Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Filho Maravilha - Relacja z wyprawy łomżyńskiej

edytowano czerwca 2013 w Czytelnia
z rebelki, przyjemny kawałek do przeczytania, o wiośnie i stronach rodzinnych:


Filho Maravilha

01.06.2013 20:47



„[...] istotny zaś sens każdej Wielkiej Przygody w tym tkwi przede
wszystkim, że człowiek poddawany jest przez nią próbie taki, jaki jest
naprawdę, a nie za jakiego sam się ma lub mają go inni” (Teodor
Parnicki)

Dedykuję Arturowi
Wszystko zaczęło się jakieś 35 lat temu.
Chłonąłem świat jak gąbka, ale jednocześnie filtrowałem go, odrzucałem
to, co mi z jakichś powodów nie pasowało. Czy to ja odrzucałem, czy coś
za mnie, coś we mnie nie zgadzało się na pewne rzeczy – nie wiem. Efekt
jest jednak taki, że pierwsze lata w moich wspomnieniach to są lata
nieustannej wiosny i nieprzemijającego lata. Nie pamiętam zimy.
Pamiętam, jak wstawałem rano, jak patrzyłem za okno, w dolinę Narwi, w
którą wlewało się poranne słońce. Wtedy to się zaczęło. Rosło we mnie to
ogromne pragnienie, żeby zstąpić w tę słoneczną dolinę i przejść
narwiańskimi łąkami ile się da. Jednak najpierw byłem za mały na taką
wyprawę, a może za mało odważny. A później życie skutecznie mnie od tego
ważnego planu odciągnęło i wrzuciło w szlachetne i mniej dostojne
dorosłe obowiązki.
Aż nadarzyła się okazją. Duch Święty dmuchnął w
szyszynkę i ujrzałem siebie pięcioletniego na brzegu słonecznej doliny. I
zrozumiałem, że nareszcie jest pora, a nawet więcej – że już dłużej nie
dam rady bez tego doświadczenia. Żadne surogaty nic tu nie pomogą,
żadne protezy nie zastąpią prawdziwszych od życia dziecięcych marzeń i
pora skoczyć w to.
Nadarzyli się koledzy, nadarzył się wolny czas,
ale przede wszystkim wyczekałem pozwolenia pani żony. Spakowałem się i
pojechałem do Łomży, do miejsca, skąd ta wyprawa miała ruszyć.
Lecz
pierwszy w Łomży był Dostatni – brat straszny lubelskiej rebelloży.
Człowiek o okrutnym spojrzeniu, przed którym nic się nie ukryje. Czekał
on na mnie w domu mojej matki, która karmiła go sernikiem. Jadł ten
sernik i czekał na mnie. A gdy przyszedłem, ja czterdziestoletni, ja
niepewny jutra pielgrzym, Dostatni zapytał mnie, co ze Zbieraczem i
Pancerfiszem, bo na nich czekaliśmy. A Zbieracz i Pancerfisz powiedzieli
mi, że dojadą później. I tak siedzieliśmy. Dostatni jadł kolejne
kawałki sernika, a oblicze mojej matki rozjaśniało się z każdym jego
kęsem, bo widziała, że sernik jest dobry, że smakuje.
I usłyszeliśmy,
ja i Dostatni, głos mojego ojca. Ojciec zapytał nas doświadczonym
basem, jaki mamy plan. Wyznałem szczerze, co chcemy, a ojciec
powiedział, że głupi jestem.
- Tam nic nie ma. Po co się włóczyć na piechotę, kolegę ciągać niewiadomogdzie? Jedźcie na Kurpie.
Dostatni
się zadumał. I zwiodły go słowa mojego ojca, i uwierzył mu, że tak
będzie lepiej, i jął mnie namawiać, żebym zmienił plan. Alem nie zmienił
planu, tylko temat. Zaproponowałem Dostatniemu obejrzenie Łomży.
A
był to czas tużpootwarciu legendarnych nadnarwiańskich bulwarów
łomżyńskich. Poszliśmy więc je obejrzeć. Nic tam jednak nie było
ciekawego oprócz wulgarnej nowości i niosących się z oddali nawoływań
kibiców eŁKaeSu łomżyńskiego, który grał właśnie ważny mecz z Warmią
Grajewo. Poszliśmy więc z bulwarów pod górę, kamiennymi schodami.
Obejrzeliśmy remont na Starym Rynku, carskie kamienice na Dwornej. A gdy
już to zobaczyliśmy, zaproponowałem:
- Odwiedźmy Wujka.
Bo Wujek
mieszkał nieopodal, a jest Wujek człowiekiem z ducha, arystokratą, osobą
szlachetną, godną, erudytą, ukrytym czytelnikiem Forum Rebelyi przy
okazji. Poszliśmy więc do Wujka, a on nas przyjął gościnnie. Wypiliśmy
miętowej herbaty z miodem gryczanym, wypiliśmy trochę różnych nalewek, a
Wujek zapytał, jaki mamy plan. Wyznałem szczerze, co chcemy, a wujek na
to:
- A po co? Tam nic nie ma! Jutro Boże Ciało. To już lepiej jedźcie na procesję do Myszyńca.
Dostatni
się zadumał, a zadumał się głębiej, bo to już druga osoba przekonywała
go tego wieczora, że nie warto, że nic nie ma. I wysnuł Dostatni plan
odmienny. Odłożyliśmy jednak plan do decyzji na jutro i udaliśmy się na
spoczynek.
Wcześniej jednak okazało się, że Zbieracz i Pancerfisz nie
zdążyli na ostatni autobus do Łomży i muszą kombinować, i będą około 2 w
nocy. Zostawiłem więc Dostatniego w pustym mieszkaniu moich rodziców i
udałem się na noc do małżonki. I do niczego nie doszło.
Rano
zbudziłem się o szóstej, obmyłem się i poszedłem do domu rodziców. Matka
i ojciec przywitali mnie promiennie. Było za dziesięć siódma. Przez
okna wlewało się to dziecięce słońce, ten dawno niewidziany blask. Na
stole w kuchni leżała siekiera i stała niedopita butelka lubelskiej
cytrynówki. A więc przyjechali. Moje serce rozśpiewało się radośnie. Z
pokojów wyszli oni, trzej kompani, trzej herosi. Ubrali się, obmyli i
poszliśmy na Mszę na siódmą. Zdążyliśmy.
Po Mszy zjedliśmy śniadanie,
spakowaliśmy się i ruszyliśmy. Bo pomysły Ojca i Wujka zdecydowanie
odrzucił Zbieracz. Już zaczęliśmy iść, gdy się zorientowałem, że
zapomnieliśmy zabrać wódkę. A że mama mieszka na parterze, zastukałem w
parapet. I podała nam moja mama tę niedopitą flaszkę cytrynówki i drugą,
chyba żurawinówkę, bo to też zostawiliśmy. A potem zawołała na mnie
jeszcze i wychyliła się przez otwarto na oścież okno, i podała mi cztery
kieliszki. Ale kieliszków nie wzięliśmy. I poszliśmy.
Szliśmy w dół,
obok klasztoru Panien Banedyktynek, do Narwi, a później wzdłuż jej
lewego brzegu ku źródłu rzeki. I pierwszy popas wypadł nam za grodzisku
starołomżyńskim, a właściwie sporo już za nim, wysoko, na wzgórzu
morenowym, z którego roztaczał się cudowny pejzaż na dolinę Narwi. A
wiosna była piękna. Niebo błękitne, chmurki małe i białe, Narew jeszcze
rozlana, błyszcząca srebrno po zieloniutkich łąkach, leniwie liżąca ten
świat. I sporo chłopów siedziało w trzcinach kiełkujących, wpatrzonych w
nieruchome kije, bo baby poszły na procesję, a chłopy na ryby.
Tam
to, na tym wzgórzu miał Pancerfisz pierwszą wizję ognistą, wizję
szerokiej w biodrach kobiety, która może urodzić wszechświat.
Wysłuchaliśmy z przejęciem jego przesłania i poszliśmy dalej. Rozmowa
zeszła nam na nordic walking i odchudzanie. Szliśmy opustoszałymi
chutorami, aż doszliśmy do Siemienia.
Jest ci wieś Siemień posadzona
na wzgórzu stromo ku Narwi spadającym. Jest na tym wzgórzu wiata
widokowa. Usiedliśmy tam i spożyliśmy drugie śniadanie. Tak to
zapoznałem się z warzywem podobnym do sałaty, które się nazywa
musztarda. Bardzo ciekawe.
Najedzeni – patrzyliśmy w dal, aż
podjechały dwie rowerzystki. Wiata była zajęta przez nas, więc usiadły
opodal. Pancerfisz pomachał im ręką. Przyjaźnie. Jedna podeszła:
- Znamy się?
- Nie, ja tylko tak...
Jednak to jej nie speszyło. Jak to kobieta: a gdzie idziecie, a po co?
- Do Wizny idziemy. Tak sobie.
- Przecież to bez sensu. Tam nic nie ma. Poza tym jak przejdziecie na drugą stronę Narwi?
- Tu niedaleko jest prom. Przeprawimy się promem.
- Ale prom zerwany. Wysoka woda. Nie dojdziecie do Wizny.
- My nie dojdziemy? My???
Usiedliśmy
do studium planistycznego, a ona patrzyła na nas i nic nie pojmowała,
ale ją to bawiło. Bo to stuprocentowa kobieta. Postanowiliśmy znaleźć
kogoś z łódką. Na pożegnanie z robiliśmy sobie zdjęcie z Ewą i jej
koleżanką. Wysłałem nawet Kornowi ememesa, ale on ma jakąś przedpotopową
nokię, co nie obsługuje ememesów. I poszliśmy w jedyne miejsce w
Siemieniu, gdzie coś można było zaradzić na naszą biedę. Pod sklep
poszliśmy.
Sklep był otwarty. Pod sklepem stało dwóch nicnierobiących
lokalsów. Przedstawiliśmy projekt, a oni się ucieszyli i jeden
natychmiast pobiegł po wiosła. W tak zwanym międzyczasie kupiliśmy więc
piwo. Znaczy – ja nie kupiłem, kupił mi Zbieracz, bo okazało się, że
wyszedłem z pustym portfelelem.
- Ile im za to dać? – zapytaliśmy sklepowej.
- A dajcie im na piwo – odpowiedziała z uśmiechem.
Zeszliśmy więc do rzeki. Wysoka woda, brzeg nasiąknięty jak gąbka. Nadbiega ten z wiosłami.
- To jak płyniemy? Mamy wiosłować?
Łódka mała. Woda na dnie łódki.
- Przewieziemy was po dwóch.
W pierwszej turze popłynąłem z Pancerfiszem.
-
Tu woda ma jakie trzy metry. A tu to już ze dwanaście – opowiadał
Charon. – W ubiegłym tygodniu sum się tu koledze zerwał. Miał ze
trzydzieści kila.
Na drugim brzegu zarośla i błoto. Jak iść?
Poczekaliśmy na Dostatniego i Zbieracza. Zbieracz uiścił należność,
znaczy, zgodnie z życzeniem przewoźników, dał na flakon. Charon na
odpływnem dał znak ręką:
- O, tam co te drzewa – tam już droga na Niewodowo.
To
poszliśmy. Zrazu szło się w niedużych chaszczach. Później było już
przyzwoicie. Tak szliśmy, aż doszliśmy do pięknego zakola Narwi. Tu
postanowiliśmy zjeść trzecie śniadanie. Posiedzieliśmy, poleżeliśmy,
postanowiłem spróbować złowić rybę. A miałem ze sobą spinning.
Zarzucałem i kręciłem, ale bez jaj – jeszcze nigdy nic nie złapałem,
więc niby czemu teraz? Naszedł mnie na burcie rzeki mały lokals. Mały
wzrostem, bo wiekowo starszy:
- Kartę ma?
- Ma ma – mówię. – Kartę i pozwolenie. Co trzeba jest. A ryba tu jest?
-
Jest woda, to jest i ryba – odrzekł lokals i zaczął logoreę na temat
słupów wysokiego napięcia, takich wysokich, dziewięćdziesięciometrowych,
i o cenie, za jaką wykupywano ziemię pod te słupy. – A wy gdzie
idzieta?
- Do Wizny.
- Do Wizny? – zdziwił się lokals. – Tam nic nie ma.
- To co mamy robić? – bo już się wkurzyłem. – Telewizję oglądać?
- Też prawda. Teraz same powtórki – zgodził się lokals i przepadł w trawie.
Poszliśmy
dalej, do Niewodowa. A tam sklep, od razu normalnie przy wyjściu z tej
łąki. Kupiliśmy półlitra i poszliśmy dalej. Trzeba było coś zjeść.
Znaleźliśmy więc jakąś łączkę pod lasem. Usiedliśmy tam i zjedliśmy
kolejne śniadanie. I wypiliśmy coś. I zachmurzyło się, zaniosło. A
Pancerfisz ze Zbieraczem powiedzieli, że muszą się przespać, bo spali
tylko trzy godziny. To poszliśmy z bratem Dostatnim dalej sami, do
Rakowa, a mieliśmy się spotkać za dwie godziny gdzie indziej, jak już
odeśpią.
I zaczęło padać. Znaleźliśmy sklep wiejski, z pustaka
wykonany. A nad wejściem do sklepu balkon, a pod balkonem ławeczka i dwa
plastikowe krzesła, a na jednym plastikowym krześle kamień. Nikogo.
Usiedliśmy więc na ławeczce, żeby burzę, bo to burza była, przeczekać.
Patrzyliśmy na drugą stronę Narwi, a tam na łące stało pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt bocianów. Stały i mokły. Gdy tak patrzyliśmy na bociany,
otworzyły się drzwi sklepu i wyszedł właściciel z czterema piwami.
- My chcemy tu deszcz przeczekać – mówię.
-
A siedźcie se – pozwolił. Zanim odszedł, popatrzył na mój spinning i
mówi – Trzy dni temu kolega złapał tu dalej, na zakręcie, białą rybę,
trzy i pół kila. Biała ryba, tak u nas mówią, taka ryba.
I poszedł. A
my patrzyliśmy na krajobraz już po deszczu. I wtedy ludność wyległa z
domostw, a bociany rozeszły się po łące. Z domu obok wyszła kobieta z
dwoma chłopcami. Starszy chłopiec zdecydowanym krokiem podszedł do nas,
wziął z plastikowego krzesła kamień i zaczął nim napierdalać w metalową
kratę, co była obok drzwi sklepowych. I zrozumiałem, że zaraz przyjdzie
właściciel. Że właśnie został przyzwany. A ja myślałem, że ten kamień
miał przytrzymywać krzesło, żeby wiatr nie przesunął. Ale ja generalnie
nic ze świata nie rozumiem. Zebraliśmy się i poszliśmy.
Niewiele
dalej była kolejna wiata widokowa. I tam posiedzieliśmy i popatrzyliśmy.
Długo. A później doszliśmy do Krzewa. A tam była stacja kajakowa. I
siedzieli tam wędkarze. To i my poszliśmy powędkować. Ale to było złe
miejsce. Siedzieli pijani na krzesełkach, patrzyli na nieruchome kije. I
nagle jeden wstał i poszedł do samochodu. I wrócił z pistoletem
pneumatycznym. I zaczął strzelać do kolegów. Uśmiechali się do niego
błogo. Poszliśmy. Nieco dalej był pomost prywatny. I szła kobieta z
dzieckiem. Wleźliśmy na pomost, ale ja odwróciłem się do kobiety i
pytam:
- Możemy?
A ona pięknie się do mnie uśmiechnęła i
powiedziała, że to jej i że możemy. A jej mąż patrzył zza płota.
Porzucałem tam spinningiem, ale dalej nic nie brało. Ale ładnie było. I
poszliśmy dalej. I znaleźliśmy w Krzewie użytek ekologiczny „Piaskowa
Góra”. A to, co widać z tej Góry – tego się nie da opowiedzieć. Z jednej
strony dolina jak na dłoni. A z tyłu wiejski śmietnik, popegeerowskie
zbaudowania zrujnowane i dziki kot w trawie. Szukaliśmy miejsca na
ognisko, ale nie mogliśmy się dogadać. Lecz ze szczytu góry widać było
piaszczystą drogę, co do Narwi dochodzi. Tam pójść postanowiliśmy. A
było to, jak się okazało, bardzo dobre miejsce. Na zakręcie rzeki, za
podmokłymi łąkami, gdzie było dużo ptaków, w tym bąków dużo. Tu też
próbowałem pospinningować. I przyszli Zbieracz i Pancerfisz, i
rozpaliliśmy święty ogień, i zjedliśmy kiełbasę i chleb, i wypiliśmy
conieco. I przyjechała moja żona. I zabrała mnie i Dostatniego do Łomży,
a święta Reszta postanowiła przespać nad Narwią. Tak się i stało.
I
nastał wieczór i poranek dzień drugi. I pojechaliśmy z Dostatnim na
strzelnicę. Tam Dostatni strzelał z kałacha i z glocka. I dobrze mu
szło. Z kałacha wszystkie strzały śmiertelne. Z glocka ostatnim strzałem
urwał tarczę. Kozak. A później pojechaliśmy na forty łomżyńskie.
Pochodziliśmy, ale ja mam klaustrofobię i odmówiłem zstąpienia w
czeluści. Kiedyś, w dzieciństwie byłem tam na dnie i nigdy tego nie
powtórzę.
A później pojechaliśmy do Drozdowa, gdzie skonał wielki
Polak Roman Dmowski. Weszliśmy do Muzeum w Drozdowie. W korytarzu miła
panienka.
- Proszę pani – mówię do niej i pokazuję na Dostatniego –
kolega jest z Lublina. Przyjechał tutaj pokłonić się relikwiom drugiego
stopnia po wielkim Polaku Romanie Dmowskim.
Dziewczę pięknie się uśmiechnęło:
- To ja może pójdę do kierowniczki.
Weszła do jakiegoś pokoju, a ja słyszę, że mówi:
- Pani kierowniczko, jakiś pan z Lublina przyjechał. Mówi że chce się pokłonić relikwiom Romana Dmowskiego.
Długa cisza. W końcu wyszła kierowniczka. Bardzo miła. Pokazała nam maskę pośmiertną Dmowskiego.
- Jakiś mały był – mówię. – Główka taka mała jak u pigmeja. To w skali zrobione?
- Normalny był, jaki mały? – upomniał mnie Dostatni.
Pani
kierowniczka była, jak już stwierdziłem wyżej, miła. I kompetentna.
Opowiedziała nam, skąd w Drozdowie Dmowski, opowiedziała o przyjaźni
Dmowskiego z ludźmi stąd. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy do Łomży, na
spotkanie z kapucynem, który miał nas wpuścić do klasztoru.
Ojciec
ten kapucyn jest poetą. Zaprowadził nas najpierw do ogrodu klasztornego.
Staliśmy na tarasie, z którego schodzi się do ogrodu, a on nam
pokazywał, w którym miejscu w jakiej porze roku wschodzi słońce. A
później opowiedział anegdotę, jak w 1925 roku (z okazji utworzenia
diecezji łomżyńskiej) był tu, na tym tarasie, nuncjusz Achille Ratti.
Spojrzał na dolinę z tego tarasu i powiedział: „Widzę cały świat”. Były
to prorocze słowa, bo został Piusem XI wkrótce. Piękna historia.
Absolutnie niemożliwa, ale prawdziwa, bo piękna. Kto widział tę dolinę,
ten wie, że daty nie mają tu nic do rzeczy. Usiedliśmy później w altanie
ogrodowej, a ojciec przeczytał nam kilka swoich wierszy. A później
poszliśmy do klasztornych katakumb. I to było piękne i poruszające.
A
później pojechaliśmy w nadnarwiańską dzicz, żeby postrzelać do puszek
po piwie z wiatrówki. Mieliśmy strzelać do wizerunków znanych osób, ale
nam gdzieś wypadły po drodze. Szybko wypiłem więc dwa piwa i
umieściliśmy je, te puste puszki, na przybrzeżnym krzaku. Wiatr bujał
gałęziami, a my mieliśmy wizualizacje. Oto kryją się przed nami wrogowie
naszej biednej ojczyzny. I wykrzykiwaliśmy ich nazwiska plugawe, i
siekliśmy w puszki śrutem, a wszystkie strzały sięgały celu. Syci wrażeń
pojechaliśmy dalej.
I pojechaliśmy do Strękowej Góry, gdzie
rozegrała się akcja 40:1. I to jest, moi mili, absolutne must-see. Ta
góra, na szczycie której dawny słup graniczny. Wysoki maszt i dumna
polska flaga łopocząca. I oszałamiający widok w dal, poniżej. I wszystko
zaczynacie rozumieć. A bohaterstwo staje się absolutnie oczywiste, na
wyciągnięcie ręki. Tam wyryliśmy w stole drewnianym pod wiatą literę R.
Że niby Rebelya. I odjechaliśmy do Wizny.
A w Wiźnie lał deszcz.
Jeszcze zdążyliśmy zajść do kościoła, ale później już tak lało, że
trzeba coś było wymyśleć. Więc postanowiliśmy pójść na kawę. I wtedy
zrozumieliśmy, dlaczego mój ojciec, Wujek, Ewa oraz mały lokals mówili
nam, że tam nic nie ma. Bo nie ma. Ale w końcu znaleźliśmy piekarnię, a w
niej fotografię filiżanki. I okazało się, że dają tam kawę.
Całkiemcałkiem. A gdy wypiliśmy kawę, do Wizny doszli Pnacerfisz i
Zbieracz. A gdy się ogarnęliśmy po tym niesłychanym spotkaniu,
pojechaliśmy we czwórkę do Jedwabnego, bo to blisko. I tu zdziwko: TO
miejsce nie jest oznaczone. Trudno trafić. Ale znaleźliśmy. A tam znany
pomnik i flaga izraelska. A polskiej nie uświadczysz. Dlaczego? Przecież
tam zginęli polscy obywatele! Tego nie pojęliśmy. I odjechaliśmy w
stronę Łomży, obcierając przy tym błotnikiem o wysoki krawężnik.
A w
Łomży poszliśmy na wieczorne piwo do knajpy na Farnej. I tu dwa
zaskoczenia. Pierwsze: mają cydr z beczki. Dobry. Drugie: znalazła nas
Ewa. Znalazła i już nie chciała odejść. Pogadaliśmy więc deczko o tym i o
owym. I postanowiliśmy pójść do Wujka. Kupiliśmy więc pół litra
spirytusu i poszliśmy. Wujek zaprosił nas do środka. Naparzył herbaty z
mięty, dał chleba, miodu i nalewki. A plan był taki, że wypijemy po dwa
kieliszki nalewki i uciekamy. Ale to nie wyszło. Bo było nam bardzo
dobrze. I wujek polewał coraz to inne wynalazki. A są to, niech Dostatni
zaświadczy, i Zbieracz z Pancerfiszem potwierdzą, najlepsze nalewki.
Bóg dał owoce. Wujek dał resztę. I wyszło coś nadzwyczajnego.
Ale ja
nie mogłem tam długo siedzieć. W pewnym momencie zauważyłem, że oczy
Zbieracza zaczęły palić się zielonym światłem, że rzeczywistość wokół
Dostatniego zgęstniał w galaretowatą aurę, a Pancerfisz wygłosił
najszlachetniejszy toast, jaki w życiu słyszałem.
I wtedy zrozumiałem, że czas na mnie. I wyszedłem, zostawiając Ich przy stole.
Tak mi się ta relacja rozpełzła. Treściowo i stylistycznie. Jak życie.
Niech inni coś dodadzą lub ujmą. Nie mam siły.

http://rebelya.pl/forum/watek/64421/






Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.