemię czekało na poród, po czym ustalało ojca z pomocą "eksperta od rozpoznawania podobieństw". Qutb sugerował, że tego rodzaju seksualne i społeczne rozprzężenie w coraz większym stopniu charakteryzuje Amerykę.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego wielu muzułmanów myśli w ten sposób. W Ameryce panuje powszechna zgoda, że rodzina przeżywa tutaj kryzys. Co drugie małżeństwo kończy się rozwodem, a co trzecie dziecko jest nieślubne. Jedna trzecia amerykańskich dzieci nie mieszka ze swoim biologicznym ojcem. Nawet w pełnych rodzinach dwie trzecie kobiet z małymi dziećmi pracuje, toteż większość dzieci jest oddawanych do żłobków, przedszkoli i innych placówek dziennej opieki. W minionych trzech dekadach dokonano w Ameryce ponad 30 milionów aborcji. Samo pojęcie rodziny nie odnosi się już chyba do małżeństwa z dziećmi, lecz jest terminem zbiorczym obejmującym wszelkie możliwe układy takie, jak konkubinat, domostwa z jednym rodzicem, pary lesbijskie z adoptowanymi dziećmi itd. Amerykanie już się do tego przyzwyczaili, ale czy z muzułmańskiego punktu widzenia amerykańska rzeczywistość społeczna nie jest klinicznym przykładem rozpadu, przed którym ostrzegał Qutb?
Biorąc pod uwagę stan amerykańskiej rodziny, może wydawać się dziwne, że grupa Amerykanów chciałaby podkopywać i przekształcać instytucje rodzinne w innych kulturach, w których rodzina pozostaje silna, większość dzieci wychowuje się z dwójką rodziców, a odsetek rozwodów utrzymuje się na bardzo niskim poziomie. A przecież od 30 lat kulturowa lewica prowadzi globalną kampanię, która ma narzucić liberalne wartości rodzinne niezachodnim kulturom. Nicholas Kristof tak wyjaśnia sens tego przedsięwzięcia: "Głównym wyzwaniem moralnym, przed którym staniemy w tym stuleciu, będzie podjęcie kwestii równości płci w świecie rozwijającym się". Problem w tym, skarżą się Ronald Inglehart i Pippa Norris, że większość świata wyznaje tradycyjne wartości. Dlatego "niezbędnym warunkiem równości płci są zmiany kulturowe". Feministka Ellen Willis wzywa do stworzenia "poważnej długookresowej strategii" walki z "autorytarno-patriarchalną religią, kulturą i moralnością [...] na całym świecie, nie wyłączając świata islamskiego". Rodzina stała się zatem głównym frontem globalnego Kulturkampfu. Jakie wartości lewica pragnie narzucić reszcie świata? Jedna z nich to kontrola urodzeń. Lewica chce to osiągnąć przez zapewnienie łatwego dostępu do antykoncepcji wszystkim kobietom, w tym nieletnim i niezamężnym. Druga metoda to legalizacja prostytucji, hasło głoszone przez Hillary Clinton na arenie międzynarodowej. Sprawa trzecia to rozwód bez orzekania o winie i bez zgody współmałżonka. Czwarta to aborcja, dla feministek fundament autonomii kobiety. Piąta to zerwanie z postrzeganiem męża jako głowy rodziny - uchodzi to bowiem za naruszenie zasady równości płci. Lewica chce także zakazać rodzicom stosowania kar cielesnych, jak również przyznać konkubinatom i parom homoseksualnym te same prawa co małżeństwom.
Pragnąc uniknąć stygmatu zagranicznej interwencji, lewica realizuje ten program za pośrednictwem lokalnych "organizacji fasadowych". Jedna z takich grup to Women Living Under Muslim Laws, międzynarodowa sieć, która propaguje feminizm i prawo do aborcji w krajach islamskich. Chociaż organizacja ta udaje rodzimą i z reguły jest tak przedstawiana przez media, ma swoją siedzibę w Londynie, jej fundusze pochodzą głównie z Zachodu, a grupy afiliowane wymienione na jej stronie internetowej to menażeria zachodnich organizacji lewicowych: holenderska Global Network, francuska Reproductive Rights, Global Fund for Women z San Francisco, londyńska Women Against Fundamentalism, nowojorska Equality Now, belgijska International Gay and Lesbian Human Rights Commission i nowojorska Al-Fatiha Foundation dla muzułmańskich gejów, biseksualistów i transseksualistów.
Mimo tego kamuflażu wielu mieszkańców krajów niezachodnich ma świadomość, że zachodnia lewica chce wbrew ich woli narzucić im taki program. Kampania lewicy przeciwko tradycyjnej rodzinie w wielu tradycyjnych kulturach wywołała protesty społeczne i polityczne na szeroką skalę. Kiedy międzynarodowa koalicja organizacji liberalnych przekonała niedawno południowoafrykański sąd najwyższy do legalizacji małżeństw homoseksualnych, RPA stała się jedynym krajem o niebiałej większości, który zezwala na takie małżeństwa. Decyzja wzbudziła głośne protesty w tym konserwatywnym obyczajowo kraju. Podobne protesty wybuchły z powodu pozwów sądowych złożonych w krajach Ameryki Łacińskiej przez amerykańską organizację feministyczną Women's Link Worldwide. Finansowana przez Ford Foundation i Open Society Institute George'a Sorosa grupa ta dąży do uchylenia względnie rygorystycznych latynoamerykańskich przepisów dotyczących rozwodów i aborcji, argumentując, że naruszają one międzynarodowe normy praw człowieka. Organizacji tej udało się ostatnio przekonać kolumbijski sąd najwyższy do uchylenia ustawy antyaborcyjnej. Kraje azjatyckie, które walczą z handlem kobietami, gorąco protestują przeciwko ogłaszanym na konferencjach międzynarodowych rezolucjom za legalizacją prostytucji.
Pamiętajmy, że w większości krajów niezachodnich rodzina nie jest przestrzenią do samorealizacji, lecz podstawową komórką społeczną umożliwiającą przetrwanie. Małżeństwo jest uświęconą instytucją społeczną, ponieważ rodzice opiekują się dziećmi, a dorosłe dzieci opiekują się rodzicami na starość. Systemy opieki społecznej mają bardzo ograniczony zakres lub w ogóle nie istnieją i żadne z tych społeczeństw nie zapewnia świadczeń socjalnych samotnym matkom. W kulturach niezachodnich dzieci generalnie są traktowane jak błogosławieństwo. W biedniejszych społeczeństwach dzieci - zwłaszcza chłopcy - często pracują, by uzupełnić dochody rodziny. Liczna rodzina stanowi lepsze zabezpieczenie społeczne dla starzejących się rodziców. W tradycyjnych społeczeństwach bardzo niewielu ludzi podziela pogląd zachodnich liberałów, że powinni mieć mniej dzieci, bo na więcej ich nie stać, bo dzieci będą dla nich przeszkodą w realizacji życiowych planów, bo kontrola urodzeń jest moralnym obowiązkiem wobec planety itd.
Najbardziej zapalna dla muzułmanów jest kwestia homoseksualizmu. Koran nazywa homoseksualistów "ludźmi budzącymi gniew Allacha" i większość muzułmanów uważa ideę legalizacji czegoś, co jest dla nich grzechem, za odrażającą i niesłychaną. Można sobie tylko wyobrażać reakcje muzułmanów na pokazywane w telewizji scenki, w których homoseksualiści składają sobie przysięgę małżeńską w San Francisco czy Bostonie. Publicysta egipskiej gazety "Al Akhbar" nazywa homoseksualizm "jedną z najohydniejszych rzeczy, o które można kogoś oskarżyć". Na łamach tej samej gazety inny autor pyta: "Czy nie sięgnięto już moralnego dna? A przecież na Zachodzie są ludzie, którzy ich bronią, powołując się na prawa człowieka! Jakiego człowieka? Jakie prawa?". W innym egipskim tygodniku czytamy o homoseksualistach: "Wszystkie wschodnie kultury gardzą nimi, tak samo jak my Egipcjanie. [Homoseksualiści] przyprawiają nas o odrazę i mdłości". Wykładowca kairskiego uniwersytetu Al-Azhar komentuje: "Musimy przestrzegać nasze dzieci przed tą przeklętą chorobą. Jeśli namnoży się tych zboczeńców, skalany zostanie honor całego społeczeństwa". Te przerażająco niemiłosierne uwagi bynajmniej nie świadczą o tym, by zjawisko homoseksualizmu było Arabom nieznane. Wręcz przeciwnie, niektórzy wiedzą o nim całkiem sporo. "Nie ma pan pojęcia, co się dzieje na pustyni - powiedział do mnie pewien saudyjski biznesmen. - Ale to nie znaczy, że akceptujemy to jako społeczeństwo. Jeśli zgodzimy się na małżeństwa homoseksualne, to jaki będzie następny krok? Czy będziemy musieli zalegalizować małżeństwo mężczyzny i wielbłąda?"
Kiedy zdejmiemy etnocentryczne okulary, zobaczymy, że muzułmańska rodzina ma strukturę patriarchalną, podobnie jak niegdyś zachodnia. Wiele praktyk uznawanych przez Zachód za "dyskryminację" jest zwykłą konsekwencją systemu, który wyznacza mężczyznom i kobietom różne role społeczne. Seyyed Hossein Nasr pisze: "Islam widzi rolę dwóch płci jako komplementarną. [...] Podstawową, ale niekoniecznie wyłączną rolą kobiety jest prowadzenie domu i wychowywanie dzieci, a rolą mężczyzny obrona i utrzymywanie rodziny. [...] Podczas gdy muzułmański mężczyzna dominuje w działalności ekonomicznej i społecznej poza domem, jego żona niepodzielnie rządzi w domu, gdzie mąż ma status zbliżony do gościa". Nie ma w tym nic specyficznie "islamskiego". We wszystkich tradycyjnych kulturach obowiązuje taka koncepcja stosunków rodzinnych. Nie jestem muzułmaninem, ale wychowywałem się w takim właśnie społeczeństwie w Indiach. Mogę stwierdzić na podstawie osobistego doświadczenia, że tego rodzaju tradycyjne systemy nie produkują biernych, uległych kobiet. Obie moje babcie były despotkami, które komenderowały swoimi mężami. Patriarchat nie zmniejsza władzy kobiet, jedynie przenosi ją na teren domu.
Specyficznie islamskie nie są również takie praktyki, jak aranżowane małżeństwa, a nawet poligamia. One także należą do instytucji kultury patriarchalnej. Na całym świecie do dzisiaj rodzice często wybierają swoim dzieciom małżonków tak, jak kiedyś działo się to również w Europie. Wiemy z Biblii, że w starożytnym Izraelu mężczyźni mieli wiele żon i konkubin. W nowożytnej Ameryce poligamia była dozwolona i praktykowana wśród mormonów. Islam dopuszcza poligamię, ale ogranicza liczbę żon do czterech. Dla wielu Amerykanów może być zaskakujące, że poligamia jest w świecie muzułmańskim dosyć rzadko praktykowana. A to dlatego, że islam wprowadza w tym zakresie rygorystyczne ograniczenia. Prorok Mahomet mówił, że muzułmanin musi traktować swoje żony jednakowo w kwestiach spadkowych, uczuciowych, a nawet łóżkowych. Ogromna większość muzułmańskich mężczyzn uznała, że łatwiej i taniej jest mieć jedną żonę.
Również zwyczaj zasłaniania twarzy chustą przez kobiety nie narodził się w islamie. Praktykę tę znał starożytny judaizm i wczesne chrześcijaństwo. Muzułmanie przejęli ten zwyczaj od społeczeństw perskich i bizantyjskich. Koran nie żąda jednak noszenia chusty i nie podaje szczegółowych wskazówek w tej kwestii.
Nie ma oczywiście usprawiedliwienia dla rozpowszechnionego w świecie muzułmańskim nadużywania zasad patriarchatu i tradycyjnych nauk islamu. Najbardziej skandalicznym z nich są morderstwa honorowe. Dokonuje się ich nie tylko w świecie muzułmańskim, ale właśnie tam jest ich najwięcej. Również obrzezanie kobiet nie jest zwyczajem islamskim, tylko afrykańskim, spotykanym przede wszystkim w muzułmańskiej Afryce Północnej. Inna praktyka, której nie można tolerować, to wydawanie za mąż dziewczynek. Po rewolucji irańskiej obniżono wiek zamążpójścia z 18 lat do 9, a potem podniesiono do 14. 40-letni mężczyźni biorący sobie za żony 14-letnie dziewczynki to rzecz zasługująca na najwyższe potępienie, nawet przy uwzględnieniu różnic kulturowych.
Mimo że poligamia zwiększa liczbę dróg zaspokojenia męskiego popędu seksualnego, wielu muzułmanów stosuje też alternatywną strategię, która przydaje się podczas podróży lub na pielgrzymce. Praktyka ta nazywa się "sighe" (po persku) lub "mut'a" (po arabsku) i oznacza małżeństwo tymczasowe, dozwolone w islamie szyickim, a zakazane w sunnickim. Rzecz polega na tym, że mężczyzna płaci kobiecie za zawarcie małżeństwa na czas określony. Pierwotne uzasadnienie dla tej praktyki było takie, że muzułmańscy mężczyźni musieli zaspokajać swoje potrzeby, kiedy jechali na wojnę i przez wiele lat przebywali z dala od rodziny. We współczesnym Iranie instytucja tymczasowego małżeństwa jest powszechnie nadużywana. Celują w tym mułłowie. Podróżujący duchowni wybierają sobie kobiety i płacą im niewielką sumę za zawarcie małżeństwa na kilka dni, a nawet kilka godzin. Małżeństwo staje się przykrywką dla prostytucji. Pewien zachodni dziennikarz rozmawiał w irańskim świętym mieście Kom z kobietą, która zawiera średnio trzy śluby dziennie.
Niektórzy radykalni muzułmanie bronią morderstw honorowych, zamążpójścia dziewczynek i tymczasowego małżeństwa, ale większość tradycyjnych muzułmanów potępia te praktyki jako sprzeczne z islamskim kodeksem moralnym. Muzułmańska strona internetowa islamonline.net przytacza wypowiedzi licznych islamskich autorytetów jednoznacznie potępiające morderstwa honorowe. Trzeba jednak wyraźnie określić, co potępiają tradycyjni muzułmanie. Otóż tradycyjni muzułmanie potępiają morderstwa honorowe, ale nie podzielają poglądów niektórych amerykańskich liberałów, którzy wyśmiewają ideę czystości i uważają honor rodziny za wątpliwą wartość, której nie warto bronić. Wielu tradycyjnych muzułmanów z odrazą patrzy na młode dziewczyny związane z mężczyznami, którzy mogliby być ich ojcami i uznaliby taki widok za gorszący również na Zachodzie. Większość szyitów uważa tymczasowe małżeństwo za formę prostytucji nieróżniącą się niczym od prostytucji w Las Vegas czy amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni. Innymi słowy, muzułmanie potępiają matrymonialne nadużycia nie dla wskazania ułomności tradycyjnego małżeństwa, lecz w obronie tradycyjnego związku małżeńskiego.
Aby zrozumieć, co udało się osiągnąć liberałom, musimy przyjrzeć się wielkiej rewolucji w życiu rodzinnym, która miała miejsce w Stanach Zjednoczonych. Według feministycznej historyczki Stephanie Coontz w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci instytucja małżeństwa uległa większym zmianom niż przez poprzednie trzy tysiące lat. Jeszcze w latach 60. tradycyjna rodzina stanowiła w Ameryce niekwestionowaną normę i dominującą rzeczywistość. Wskaźnik rozwodów wynosił 5 proc. i znakomita większość dzieci mieszkała z obojgiem rodziców. Ogromna większość matek nie pracowała, tylko opiekowała się dziećmi. Jakim sposobem to się zmieniło i dlaczego kulturowa lewica uważa tę zmianę za "postęp"?
Samotne matki, rozwody, pracujące matki, homoseksualizm i aborcja nie są w Ameryce nowymi zjawiskami, nowa jest natomiast skala ich rozpowszechnienia. Liberalna moralność traktuje te tradycyjne bolączki społeczne jako pozytywny wyraz autonomii i samorealizacji człowieka. Słyszy się dzisiaj wypowiedzi w rodzaju: "Czuję się powołany do opuszczenia swego małżeństwa. Zmarnowałbym sobie życie, gdybym w nim pozostał". Wiele par nie chce podtrzymywać swego małżeństwa dla dobra dzieci. "Jak moje dzieci mogą być szczęśliwe, skoro ja nie jestem szczęśliwa?" - mówią. Barbara Dafoe Whitehead nazywa to "rozwodem autoekspresyjnym", czyli rozwodem jako formą duchowego i osobistego rozwoju. Wiele amerykańskich matek pracuje nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce. Decydują się na karierę zawodową, bo znajdują w niej większe spełnienie niż w karierze pełnoetatowej mamy. To samo dotyczy kobiet, które rodzą dzieci poza małżeństwem. "Chcę mieć dzieci, więc dlaczego miałby mnie przed tym powstrzymywać fakt, że nie jestem mężatką?". Homoseksualizm nie jest już tylko skłonnością seksualną, lecz czymś w rodzaju ideologii. Przez preferencje seksualne homoseksualista wyraża własną tożsamość, "wolność bycia tym, kim jestem", by zacytować Kenji Yoshino, profesora prawa z Yale. A kiedy płód staje na drodze życiowych planów kobiety, nawet aborcja staje się jedną z metod samorealizacji. "Po prostu nie czuję się jeszcze gotowa na dziecko. Spaprałabym sobie życie, gdybym donosiła tę ciążę".
Jakim cudem ta nowa liberalna moralność zdołała podmyć fundamenty tradycyjnej rodziny? Dlaczego tradycyjna rodzina okazała się tak słaba? Przy swoich licznych zaletach nie wszystkich zaspokajała. Mężczyźni o skłonnościach poligamicznych czuli się spętani zasadami monogamii. Kawalerowie, którzy nie mieli ochoty się żenić, czuli się zmarginalizowani, podobnie jak homoseksualiści. Grupy te zaczęły kontestować utarty porządek społeczny i utworzyły wspólnoty zwane bohemą. Wykluczeni przez tradycyjne społeczeństwo przedstawiciele bohemy odpowiadali wyszydzaniem jego zwyczajów i zasad moralnych. Ich moralność była moralnością autentyczności, "wewnętrznej jaźni". Nawet zupełnie pozbawieni talentu kontestatorzy nazywali się "artystami" - ich obrazy, dzienniki i grafomańska poezja stanowiły niepowtarzalną ekspresję ich wewnętrznego głosu. Kiedy przedstawiciele bohemy dopuszczali się czynów, które tradycyjnie budziły wstyd - np. porzucali najbliższych bez środków do życia - tłumaczyli, że ich postępki stanowią wyraz metafizycznej wolności wykraczającej ponad drobnomieszczańskie pojęcia takie, jak stosowność czy odpowiedzialność. Jak pisze historyk Gertrude Himmelfarb, życie seksualne tych buntowników społecznych było tak pokręcone i zwichrowane, że ich heteroseksualne i homoseksualne związki można prześledzić tylko za pomocą skomplikowanych diagramów. Wiele obracających się w kręgach cyganerii kobiet, przechodzących od jednego samozwańczego "artysty" do drugiego, czuło się wykorzystywanych i poniżanych, ale raczej trudno im współczuć, ponieważ zaakceptowały liberalny kodeks moralny. Mężczyźni mówili, że zarówno w swojej "twórczości", jak i w życiu uczuciowym idą za głosem swego "ja". W tym układzie możliwy był tylko jeden rodzaj emancypacji: kobiety musiały zażądać takiego samego prawa do samorealizacji jak mężczyźni. W tym kontekście feminizm oznaczał "prawo do robienia tego, co zawsze robili mężczyźni". Wolność seksualna i prawo do pracy stały się hasłami bojowymi ruchu kobiecego.
Bohema była fundatorką liberalizmu kulturowego dzisiejszej lewicy. Na początku lat 20. rozpoczęła kampanię wymierzoną w tradycyjną rodzinę. Najważniejszymi głosicielami artystowskiego stylu życia byli działaczka społeczna Margaret Sanger, antropolog Margaret Mead i seksuolog Alfred Kinsey. Sanger, założycielka stowarzyszenia Planned Parenthood, zostawiła męża i dzieci, aby poświęcić się sprawie kontroli urodzeń. Propagowała antykoncepcję i aborcję w ramach kampanii na rzecz uwolnienia kobiecej seksualności od jej reprodukcyjnych konsekwencji. To ona wymyśliła, że kobieta nie jest wolna, jeśli nie "kontroluje swego ciała". Mead pojechała na Wyspy Samoa i skonstatowała, że na morzach południowych panuje kultura wolnej miłości, w której nie występują seksualne zahamowania i psychiczne udręki typowe dla społeczeństwa amerykańskiego. "Śmieją się z historii o romantycznej miłości, kpią z wierności, [...] cudzołóstwo nie musi oznaczać rozpadu małżeństwa, [...] rozwód jest prostą, nieformalną sprawą. [...] Samoańczycy nie mają nic przeciwko przygodnym praktykom homoseksualnym. [...] W takim klimacie nie ma miejsca na poczucie winy". Kinsey jest autorem słynnych studiów - będących osobliwym połączeniem pornografii i precyzji - w których dowodził, że rozmaite "dewiacje", takie jak cudzołóstwo, homoseksualizm, kazirodztwo, pedofilia i zoofilia, są znacznie bardziej rozpowszechnione, niż się ludziom wydaje. Kinsey, sam ostro zwichrowany, posługiwał się argumentem powszechności dewiacji seksualnych do ich legitymizowania.
Sanger, Mead i Kinsey byli seksualnymi rewolucjonistami z wyraźnie wytyczonym programem działania. Sanger, darwinistka społeczna, dążyła do redukcji wskaźnika rozrodczości wśród czarnych i innych mniejszości. Mead i Kinsey byli naukowcami, co przydawało ich pracom wiarygodności w oczach zwykłych ludzi. Z późniejszych badań wynika, że wolna miłość na Wyspach Samoa to czysty wymysł Mead. Antropolog Derek Freeman pokazał, że fakty przeczą właściwie wszystkim jej tezom na ten temat. Popełniając klasyczny grzech etnocentryzmu, Mead najwyraźniej pisała o tym, co chciała widzieć zamiast o tym, co miała przed oczyma. Z kolei sadomasochista Kinsey znaczną część swoich danych uzyskał w rozmowach z więźniami, pedofilami, prostytutkami i bywalcami barów dla homoseksualistów.
Jak to się stało, że feministki i sprzymierzone z nimi organizacje kulturowej lewicy tak łatwo doprowadziły do wspomnianych wyżej zmian modelu rodziny? Najczęściej mówi się w tym kontekście o osiągnięciach techniki, ale to tylko po części wyjaśnia sprawę. Owszem, urządzenia gospodarstwa domowego pozwalające zaoszczędzić czas oraz pigułka antykoncepcyjna umożliwiły kobietom łączenie pracy zawodowej z prowadzeniem domu. To jednak nie wyczerpuje źródeł ruchu kobiecego, tak jak wynalezienie druku nie wyczerpuje źródeł Reformacji. W obu przypadkach technika umożliwiła rewolucję, ale korzeni tych wielkich przełomów historycznych należy szukać w ideach i działaniach ich propagatorów.
Moim zdaniem feminizm dlatego tak łatwo zwyciężył, ponieważ od początku cieszył się milczącym poparciem wielu mężczyzn. Wbrew przewidywaniom feministek patriarchat nie stawił poważnego oporu ruchowi wyzwolenia kobiet. Wielu mężczyzn zdało sobie sprawę, że feministki walczą o coś, czego mężczyźni zawsze chcieli, ale czego zabraniał im etos tradycyjnej rodziny. Realizacja celów ruchu kobiecego oznaczała dla mężczyzn, że będą mogli sypiać z wieloma kobietami, nie musząc się z nimi żenić ani ich utrzymywać. To było jeszcze lepsze niż poligamia nakładająca na męża obowiązek opieki nad wszystkimi żonami. W konsekwencji wielu mężczyzn - zwłaszcza bogatych i niewyżytych - z entuzjazmem poparło feministyczne hasło emancypacji.
Niektóre feministki, na przykład Germaine Greer, przyznają dzisiaj, że wyzwolenie seksualne kobiet ma również złe strony. Związki między mężczyznami i kobietami zostały wyrwane z sieci społecznych rygorów i podlegają teraz przede wszystkim mechanizmom rynkowym. To oznacza, że kiedy mężczyzna z wiekiem nabiera bardziej wyrafinowanych potrzeb i więcej zarabia, nie czuje się zobowiązany do pozostania z małżonką, która poświęciła mu swoje "najlepsze lata". Wielu mężczyzn uważa, że mają prawo opuścić żonę i znaleźć sobie młodszą kobietę, którą pociągają ich status i pieniądze. Nazwijmy to "emancypacją mężczyzn". Porzucone kobiety rzadko dysponują takimi samymi możliwościami. Nietrudno sobie wyobrazić, jak ciężki jest los zostawionej przez męża 45-letniej gospodyni domowej z trójką dzieci. Ale nawet przebojowe kobiety, które mają udaną karierę zawodową, stwierdzają, że w tym wieku ich "wartość rynkowa" jest już znacznie mniejsza. Prawo natury, którego nie uchyli ani liberalizm, ani feminizm, stanowi, że mężczyźni w każdym wieku generalnie wolą nieopierzoną seksowną dwudziestokilkulatkę od starzejącej się kobiety, która zrobiła wielką karierę.
Prawdziwymi ofiarami wyzwolenia kobiet i mężczyzn są dzieci, o czym tradycyjne społeczeństwa zawsze wiedziały. (...) Gdyby dzieci miały prawo głosu, rozwody by nie istniały. W tej kwestii dzieci lokują się nawet bardziej na prawo niż muzułmanie.
© 2007 Dinesh D'Souza
przeł. Tomasz Bieroń
*Dinesh D'Souza, ur. 1961, amerykański publicysta konserwatywny. Urodził się w Indiach, do USA przyjechał w 1978 roku. Należy do najbardziej znanych przedstawicieli młodszego pokolenia konserwatystów amerykańskich. Pracuje w Hoover Institution na Uniwersytecie Stanforda. W latach 80. był redaktorem wpływowego konserwatywnego periodyku "Policy Review", a także doradcą Ronalda Reagana. Współpracował także z American Enterprise Institute. Opublikował m.in. książki "Illiberal Education" (1991), "The End of Racism" (1995), "Ronald Reagan: How An Ordinary Man Became an Extraordinary Leader" (1997), "Letters to a Young Conservative" (2002) oraz ostatnio "Enemy at Home. The Cultural Left and Its Responsibility for 9/11" (2007).