Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Duże rodziny

edytowano kwietnia 2007 w Czytelnia
image

Duże rodziny

Monika Redzisz, Monika Bereżecka

Tombińscy. Porody i dyplomacja

Agnieszka: Jeśli czymś się spośród rówieśniczek wyróżniałam, to tym, że kompletnie nie interesowały mnie dzieci. Nie odczuwałam tej kobiecej czułości wobec życia - dzieci, zwierząt, kwiatów. Ciągnęło mnie do intelektualnych dysput. Studiowałam polonistykę na UJ. Poznaliśmy się na strajku i przez lata działaliśmy w niezależnym ruchu studenckim. Gdy się zaręczyliśmy, Janek chciał mieć pięciu synów - pięciu Janów, a ja - trójkę. Krakowskim targiem stanęło na czwórce.

Jan: Zawsze chciałem mieć dużo dzieci. Może to archetyp rodziny ziemiańskiej, licznej, wielopokoleniowej? Pierwszy urodził się Aleksander. Ja byłem asystentem na Wydziale Historii UJ, żona była na studiach doktoranckich. Nie przelewało nam się.

A: Kupowałam mleko, żeby zrobić twaróg, bo tak wychodziło taniej, a na serwatce gotowałam barszcz zabielany. Na kolację była surówka z marchewki. Ale zawsze mogliśmy liczyć na pomoc rodziny. Wynajmowaliśmy na Kazimierzu pokój z kuchnią i byliśmy szczęśliwi. Doktorat pisałam już w ciąży z Tadeuszem.

J: '89 rok odmienił nasze życie. W maju zdałem pierwsze w wolnej Polsce egzaminy do służby dyplomatycznej, w sierpniu pracowałem już w Pradze jako II sekretarz ambasady polskiej.

Żona uczyła w polskiej szkole. Była w ciąży z czwartym synem, kiedy jako charg?? d'affaires objąłem nowo powstałą polską placówkę dyplomatyczną w Słowenii, a rok później w Bośni i Hercegowinie, gdzie należało jeździć w kamizelce kuloodpornej, miny nadal wybuchały, snajperzy w Sarajewie jeszcze strzelali do ludzi.

A: W ósmym miesiącu spakowałam cały dom i dołączyłam do męża w Lublanie. W 1998 roku wróciliśmy do Polski, do Warszawy, a w 2001 Jan został ambasadorem w Paryżu. Od miesiąca jesteśmy w Brukseli.

J: W mojej rodzinie rodzili się sami chłopcy, ale nikt nie próbował więcej niż sześć razy! Mieliśmy sześciu synów. Siódma urodziła się dziewczynka. To zupełnie inny rodzaj człowieka. Mimo że otoczona przez samych mężczyzn, reaguje zupełnie inaczej. Nawet teraz, kiedy ustawialiśmy się do zdjęć, chłopcy szaleli, robili miny, a ona wśród tego chaosu spokojnie czekała, aż zrobi jej się zdjęcie.

A: Zdumiewające, jak z dwój ki tych samych ludzi powstają aż tak różne osobowości: introwertycy, ekstrawertycy, egoiści i altruiści. Nawet pierś każdy ssie inaczej. Charaktery są dane i można je tylko nieco oszlifować.

Zaborcza, nadopiekuńcza miłość jest możliwa przy jednym dziecku. Przy trójce - już nie, nie mówiąc o dziewiątce. Teraz nasze dzieci stanowią same dla siebie grupę wsparcia, zaplecze społeczne. W takiej grupie nigdy nie jest się samemu. Rywalizacja mobilizuje do przezwyciężania trudności. Ciągłe przeprowadzki, nowe kraje, uczenie się języków jest dla nich oczywiste.

J: W Polsce posiadania dużej liczby dzieci jest kojarzone z marginesem społecznym. W Niemczech jeszcze gorzej: nieodpowiedzialny dzieciorób. Im bardziej na południe, tym rodziny wielodzietne są bardziej szanowane. Jak mówiłem na Bałkanach, że mam pięciu synów, miałem z miejsca zapewniony autorytet. W Polsce czy Czechach to minus. 'Ach - współczują. - Może jeszcze doczekacie się państwo córeczki'.

We Francji, jak ktoś mówi, ile ma dzieci, mniej więcej wiadomo, z jakiego środowiska pochodzi, gdzie mieszka i jakie ma poglądy. Niższe warstwy mają mało dzieci. Wyższa warstwa mieszczańska, zdeklarowani katolicy - czwórkę. Arystokracja - piątkę, szóstkę, siódemkę. Stąd czasem pytanie: alkoholik czy katolik?

A: Rodziłam w różnych krajach. Pierwszą reakcją czeskiego lekarza, który stwierdził u mnie ciążę, było: 'No to co, usuwamy?'. We Francji lekarz unikał dotykania mojego brzucha, zalecał za to olbrzymią liczbę badań. Najlepiej rodziło mi się w Polsce.

Pytanie, z którym się wciąż spotykamy: 'Jak to jest, że wy się nie boicie mieć tyle dzieci?'. Dzieci dają olbrzymią siłę i motywację do działania. Trudności są zawsze; życie takie po prostu jest. Ale trzeba podchodzić do życia bez strachu, z zaufaniem do Boga. Pokolenia naszych rodziców i dziadków tyle razy traciły wszystko z powodu wojny, wysiedleń, kryzysów. Czego my się boimy? Z lodówką, pralką, mlekiem w proszku i pampersami po prostu wstyd narzekać.

Kubisowie. Czekamy na jedenaste


W tym domu sto lat wcześniej mieszkała rodzina ostatniego wójta podkrakowskiej wsi Zakrzówek. Tu rodziły się jego dzieci - czterech chłopców i sześć dziewczynek. Dzisiaj mieszkają tu Katarzyna i Sebastian Kubisowie i ich dzieci - czterech chłopców i sześć dziewczynek. Ona jest tłumaczem z włoskiego, on - astrofizykiem.

Katarzyna: Kiedy umierała bezdzietna wójtówna, prosiła, by ten dom przekazać na dobry cel. Dostaliśmy go - nieodpłatnie. To był pierwszy cud; drugi - że znalazł się bank na tyle szalony, żeby dać nam kredyt na remont. Teraz dzieci modlą się o auto - duże, żebyśmy wszyscy się zmieścili - i o remont strychu.

Jestem najstarsza z piątki, więc z grubsza wiedziałam, w co się pakuję. Mama - architekt - zostawiła pracę, żeby nas wychowywać. Nigdy od niej nie usłyszałam, że żałuje. Ja tłumaczę książki głównie dla wydawnictw kościelnych. Pracuję w domu, nie prowadzę własnej działalności, bo na ZUS mnie nie stać. Państwo daje nam 1200 zł zasiłku, co byłoby może sumą logiczną przy dwojgu, ale nie przy dziesięciorgu dzieciach!

Kiedy piąte dziecko miało pół roku, miałam wylew. Przy kolejnych porodach bałam się, że coś mi się stanie od wysiłku, choć po zoperowaniu tętniaka porody stały się bezpieczniejsze. Ale ujawniła się padaczka pourazowa. Nie mogę zostać sama z dziećmi. Zawsze już mieliśmy kogoś do pomocy. Pomaga nam Kościół. Wciąż spotykamy się z bezinteresowną życzliwością wiernych. Ostatnio znajomi kilka razy zrobili nam zakupy - 30 kostek masła, dwa kilo sera żółtego, 20 kilo mięsa.

Sebastian: Jestem mniej obecny w domu, ale to nie znaczy, że jestem mniej obecny w świadomości dzieci. Widzą, że Kasia odwołuje się do mnie w codziennych decyzjach. Zdarzają się różnice zdań, ale ważne jest, że dzieci widzą nas w jedności.

W mediach z rodzin wielodzietnych robi się kuriozum. Przy tylu dzieciach pracy jest więcej, ale nawet dla jednego dziecka trzeba zrezygnować z siebie - poświęcenie ma taki sam ciężar. Wciąż słyszymy pytania: 'Kiedy skończycie?'.

K: Dziesiątka to mało, nieobecność nawet jednego przy stole rzuca się w oczy. Krysia, Magda, Antek i Jurek mają imiona po naszych rodzicach. Zuzanna, Franek, Staś, Marianna i Emilia - po dziadkach. Do obsadzenia jest jeszcze Jan. Wiktoria dostała imię po prababci.

S: Otwieramy się na życie, które płynie od Boga. Ludzie boją się, że nie zdołają zapewnić dziecku wszystkiego, ale życie nie zależy od pieniędzy. My mamy o wiele za mało, żeby się utrzymać, ale tak się jakoś dzieje, że nie chodzimy głodni i obdarci. Jest taka możliwość, że jutro nie będziemy mieli na chleb. Ale na tym polega wiara - ma się pętlę na szyi, wykopuje się stołek spod stóp i okazuje się, że sznur był papierowy. Z naszego doświadczenia wynika, że Bóg nie siedzi w fotelu z założonymi rękami.

Czasem za ostatnie pieniądze zamawiamy opiekunkę i idziemy z Kasią do ulubionej knajpki.

K: Sebastian jest głową rodziny i do niego należy podejmowanie ostatecznych decyzji. Nie jestem feministką. Pracuję, bo zmusza mnie do tego 'polityka prorodzinna', a nie, żeby się realizować czy rozwijać. I choć zdarza się, że mój mąż doprowadza mnie do pasji, jestem pewna, że to jest człowiek, którego Bóg przeznaczył dla mnie z miłości i z którym chcę zakończyć życie.

Teraz czekamy na 11. dziecko! Od początku jego istnienia kocha je 12 osób.

Byliccy. Wszyscy grają

Irena: Ja studiowałam ekonomikę rolnictwa. Mąż jest pianistą. Ale z szóstką dzieci nie sposób było z tego wyżyć. Zajął się reformą edukacji artystycznej, potem budował sieć telefonii komórkowej. Teraz jest jednym z prezesów KGHM. W miarę jak dom rósł, musiał szukać coraz większej pensji.

Rok po roku rodziły się: Róża, Izabela, Dorota, Anna. Miałam pieluchy (tetrowe!) z czworga dzieci. Każda była inna: Róża - nocny marek, Izabela - ranny ptaszek, Dorota nie spała nigdy, bo od urodzenia miała koszmary, Anna była dzieckiem idealnym. Po czterech latach przerwy urodziła się Ksenia. Zazwyczaj dzieci wysysają energię, ona ją dawała. Kiedy byłam bardzo zmęczona, przytulałam ją i szybko się regenerowałam. My, wielodzietne, mówimy, że to rodzaj nagrody.

Mieliśmy duży ogród, ale one cały czas były przy mnie. Śmiałam się, że choćbym miała dom ze stoma pokojami, i tak będzie mi ciasno. Dziewczynki były niesłychanie opiekuńcze. Największą frajdą było wziąć młodszą siostrę na kolana.

Jak się urodził Mikołaj, byłam zachwycona. Ten nigdy nie był przy mnie. Biegał wokół ogrodzenia jak lew broniący terytorium. Trzy lata potem urodził się Michał i na końcu - Oktawia. Cierpi na brak młodszego rodzeństwa. Jej już nie wychowuję. Wychowuje ją rodzeństwo. Ja tylko pilnuję, żeby jej nie wydawali zbyt wielu sprzecznych poleceń.

Dziewczynki między 10. a 18. rokiem życia bardzo chcą brać udział w życiu domowym. 'Mamo, upiorę, pomogę ci obierać ziemniaki! Ja obiorę kilogram i Oktawia jeden'. Ufarbuje na czerwono najlepszą koszulę męża. Ale się nauczy. Po maturze nie chcą już pomagać. Akceptuję to.

My wychowujemy dzieci, ale dzieci wychowują też nas. Młodszym można coś kazać, ze starszymi trzeba negocjować. Od negocjacji jest tata.

Maksymilian: U nas nie ma kar. Dziecku trzeba raczej uświadomić, że samo wyrządza sobie szkodę. Ograniczenia rodziny wielodzietnej - paradoksalnie - pomagają dzieciom. To, że muszą się dzielić, że nie dostają od razu wszystkiego - to buduje ich osobowość. Rodzice jedynaka wciąż się nim interesują, wkraczają w jego świat. A dziecko potrzebuje też oddechu, samodzielności.

Fajnie jest być tatą tak dużej rodziny. Jest wesoło, dużo się dzieje. Należy oczywiście porzucić myśl o ciszy i spokoju, ale do tego można się przyzwyczaić.

I: Wszyscy grają. Ja jestem rolnik, mnie na tym nie zależało. Sami chcieli. Róża gra na skrzypcach, Iza na altówce, Dorota i Anna na gitarze, Ksenia na fortepianie, Mikołaj na fagocie, Michał na flecie, Oktawia na fortepianie. Śpiewają tym samym dźwiękiem.

Mnie już małe dzieci nie interesują. Mogę teraz pomyśleć o sobie. Chcę się zająć pracą z młodzieżą.

Jak mamy jabłonkę, cieszymy się, kiedy rodzi dużo owoców. Czemu nie cieszymy się, kiedy ludzie mają dużo dzieci? Wielodzietność niedługo stanie się modna. Czuję to.

Krupscy. Rodzina Trzy Plus

Janusz: Nasze domy były różne. Mój ojciec był ślusarzem. Mama Joasi jest profesorem, ojciec - inżynierem. Poznaliśmy się na KUL-u. Ja byłem po historii, działałem w opozycji. Joasia studiowała psychologię i pracowała z upośledzonymi umysłowo.

Przyszedł stan wojenny. Ukrywałem się, potem zostałem internowany. Po powrocie z więzienia SB porwało mnie w biały dzień spod Pałacu Kultury i wywiozło do Puszczy Kampinoskiej. Oblali mnie mieszaniną ługu, fenolu i lizolu i zostawili w śniegu. Cudem uratowałem życie.

Joanna: Nie mieliśmy mieszkania, pracy, żadnych perspektyw. Mimo to zdecydowaliśmy się pobrać. Kochaliśmy się i naturalną tego konsekwencją były dzieci, które były naszym szczęściem. Gdy się pojawiły, zrezygnowałam z pracy.

Kupiliśmy za bezcen 60 km od Warszawy kawałek ziemi i drewnianą chałupę. Tam mieszkałam z dziećmi od Wielkiejnocy do Wszystkich Świętych. Janusz dojeżdżał. Zimowaliśmy u rodziców.

Nie było okien, podłóg, początkowo prądu. Pełna ekologia. Dla mnie, wychowanej na Marszałkowskiej, to było odkrycie natury. W '89 zaczęliśmy budowę domu pod Warszawą. Mama wyjechała na rok do Holandii z wykładami, żeby nam pomóc.

Pierwsze dziecko poroniłam. To nauczyło mnie już na całe życie doceniać wartość życia. Dziecko to największe szczęście, jakie może cię spotkać.

Pierwszą dwójkę, Piotra i Pawła, urodziłam w szpitalu. Przez całą ciążę z Tomkiem chodziło mi po głowie, że dość mam szpitala. Rano poczułam, że się zaczyna. Janusz poleciał po taksówkę. Położyłam się na łóżku. Dziecko wyszło przy pierwszym skurczu. Nie płakało. Ten poród mnie po prostu nie bolał.

Przy Łukaszu, czwartym, obok męża był obecny mój brat ginekolog. Przy piątym miałam marzenie, żeby mój mąż odbierał poród, żebyśmy byli sami. W czasie gdy chłopcy jedli kolację - na deser mieli lizaki - my w pokoju obok urodziliśmy Jasia. Kiedy zapłakał, chłopcy przybiegli z nieskończonymi lizakami. Ale było święto.

Brat uważał, że jestem szalona. Przy szóstej, Marysi, powiedział, że się nie zgadza, bo z każdym dzieckiem wzrasta ryzyko krwotoku przy rodzeniu łożyska. Nie zdążył. Marysia była szybsza i urodziła się w domu.

Myślałam wtedy, że ja już właściwie nawet chcę mieć chłopczyka, byłam specjalistką od żołnierzyków, niech już tak będzie. Wciąż mam w uszach to słowo: 'Dziewczynka!'.

Była kompletnie inna. Wśród tych chłopięcych zabawek ona od początku chciała bawić się lalkami. Nigdy nie widziałam tego rodzaju troskliwości u chłopców. Nie była w stanie oglądać bajek, w których ktoś cierpiał.

Następna, Tereska, już taka nie jest - bardzo żywa, niczego się nie boi. Rodziłam ją w szpitalu. Darła się wniebogłosy. Dzieci, które rodziłam w domu, nie płakały.

Janusz: Ja za dużo w domu nie bywałem. Najpierw była opozycja, w latach 90. prowadziłem własne wydawnictwo, potem byłem wiceprezesem IPN-u, teraz jestem kierownikiem Urzędu do spraw Kombatantów.

Joanna: Na tyle dzieci ktoś musi zarabiać. Tak dzielimy się pracą w przedsiębiorstwie, jakim jest rodzina. Jestem wdzięczna mężowi, że pracuje i zarabia. Ja chcę być z moimi dziećmi!

Założyliśmy z innymi rodzinami Związek Dużych Rodzin Trzy Plus. Naszym celem jest kształtowanie polityki prorodzinnej. My dajemy sobie radę, ale gros rodzin wielodzietnych żyje w nędzy. Polacy są finansowo karani za posiadanie dzieci. Mówi się, że dzieci to prywatna sprawa. Bez dzieci społeczeństwu grozi katastrofa, załamanie się systemu ubezpieczeń!

Każdej kobiecie, która rodzi i wychowuje dziecko, należy się wynagrodzenie. Słyszę tylko o pracy kobiet; kobiety, które chcą zostać w domu i wychowywać dzieci, są dyskryminowane. Kiedyś dzieci utrzymywały rodziców na starość. Teraz jest system emerytalny. Nie ma żadnego interesu, by mieć dzieci. Nigdy w historii kobiety nie rodziły dzieci z tak czystej miłości!

Trudno się dziwić, że dziś kobiety często nie chcą mieć dzieci. Gdzie indziej szukają szczęścia.

Bednarkowie. Dynastia na 42 m

Sławomir: Poderwałem żonę 16 lat temu na ulicy. Miałem 30 lat, organizowałem koncerty, prowadziłem życie kawalerskie. Jestem jedynakiem. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że będę miał taką rodzinę. Właściwie do dziś jestem w szoku.

Małgorzata: To było jak objawienie. Miłość mojego życia. Miałam 22 lata.

Mieszkają w Łodzi, w dwupokojowym mieszkaniu - 42 metry na 12 osób. Dzieci rodziły się co dwa lata.

M: Namówiłam męża jeszcze na Ksawerego, bo tak mi jakoś brakowało takiego bobasa. Ale więcej dzieci już nie chcemy mieć. Teraz trzeba skupić się na tym, jak ten kapitał ludzki zagospodarować.

Ciąże znoszę świetnie. Karmię piersią koło roku. Wygodnie, tanio. Przy jednym dziecku można sobie pozwolić, żeby słoiczki kupować, potem człowiek tak się organizuje, żeby mieć jak najmniej pracy.

S: Nie asystowałem nigdy przy porodzie, nie przeżyłbym tego!

Jak idę z piątką do spożywczego, pytają: 'To pana dzieci?! Wszystkie pana?'. A najgorsze to zostawić dziecko jedynakiem. Jak ktoś ma troje, normalnieje. Nie ma już czasu na myślenie o sensie życia i innych głupotach, nie koncentruje się tak na sobie.

M: Ludzie boją się mieć dzieci. Myślę, że ten strach bierze się z przekonania, że dziecku trzeba wszystko zapewnić. Dlaczego rodzice muszą zapewnić mieszkanie dziecku? Mnie nikt nie zapewnił. Niech oni sami się postarają. Mają się uczyć, to jest ich kapitał.

Czasem w parku idę z szóstką i widzę, jak tata, mama, babcia i dziadek nie mogą sobie dać rady z jednym dzieckiem! Moje dzieci bez problemu bawią się z innymi, są dobrze uspołecznione. Z nauką świetnie sobie radzą.

W Polsce rodziny wielodzietne są najbardziej obciążone finansowo. Nie możemy się rozliczać z podatku z dziećmi. Samotna matka może, dlaczego my nie? Odliczenie od podatku wynosi 200 zł rocznie od dziecka. Nie jest brana pod uwagę liczba dzieci. My wydajemy 100 zł tygodniowo na samo pieczywo! Becikowe tysiąc złotych? Topi się jak lód. Na Ukrainie to równowartość 8 tys. zł. W Niemczech matka dostaje 21 tys. euro. A my? Wszystko, co zarabia mąż, idzie na bezpośrednią konsumpcję.

Dla normalnych rodzin nie ma pomocy. Dopiero kiedy wydarzy się jakaś patologia, znajduje się mnóstwo organizacji. Jesteśmy raczej nastawieni na emigrację. Tu moje dzieci będą pracować na was, nie na mnie, bo ja nie mam uprawnień emerytalnych.

Ja w domu wykonuję kilka zawodów i wypracowuję dwu-, trzykrotną średnią krajową. Zawodowo jestem mamą dziesiątki dzieci.

S: W 2004 roku z 20 innymi rodzinami założyliśmy Stowarzyszenie Rodzin Wielodzietnych 'Nasz Dom'. Działa na zasadzie zorganizowanego żebractwa. Załatwiamy żywność, odzież, książki do szkoły. Na 40 firm pomaga jedna.

M : Studiuję zaocznie na czwartym roku nauk o rodzinie w Instytucie Studiów nad Rodziną. Będę pisać pracę magisterską o rodzinach wielodzietnych.

Niedawno byłam w Sejmie na konferencji 'Duże rodziny bogactwem Polski'. Kiedy weszłam do Sejmu, poczułam się jak u siebie. Zastanawiam się, czy nie założyć partii matek. Jest nas sześć milionów, to duży potencjał wyborczy. Myślę, że mam predyspozycje do bycia politykiem.

Rodzicami rodzin wielodzietnych zostają ludzie silni, dumni i niezależni. Matka w rodzinie wielodzietnej jest królową. Ja u swoich rodziców nigdy nie widziałam żadnej słabości. Mieli ciężkie, twarde charaktery. Ojciec był górnikiem. Nie utrzymuję z nimi kontaktów. Siostry mieszkają za granicą. Też harde dziewczyny.

Założyliśmy dynastię! Nasza rodzina nie wymrze tak szybko! Gdyby każde z naszych dzieci miało ośmioro własnych, mielibyśmy 80 wnuków! 'Gdzie my się wszyscy pomieścimy' - krzyczą dzieci. Fajnie tak się pośmiać. Znajomi mówią: 'Gdzie się nie obejrzę, tam Bednarki!'.

Kontakt do stowarzyszenia: srwnaszdom@op.pl, 042 678 47 09

Wysokie Obcasy
Ta dyskusja została zamknięta.