Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Polskie realia.

edytowano kwiecień 2014 w Polityka
Wlasnie trafilam na bardzo ciekawy reportaz opublikowany na lamach GW.

Głupia sprawa

http://wyborcza.pl/duzyformat/1,137923,15840622,Glupia_sprawa.html?bo=1

Sorry - okazuje sie, ze tekst pod wklejonym linkiem jest platny, w nastepnym post´cie zamieszcze tresc artykulu.


Gdy sie to czyta, to sie czlowiekowi scyzoryk otwiera w kieszeni.
Od siebie dodam, ze tego rodzaju horrory w Polsce sa na porzadku dziennym.´, czesto tego typu historie sa pokazywane w programie "Panstwo w panstwie", na Polsat Info.
Ja chcialabym przyponiec tutaj historie przedsiebiorcow, ktorym zmarnowano zycie, na kanwie ich losow nakrecono film "Uklad zamkniety".

http://wpolityce.pl/polityka/153751-uklad-zamkniety-nasze-sledztwo-doprowadzilo-nas-do-watku-jakiegos-ministra-osoby-ze-szczytow-owczesnej-wladzy

Sprawa zaczela sie w roku 2003, przedsiebiorcy* zostali postawieni w stan oskarzenia, o dzialalnosc w zorganizowanej grupie przestepczej. Zarzuty dotyczyły m.in. rzekomych nieprawidłowości w rozliczeniach między spółkami Krakmeat i Polmozbyt.
Osoby te spedzily  miesiecy, niby niewiele, ale areszt (postępowanie dotyczące zakładów Krakmeat umorzono w grudniu 2009 r.) i toczace sie latami sledztwo zrujnowaly ich biznes i zniszczyly zycie.
W roku 2009 Sad Okregowy, w Krakowie podjal decyzje o umorzeniu postepowania i zasadzil odszkodowanie w wysokosci 10 tys. zlotych, ale za przewleklosc sledztwa, a nie za niesluszny areszt.
Poszkodowani zlozyli wniosek o wlasciwe odszkodowanie. Jednak nad tymi ludzmi wisial ciagle miecz Demoklesa, bo jeden z watkow ich sprawy nadal byl  w Sadzie.
W listopadzie ubieglego roku zapadl nieprawomocny wyrok:

"Krakowski sąd skazał dwóch krakowskich biznesmenów Lecha Jeziornego i Pawła Reya za udział w wyprowadzeniu z krakowskiego Polmozbytu ponad 15 mln zł i działanie na szkodę innej spółki w kwocie 3,6 mln zł.

Obaj oskarżeni (którzy zgodzili się na podawanie nazwiska) zostali uznani przez sąd za winnych wyprowadzenia z Polmozbytu za pośrednictwem innych spółek ponad 15 mln zł oraz działania na szkodę innej spółki w wysokości 1,3 mln zł. Sąd uznał, iż działali w ramach precyzyjnie zaplanowanej operacji, której głównym beneficjentem miał być nieżyjący już Witold Sz.

Lech Jeziorny został skazany na karę 2 lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata i 156 tys. zł grzywny; będzie też musiał częściowo naprawić szkodę Polmozbytowi w wysokości 40 tys. zł. Paweł Rey usłyszał wyrok jednego roku i ośmiu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata i 90 tys. zł grzywny. Musi też zwrócić Polmozbytowi 30 tys. zł. Obaj oskarżeni otrzymali zakaz pełnienia funkcji w zarządach i radach nadzorczych spółek przez 4 lata. Na poczet grzywien i zakazu zaliczył im okres pozbawienia wolności
."

http://www.rp.pl/artykul/1067033-Sad-skazal-biznesmenow-w-procesie-Polmozbytu.html

* - aktualnie jest mowa tylko o dwoch osobach, mozna sie domyslac, ze ten trzeci, ktory sie zalamal, wybral przyznanie sie do winy i poddanie dobrowolnej karze. O swoje dobre imie i zmarnowane zycie walke podjelo tylko dwoch: Lech Jeziorny i Paweł Rey.

Niedlugo po tym prokurator Seremet wydal oswiadczenie:

http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/seremet-w-sprawie-glosnego-filmu-uklad-zamkniety-artystyczna-wizja-niemajaca-zwiazku-z-rzeczywistoscia,375409.html

Mozna domniemywac, iz sprawa nadal sie toczy, ale na ten temat na razie w mediach panuje cisza.

PS: Sorry, ale na razie nie dysponuje polskimi znakami na klawiaturze, nie ma mi kto tego ustawic.

Komentarz

  • edytowano kwiecień 2014
    Głupia sprawa

    Dostał dożywocie i
    przesiedział 12 lat za morderstwo, którego nie popełnił: - Ratował mnie
    Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari.
    Niczemu się nie dziwić


    Piszę do Ciebie ten list od piętnastu lat. Każdego dnia rozmawiam z Tobą w myślach.

    Od
    12 stycznia 1999 roku. Pamiętasz? Byłeś chory, mama i ja pojechaliśmy z
    Tobą do lekarza. Ale zapomnieliśmy Twojej książeczki zdrowia i musiałem
    wrócić do domu. Wszedłem do salonu, akurat zadzwonił telefon. Stał na
    parapecie, więc rozmawiałem przy oknie. I nagle zobaczyłem uzbrojonych
    facetów w kominiarkach przeskakujących przez płot. Wybiegłem, żeby nie
    zastrzelili Tesy, naszego półrocznego psa, ale już leżał we krwi.
    Krzyknąłem: Jestem nieuzbrojony! Nie będę stawiał oporu! Skuli mnie bez
    żadnych wyjaśnień. Nie czułem strachu, myślałem: jakaś pomyłka. Dopiero
    na komendzie w Gdańsku usłyszałem od prokuratora: "Jest pan oskarżony o
    zabójstwo na zlecenie".


    Tego dnia widziałem Cię ostatni raz.

    Przez
    następne 12 lat, 3 miesiące i 9 dni pozostałeś dla mnie czterolatkiem,
    który zasypiał mi na klacie. Dwanaście, trzy, dziewięć i Twoje imię -
    taki adres mailowy wymyśliłem sobie, kiedy mnie wypuścili w XXI wieku.


    Numer dwa

    Aresztowanie
    nie wywarło na mnie większego wrażenia. Wiedziałem, że nikogo nie
    zabiłem, i w duchu drwiłem z niekompetencji policji. Wytypowali
    przypadkowego chłopaka i wysłali po niego brygadę antyterrorystyczną. To
    mogło budzić tylko śmiech.


    Następnego dnia zaprowadzili
    mnie na okazanie. Ustawili nas w pomieszczeniu z lustrem fenickim:
    kilku facetów na tle białej ściany. Przez mikrofon mówili, co mamy
    robić. Obróć się w prawo, obróć się w lewo, przejdź się po sali.
    Okazanie się skończyło i prokurator przyniósł mi protokół. Iwona C.,
    naoczny świadek zabójstwa, jako sprawcę zbrodni wskazała numer dwa.


    Ja byłem numerem dwa. Kolana mi zmiękły, w gardle urosła klucha. Zacząłem gorączkowo myśleć: o co chodzi?!

    Nic się nie stało


    A
    w skrócie chodziło o to. 28 grudnia 1998 roku, przedpołudnie, Gdańsk.
    Adam Kwaśny, instruktor jazdy konnej, jedzie samochodem ze swoją
    partnerką Iwoną do klubu jeździeckiego. Ostatni odcinek trasy to wąska
    polna droga. Z naprzeciwka nadjeżdża samochód. Auta ocierają się, po
    czym się zatrzymują. Z obu samochodów wysiadają kierowcy. Jeden (Adam
    Kwaśny) mówi: "Nic się nie stało". Drugi wyjmuje pistolet i strzela mu w
    głowę.


    Iwona również wysiada i widzi z bliska, jak jej
    kochanek zostaje zabity. Widzi też, że w samochodzie mordercy siedzi
    drugi mężczyzna. Iwona jest byłą konkubiną Mariusza Nawrockiego (brata
    jednego z najbogatszych Polaków). Ma z nim dwie córki.


    Oskarżone
    zostają trzy osoby: Mariusz Nawrocki pseudonim "Gajowy" - który zlecił
    zabójstwo (był zazdrosny o Iwonę, nie mógł się pogodzić z tym, że
    odeszła). Adam Sienkiewicz ps. "Siena" - za pośredniczenie między
    zleceniodawcą a sprawcą (organizował samochód, broń, zabójców). Ja:
    Czesław Kowalczyk ps. "Czester" - za dokonanie zabójstwa. Tylko że ja
    byłem niewinny, a ksywkę wymyśliła mi Twoja mama, bo oboje nie
    przepadaliśmy za imieniem Czesław.


    Jak porwany

    Pamiętam
    taką scenę: wiozą mnie z izby zatrzymań w Gdańsku nie wiadomo dokąd.
    Prokurator już postawił mi zarzut. Jedziemy pod górę, przez okno
    radiowozu widzę las i myślę: to pewnie jeden z ostatnich widoków na
    wolności. Co najmniej rok minie, zanim się wyjaśni, że jestem niewinny.


    Nałożyli
    mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Od tej
    pory otaczali mnie antyterroryści i siedziałem tylko na oddziałach o
    największym rygorze: Słupsk, Gdańsk, krótko Warszawa, długo Sztum.
    Więzienie w więzieniu.


    To nie Czesław K. zabił w 1998 r. trenera jeździectwa: Gangster już nie kłamie?

    Najgorsze
    były początki. Czułem się, jakbym został porwany. W Słupsku na ence
    siedziałem dwa miesiące bez żadnego przesłuchania. To jest tak: nie
    wiesz, co się dzieje. Jakby ktoś walnął cię w tył głowy. Nie masz żadnej
    możliwości działania. Żadnego telefonu do rodziny, jak na filmach, bo
    jesteś w areszcie śledczym i mógłbyś mataczyć. Aha, mogę pisać listy,
    ale przysługuje mi jeden znaczek w miesiącu. Pieniędzy nie mam, bo
    wszystko zabrali, nawet slipy. Piszę pisma: przesłuchajcie mnie, nic nie
    zrobiłem! W tym czasie prokurator gromadzi dowody, ale nie ma obowiązku
    informować mnie o postępach w śledztwie. Non stop myślę: co robić?
    Zasypiam na chwilę i budzę się z pytaniem: jak udowodnić, że jestem
    niewinny? Kto może mi pomóc?


    Inaczej niż w kinie

    Jak
    ludzie słyszą: "siedział za morderstwo, którego nie popełnił", od razu
    widzą film "Skazany na Shawshank". Wyobrażają sobie, jak walczę o
    przetrwanie wśród przestępców - na spacerniaku, stołówce, w łaźni, przy
    pracy. Tylko że ja przez pięć lat siedziałem w celi sam. 24 godziny na
    dobę sam. Na spacerniaku sam. Pięć lat nie oglądałem swojej twarzy.


    Najdłużej
    byłem w Sztumie. Cela wąska jak kiszka. Siedem kroków długości, a na
    szerokość: jak rozpostarłem ramiona, z obu stron dotykałem ścian całymi
    dłońmi. Wejście: najpierw grube stalowe drzwi typu sejf. Dalej krata z
    otworem do wydawania posiłków (niewielki, głowy nie zmieścisz). Po
    prawej stronie kibel i umywalka, dalej ścianka, która ma chronić przed
    zarazkami resztę celi. Tuż za nią taboret i stolik, przy którym jem,
    piszę i czytam. U góry szafka. Dalej prycza. Każdy mebel przytwierdzony
    na stałe do podłogi lub ściany. Siennik tak ciężki, że niektórzy
    ćwiczyli nim jak sztangą (jak się później dowiedziałem). Na końcu,
    naprzeciw drzwi, piwniczne okienko na wysokości oczu (bo oddział jest w
    podziemiach). Niewielki z niego pożytek, bo otwiera je i zamyka
    automatycznie klawisz z dyżurki, więc ciągle jest zimno i wilgotno. A
    widać przez nie tylko mur.


    I najważniejsze: nad wejściem
    jest kamera, która obejmuje całą celę. Powyżej żarówka za siatką. Leżeć
    na pryczy możesz tylko twarzą w jej stronę, więc cały czas świeci w
    oczy. 24 godziny na dobę. Śpisz przy świetle, bo strażnicy cały czas
    muszą widzieć, co robisz (również na kiblu). Jak kładziesz się tak, żeby
    nie raziło, albo zakrywasz głowę kołdrą, klawisz od razu przywołuje Cię
    do porządku przez interkom. W dzień możesz się położyć na pryczy, ale
    nie możesz się przykryć.


    Od apelu o godz. 6.30 do apelu o
    18.00 puszczają Radio Maryja. Na cały regulator - tak, że kawa w kubku
    wpada w rezonans i powierzchnia drży jak przy trzęsieniu ziemi. Dzień w
    dzień przez trzy lata. Nie, w areszcie nie można mieć stoperów.


    Któregoś
    dnia wyciągnąłem się na łóżku, a zapomniałem zamknąć szafkę nad stołem.
    I nagle mnie olśniło! Otwarte drzwiczki rzucały cień na moją głowę na
    pryczy! Światło przestało mnie razić, a kamera wciąż widziała moją
    twarz. Trzy lata mi zajęło dojście, że można tak zrobić - bez uszczerbku
    dla regulaminu.


    Ślady

    Posiłki
    jadłem z Tobą. Ustawiłem sobie cztery zdjęcia, które przysłała mi mama.
    Skleiłem je nalepkami z opakowań jedzenia z kantyny, np. z płatków. I
    zrobiłem ołtarzyk. Oparłem o ścianę i siadałem naprzeciwko. Ja jadłem i
    Ty jadłeś. Na jednym zdjęciu masz cztery latka i niebieską bluzę, którą
    Ci kupiłem. Z wiewiórką, sową i zajączkiem. Na lewej ręce opierasz
    głowę, w prawej trzymasz widelec. Na talerzu z napisem "Przedszkole"
    niedojedzona czerwona kapusta i ziemniaki. Na drugim zdjęciu jesteś
    trochę starszy i mrużysz oczy od słońca. Uśmiechasz się znad kiełbasy z
    rożna. Wyglądasz identycznie jak ja w dzieciństwie: słomiany blondynek z
    niebieskimi oczyma.


    Jak klawisze robili kipisz, zrzucali mi te zdjęcia, żeby sprawdzić, czy nie chowam za nimi skleconej naprędce broni.

    Bo
    raz dziennie jest rewizja. Otwierają się drzwi sejfowe, później klapa w
    kracie i mówią: "Kipisz". Rozbieram się do naga, staję plecami do
    kraty, żeby przez otwór skuli mi ręce. Wyprowadzają na korytarz,
    zamykają za sobą drzwi. Żebym nie słyszał, jak komentują, grzebiąc w
    moich rzeczach. A ja stoję cały czas skuty i nagi. Upodlony. Po kilku
    minutach wracam do celi, a tam wszystko wymieszane na kupie. Cukier z
    kawą i pościelą. Ale najgorsze, jak widzę ślady ich traperów. Na Twoich
    zdjęciach, synku. Na listach od mamy. Jakby zdeptali świętość.


    Zresztą
    nie ma wyjścia z celi bez rozbierania. Wszystko jedno: czy przychodzi
    adwokat, czy idziesz na spacerniak, wygląda tak samo. Otwierają klapę,
    dajesz buty, skarpety, bluzę, spodnie, slipki, oni sprawdzają, ubierasz
    się, skuwają ręce przez kratę. Dopiero później otwierają, skuwają nogi i
    przeprowadzają łańcuch między jednym a drugim. Biorą pod pachy i niosą w
    pozycji na Małysza, tak, że widzisz tylko podłogę.


    Witamy w klubie

    Wyobraź
    sobie: zgarniają Cię z domu, oskarżają o zastrzelenie człowieka i w
    dodatku pakują do "klubu płatnych zabójców". Bo na ławie oskarżonych
    posadzili mnie z ośmioma innymi facetami i urządzili proces zbiorowy.
    Wszystkim postawiono łącznie 62 zarzuty, w tym: czterech zabójstw,
    kilkunastu usiłowań zabójstw, porwań, pobić, nielegalnego posiadania
    broni, podkładania ładunków wybuchowych itd. Specjalnie dla nas
    zbudowano w gdańskim sądzie kuloodporną szklaną klatkę, pierwszą w
    Polsce.


    Na czas rozpraw sąd był jak oblężona twierdza:
    zamknięty dla interesantów, wszędzie kłębili się antyterroryści i
    tajniacy. To dziennikarze wymyślili nazwę "klub płatnych zabójców" i
    sztucznie pompowali temat. Ale wszystkim to pasowało. Im grubsza sprawa,
    tym zasługi większe. Policja i prokuratura mogły triumfować, że rozbiły
    gang.


    W takich warunkach przestajesz być osobnym
    człowiekiem, który ma swoje racje. Dla ludzi jesteś zwyrodnialcem i
    występujesz tylko w pakiecie z innymi zwyrodnialcami. Jak Hannibal
    Lecter z "Milczenia owiec". Np. na miesięcznej obserwacji w szpitalu
    psychiatrycznym we Wrocławiu na całym piętrze byłem sam. Dlatego po
    pierwszej rozprawie wymyśliłem, że będę nosił okulary zerówki. Żeby się
    odgrodzić od świata, który traktuje mnie jak bestię. Rozumiesz? Dzieci,
    jak zamkną oczy, myślą, że ich nikt nie widzi. Tak samo ja próbowałem
    się schronić za okularami.


    Śmiech pozoranta

    Skoro
    byłem dla nich płatnym zabójcą, podejrzewali, że mogłem zastrzelić też
    generała Papałę. Ze Słupska zabrali mnie do Warszawy na okazanie w tej
    sprawie. Zabawne, jak niebezpieczny może być przedstawiciel handlowy. Bo
    zanim mnie aresztowali, sprzedawałem zestawy głośnomówiące klientom
    biznesowym. Akurat weszły regulacje o konieczności montowania ich w
    samochodach, więc to był złoty interes. Jak podpisałem kontrakt z dużą
    firmą spedycyjną, zarabiałem z 10 tys. zł na miesiąc. Chciałem
    zainwestować w fabrykę styropianu (pudełka na jedzenie dla fast foodów
    itd.). Wcześniej trochę handlowałem ciuchami, mydłem i powidłem - jak to
    w latach 90. A teraz skuli mnie, założyli kominiarkę, kamizelkę
    kuloodporną i rzucili na podłogę radiowozu. Z pięć godzin jechałem tak,
    leżąc na brzuchu. Ze mną dwóch antyterrorystów. Konwój liczył z pięć
    samochodów.


    Na okazaniu ustawili mnie i kilku studentów
    jako pozorantów. Jakaś kobieta wskazała jednego z nich, więc podśmiewał
    się, jaki to z niego zabójca. Wtedy powiedziałem: siedzę już półtora
    roku, bo jedna kobieta podobnie wskazała mnie. Pamiętam jego minę: jak
    uśmiech gaśnie i przeradza się w strach.


    Gdzie jest tata?

    Śnił
    mi się po nocach, synku, Twój ciężar na mojej klacie. Twoja ufność.
    Wdrapywałeś się na kanapę, później na mnie i zasypiałeś przytulony. W
    nocy też spałeś z nami. Dużo wtedy jeździłem i miałem w samochodzie na
    stałe wmontowany fotelik dla Ciebie. Jak mama chodziła na wykłady
    (studiowała dwa kierunki), jeździłeś ze mną. Lubiłeś to, byłeś bardzo
    grzeczny.


    W areszcie strasznie tęskniłem za Wami, ale
    pierwszy list od mamy dostałem po trzech miesiącach. Bo cała
    korespondencja musiała przejść przez cenzurę. Decydował prokurator:
    puścić dalej, ocenzurować, zawrócić czy dołączyć do akt.


    Martwiłem
    się. Mama pisała, że po moim aresztowaniu zacząłeś bardzo chorować
    (anginy, zapalenie płuc) i że zrobiłeś się agresywny. Biłeś kolegów na
    podwórku i w przedszkolu. I ciągle pytałeś: gdzie tata? Kiedyś
    specjalnie rozbiłeś szybę i mama powiedziała Ci: "Tata wyjechał, bo musi
    zarobić na tę szybę. Jak będziesz grzeczny, to wróci". Nie miałem
    pojęcia, że ten niewinny początek będzie miał takie skutki.


    Ucieczka

    Zastanawiałeś się, jak byś się zachował na moim miejscu?

    Jak
    miałem 15 lat, przeprowadziłem się spod Lublina do Gdyni, bo marzyłem o
    żeglowaniu. Zrobiłem uprawnienia, a rok później pracowałem też w
    stoczni jako nurek. Normalnie sprawdzałem, czy kadłub statku nie jest
    uszkodzony, ale tego dnia wyławialiśmy nurka, który zginął pod wodą.
    Zaplątał się w sieci i widać było, że rozrywał je rękoma, bo dłonie miał
    ponacinane aż do kości. A cały czas miał przy sobie nóż i mógł się
    spokojnie wydostać na powierzchnię, gdyby nie wpadł w popłoch.
    Zapamiętałem na resztę życia: panika to najgorszy wróg.


    W
    więzieniu powiedziałem sobie: wszystko mieści się w głowie. Zabrali mi
    wolność, ale nie zabiorą zdrowia. Zabrali mi wolność, ale czasu nie
    zmarnują.


    I zacząłem łapczywie czytać książki i uczyć
    się angielskiego. Tylko że w więzieniu dominują lektury z czasów Lenina i
    "żółte tygrysy". Jeśli chcesz dostać książki z wolności, musisz napisać
    wniosek i podać autora oraz tytuł. Kiedyś, żeby ośmieszyć tę procedurę,
    poprosiłem o "Mini-podręcznik partyzanta miejskiego" Carlosa
    Marighelli. I go dostałem. A przecież to jest instrukcja, jak
    konstruować bomby, jakiej broni używać, itd. - nie ma gorszej książki
    dla mordercy!


    Czytałem też na głos. Bałem się, że po
    latach izolowania nie będę umiał myśli zamieniać w zdania. Myślę, że w
    areszcie przeczytałem ponad tysiąc książek. Niektórych nie zdołałem, bo
    Twoja mama stwierdziła: "Piszesz, abym wysłała rzeczy. Wstydzę się
    wysyłać paczki w takie miejsce".


    Ratował mnie Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari. Niczemu się nie dziwić.

    Grałem
    też w szachy. Drewniane, turystyczne. Dostałem je w paczce od dziadka.
    Wpinałem maleńkie figury w 6-centymetrową szachownicę. Ale ileż można
    wygrywać z samym sobą? Przez pięć lat tylko raz zremisowałem.


    Nagroda i kara

    Złość wyrzucałem na treningu i przez medytacje.

    Mogłem
    ćwiczyć godzinę dziennie na spacerniaku (ciasny jak cela, tylko bez
    mebli i z kratą zamiast sufitu). Jedno okrążenie to 18 kroków.
    Przynosili mnie na Małysza, rozkuwali i na zmianę: biegałem i
    pompowałem. Kiedyś wpadłem na pomysł, że będę robił tyle pompek, ile dni
    przesiedziałem. Zacząłem chyba od sześciuset. Ale jak doszedłem do
    ośmiu setek, stwierdziłem, że ta godzina nie wystarcza. Zresztą pod
    koniec musiałbym dojść do 4,5 tysiąca.


    Treningi trzymały
    mnie w pionie. Od trzeciej klasy podstawówki trenowałem zapasy. Później
    żeglowałem, nurkowałem, latałem na lotni, skakałem na spadochronie (w
    wojsku byłem w brygadzie powietrznodesantowej). Więc w Sztumie nie
    obchodziło mnie, że do biegania mam tylko kamasze (na ence dają spodnie,
    bluzę i buciory do kostek). Nie zniechęciłem się nawet, jak w 2002 roku
    zabrali więźniom z enek sznurówki. Bo w Warszawie znaleziono "Saszę"
    powieszonego w celi (podobno zabił Jacka Dębskiego, byłego ministra
    sportu). Znalazłem sposób i na to. Wyprułem gumkę ze slipów, rozerwałem
    na cienkie paski i związywałem buty w jednym miejscu pod językiem - żeby
    strażnicy nie zauważyli.


    Palenia nie rzuciłem
    natychmiast. Ale pozwalałem sobie palić raz, góra dwa razy dziennie.
    Nagradzałem się i karałem w ten sposób. Jeśli w dzień nie zrobiłem
    treningu i lekcji angielskiego, nie zasługiwałem na nagrodę po apelu.


    Ale
    naprawdę przeżyłem dzięki Tobie. Ta radość, którą czerpałem z rozwoju,
    to Twoja zasługa, bo robiłem to z myślą o Tobie. Żebyś się mnie nie
    wstydził, kiedy wyjdę na wolność.


    Klucz

    Zanim
    się urodziłeś, poprosiłem Twoją mamę o rękę. Dałem jej pierścionek z
    trzema brylantami: mały, średni, duży. Potem śniło mi się, że mamy
    trójkę dzieci. Oświadczyny przyjęła, ale ślubu nie wzięliśmy. A Tobie
    daliśmy moje nazwisko.


    Lata mijały, rosłeś, a ja w
    więzieniu dostawałem Twoje zdjęcia i powoli docierało do mnie: już nie
    nauczę Cię jeździć na rowerze. Już nie ze mną złowisz pierwszą w życiu
    rybę. Bolało. Ale co miałem robić? Nie mogłem Cię nawet zobaczyć.
    Marzyłem, żebyś mnie odwiedził. Ale mama powiedziała "nie" i wierzyłem,
    że to dla Twojego dobra.


    Jak miałeś z siedem lat,
    znalazłeś niechcący mój list z adresem zwrotnym z więzienia (mama je
    ukrywała). Wziąłeś kolegę i wyruszyłeś, żeby mnie odszukać. Ale jakiś
    dorosły zawrócił Cię z przystanku.


    Pomyłki sądowe: nie policja, nie prokuratura, ale sędziowie są najczęstszymi sprawcami

    Niedługo
    później wpadłem na pomysł, żeby na komunię oprócz pieniędzy, roweru czy
    zegarka podarować Ci klucz. Żeby wyzwolić w Tobie ciekawość.
    Wyobrażałem sobie, że jak wyjdę na wolność i wyprostuję swoje życie, do
    tego klucza dopasuję Ci dom. Albo garaż, w którym będzie czekał
    samochód. Albo że to będzie klucz od mariny, a w niej łódź dla Ciebie.
    Chciałem pobudzić Twoją ciekawość, bo - jak powiedział Einstein -
    "Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy". Niestety, Twoja mama
    stwierdziła, że to głupi pomysł.


    Uszczerbek

    Mózg
    nie boli, ale jak mu ciężko, to przerzuca ból na coś innego. I mnie
    bolały nerki. Zacząłem kuleć bez powodu. Miałem kłopoty ze wzrokiem.


    Wiesz,
    że w Sztumie straciłem siedem zębów? Któregoś dnia wyrwano mi dwa
    naraz. Najgorsze, że leczenie tam odbywało się tylko szczypcami. Jak już
    przychodzisz, to albo wyrywają, albo zmarnowałeś ich czas. Dlaczego
    facet po trzydziestce traci jedną czwartą uzębienia? Może dlatego, że
    siedziałem w piwnicy, w stresie, bez witamin i światła dziennego...


    W głowie

    W 2003 roku dostałem dożywocie.

    Ale
    nadzieja umiera ostatnia. Przeczytałem o badaniu na szczurach. Wrzucano
    je do akwarium do połowy wypełnionego wodą, ale na tyle wysokiego, że
    nie mogły wyjść. Pływały średnio pięć godzin, po czym tonęły. Innym
    szczurom wrzucano na chwilę drabinkę, ale zabierano, zanim się
    wydostały. Te szczury pływały średnio siedem razy dłużej. Nie ma
    lepszego dowodu na to, że w głowie jest ocalenie.


    Pewnego
    dnia zaprowadzili mnie na widzenie. Za szybą starsza kobieta.
    Przedstawia się, mówi, że mieszka w moim domu (Ty i mama
    przeprowadziliście się do dziadków po aresztowaniu). Czy zgodzę się,
    żeby się tam zameldowała? Bo czytała o mnie w gazetach i pomyślała, że
    dom mi się już nie przyda.


    W więzieniu nauczyłem się
    niczym nie ekscytować. Gdybym miał się podniecać, chociażby tym, że
    dostałem dożywocie, musiałbym sobie przegryźć żyły.


    Odbicie

    Najlepsza
    kara dla mordercy: żeby marzył o kontakcie z drugim człowiekiem. Wtedy
    nawet najgorszy debil jest zbawieniem. Cieszysz się jak Robinson Crusoe
    Piętaszkiem.


    No i stało się: zdjęli mi enkę! Poszedłem
    do magazynu, skąd więźniowie biorą materace i inny sprzęt. Pierwszy raz
    klawisz nie zakuł mnie w kajdanki, nie nieśli mnie jak tłumok. Czułem
    się, jakbym wyszedł z więzienia. Obok stał człowiek, którego właśnie
    zamknęli. Odebraliśmy, co trzeba, i rozeszliśmy się do różnych cel. On
    pewnie martwił się, jakby stracił milion dolarów, a ja cieszyłem się,
    jakbym pozbył się miliona dolarów długu.


    Do tej pory
    przez pięć lat nie widziałem swojej twarzy. Na ence co drugi dzień
    musieliśmy się golić, więc klawisz przynosił maszynkę jednorazową i
    plastikową płytkę wielkości smartfona udającą lusterko. Z jednej strony
    miała naklejoną srebrną folię - jak od czekolady, i to musiało
    wystarczyć. I tego dnia jako 38-latek przejrzałem się w lustrze...
    Zobaczyłem starego obcego człowieka.


    Niesłuszne aresztowanie kaleczy człowieka na całe życie: Brać na sędziów najlepszych, by sąd rzadziej się mylił


    Ile jeszcze?

    W więzieniu nie boli to, co złe. Boli dobre, które mi zabrano.

    W
    2001 roku Twoja mama napisała do mnie ostatni list. Później już tylko
    kartki okolicznościowe. W styczniu 2008 roku dostałem kartkę na
    urodziny. Kwiatki, różowe serduszka, po prawej stronie fabryczne: "Dużo
    szczęścia i słodyczy oraz samych radosnych chwil...". A po lewej
    odręcznym pismem: "Trzy dni temu zmarł Twój przyjaciel. (...) Nie chcę
    się więcej z Tobą kontaktować. To nie przeze mnie tam jesteś. Nie jestem
    Tobie nic winna. Już i tak bardzo mnie skrzywdziłeś".


    Cały 2008 rok był jak ta kartka: z jednej strony nadzieja, z drugiej cios.

    W
    lipcu Trybunał w Strasburgu nakazał mnie wypuścić. Ja i moi adwokaci
    dostaliśmy wyrok pocztą, dołączyliśmy do akt. Sąd czekał, aż tłumacz
    przysięgły przełoży go z angielskiego. Przed rozprawą adwokaci już nie
    umawiali się ze mną na następne spotkanie w więzieniu, tylko
    powiedzieli: "Wpadniesz do kancelarii. Adres znasz". Już planowałem,
    synku, że będziesz ze mną mieszkał. Miesiąc u mnie, miesiąc u mamy, albo
    przynajmniej wakacje i weekendy u mnie.


    Ale na
    rozprawie sędzia stwierdził: "Mimo że Europejski Trybunał Praw Człowieka
    uznał, iż (...) nastąpiło naruszenie art. 5 § 3 Konwencji o Ochronie
    Praw Człowieka i Podstawowych Wolności poprzez stosowanie wobec Czesława
    Kowalczyka aresztu tymczasowego w nadmiernym wymiarze, wskazać należy,
    że sądy krajowe nie są związane orzeczeniami Europejskiego Trybunału
    Praw Człowieka". Pamiętam reakcję adwokata: naprawdę szczęka mu opadła.
    Ja czułem się, jakby mi ktoś wbił nóż w plecy. Później potwierdził to
    stanowisko Sąd Apelacyjny.


    W skrócie: polskie sądy są niezawisłe i Strasburg może im skoczyć.

    W
    grudniu 2008 roku uchylono mi dożywocie i wlepiono 25 lat. Sąd
    powtórzył wszystkie błędy z poprzedniego procesu. W uzasadnieniu wyroku
    wpisał np. nieprawdziwe nazwisko panieńskie mojej mamy i te same
    literówki.


    A Twoją mamę rozumiem: została bez pieniędzy,
    bez wsparcia, z małym dzieckiem, studiami, z piętnem kobiety mordercy.
    Nie mam żalu, że mnie opuściła. Żadna miłość nie przetrwa dożywocia. Ale
    mam żal, że zabiła miłość synka do ojca. Ciocia pisała, że ciągle
    pytałeś: "Ile jeszcze tata musi pracować, żeby zapłacić za rozbitą
    szybę?". Później mama zmieniła taktykę i powtarzała przez lata: "Tata
    wyjechał, bo cię nie kocha".


    Wiele razy płakałem. Może bez łez (wciąż wydaje mi się, że jestem obserwowany). Ale płakałem.

    Przez przypadek

    Na jakiej podstawie w ogóle mnie wytypowano i aresztowano?

    Bo
    znałem Mariusza Nawrockiego (chciałem współpracować z jego bratem przy
    otwarciu fabryki styropianu, więc widzieliśmy się parę razy). Bo byłem
    podobny do Zbigniewa D., który zastrzelił Kwaśnego. Tak twierdziła Iwona
    C., choć moim zdaniem portret pamięciowy zabójcy (mały prosty nos,
    pyzata twarz, uszy przylegające do głowy) w ogóle nie przypominał mnie.


    W
    2011 roku ja siedziałem, a wszyscy trzej byli na wolności: pośrednik
    Adam Sienkiewicz (dostał za to 15 lat, a wyszedł po ośmiu), kierowca
    Piotr R. i zabójca Zbigniew D. Sienkiewicz nigdy nie zeznał, że to ci
    dwaj zabili Kwaśnego, bo czuł się związany regułą lojalności (za
    nielojalność mogli mu zabić rodzinę). Ale w 2011 roku Zbigniew D. wpadł
    przy napadach na TIR-y i poszedł na współpracę. Zaczął sypać kolegów za
    różne przestępstwa sprzed lat, np. rabunki. Wymienił m.in. nazwisko
    Sienkiewicza. Wtedy ten poczuł się zwolniony z reguły lojalności i
    opowiedział ze szczegółami, kto i jak zabił Kwaśnego.


    To
    była jedna z moich trzystu rozpraw. Przychodziłem już w kapciach. I
    nagle 20 kwietnia 2011 roku prokurator mówi: "Są nowe dowody".


    Sędzia czyta zeznania Sienkiewicza, Sienkiewicz na żywo je potwierdza i uchylają mi areszt.

    Nikt
    się tego nie spodziewał. Adwokat zadzwonił do mojego przyjaciela:
    "Przyjedź po Czesia". A on: "Co się stało? Nie wytrzymał?". Był
    przekonany, że jak wychodzę, to tylko w trumnie. A ja wyszedłem w
    klapkach, które kupiła mi siostra.


    Na drogę z więzienia
    do nowego życia dostałem 12 złotych. Chyba po złotówce za każdy rok
    niesłusznej odsiadki. Ale pod bramą czekali przyjaciele. Jeden dał
    spodnie, drugi buty i zabrali mnie do restauracji na wzgórzu w Gdyni.
    Widziałem całą Zatokę Gdańską aż po Hel. Czułem euforyczne szczęście.
    Kolory, zapachy, wiatr - doznania aż parzyły. Wszystko cieszyło i
    zadziwiało - jakbym nagle wylądował na Mauritiusie.


    Jeszcze przez wiele miesięcy gęba sama mi się śmiała, aż ludzie brali mnie za obcokrajowca.

    W nowym świecie

    Tylko
    że nie miałem nic. Wyszedłem z domu z ogrodem, a wróciłem do ruiny
    zasypanej śmieciami po pas. Wszystko, co mogli, wyrwali: okna, drzwi,
    wannę, umywalkę, wypruli kable ze ścian. Nawet bramę wywieźli na złom. W
    ogrodzie - góry odpadów: plastiki, szmaty, sprzęt AGD, buty, cztery
    metalowe wózki z Tesco, sedes. Część rzeczy rzucali z balkonów
    mieszkańcy 12-piętrowego bloku, który stoi tuż obok. Jedna butelka do
    tej pory tkwi wbita w dach mojego domu.


    Pojechałem do
    Ciebie do Warszawy (już od pięciu lat mieszkaliście w stolicy). Ale mama
    oświadczyła, że muszę zaczekać. Bo masz egzaminy gimnazjalne i nie
    powinniśmy mieszać Ci w głowie. Przyznałem jej rację. Wierzyłem, że to
    dla Twojego dobra. Wielkanoc spędziłem z siostrą i mamą w Lublinie.


    Wiesz,
    że wszystko dostałem od ludzi? Ubrania, buty, rower, nawet starego
    peugeota. Przyjmowałem z wdzięcznością, cieszyłem się jak dziecko. Ale
    najpiękniejszy prezent dostałem od Duszka - mojego przyjaciela. Wiesz:
    szef dużej firmy, żona - dyrektorka szkoły. Przyjechałem do nich na
    weekend po świętach. Musieli wyjść na imprezę biznesową, więc zostawili
    mi dom, mówiąc: "Zostań z dzieciakami. Zjedzcie kolację i dopilnuj, żeby
    poszły spać". Zaufali mi, choć nie byłem jeszcze uniewinniony.


    Musiałem
    się z czegoś utrzymać, więc szukałem pracy. Ale jak mówiłem, kim
    jestem, to po pierwszym zdaniu już nie było drugiego. Piętno mordercy to
    jedno, ale ja byłem jak UFO. Nie znałem wartości pieniądza, nie
    rozumiałem, jak działa internet bezprzewodowy. Pierwsza książka, którą
    kupiłem to "Komputer dla seniora".


    Pamiętasz Tesę,
    naszego psa? Mnie aresztowali, a ją postrzelili. Okazało się, że
    przeżyła, ale mama oddała ją do Ciapkowa - schroniska dla zwierząt w
    Gdyni. Później pisała, że ciągle pytasz o mnie i o Tesę. I że bardzo
    tęsknisz.



    Wkrótce po wyjściu poznałem wspaniałą
    kobietę. Ma na imię tak samo jak Twoja dziewczyna, do dziś jesteśmy
    razem. Ona mówi, że wtedy byłem dziki, wycofany. Że różnica między
    zwykłym człowiekiem a mną była taka, jak między psem a psem z Ciapkowa.


    No i przygarnęła mnie jak przybłędę.

    Temida ślepa i głucha

    12
    lat trzymano mnie w areszcie tymczasowym na podstawie jednych
    odwołanych zeznań. Iwona C. wskazała mnie jako zabójcę 13 stycznia 1999
    r. Ale już dwa tygodnie później wycofała się ze swojego stanowiska. Bo
    zobaczyła prawdziwego sprawcę w Gdyni na hali. Okazało się też, że
    podczas okazania była pod wpływem silnych leków psychotropowych. Poza
    tym najpierw twierdziła, że sprawca był w bejsbolówce mocno naciśniętej
    na głowę, a przy innym przesłuchaniu - że zabójca miał krótkie blond
    włosy. Jak można widzieć coś, co było zasłonięte?


    Kilka
    miesięcy później Mariusz Nawrocki przyznał się, że zlecił morderstwo
    Kwaśnego, i wymienił nazwiska dwóch sprawców i jednego pośrednika. Wśród
    nich nie było mojego. Ale uznano jego zeznania za niewiarygodne.


    Prosiłem
    ustnie i pisemnie: przesłuchajcie mojego kierowcę Marcina Willamowicza
    (woził mnie, bo straciłem prawo jazdy za zbyt szybką jazdę). On na pewno
    będzie pamiętał, co robiliśmy 28 grudnia 1998 r., i potwierdzi moje
    alibi. Po wielu miesiącach usłyszałem, że był przesłuchiwany, ale nic
    nie wniósł do sprawy. Dopiero z akt dowiedziałem się, że został
    przesłuchany, ale rok przed zabójstwem, w zupełnie innej sprawie! W
    mojej przesłuchano go po dziesięciu latach.


    Twoja mama
    też dzwoniła na policję, że chciałaby zeznawać, bo w chwili zabójstwa co
    prawda nie była ze mną, ale rozmawialiśmy przez telefon. Wystąpiła o
    billingi z telefonów rodziców i naszego domowego. Usłyszała, że to już
    nie ma znaczenia, bo okazanie potwierdziło, że to ja zabiłem Kwaśnego.
    Prokurator Paszkiewcz przesłuchał ją po ośmiu miesiącach. W tym czasie
    nie mogła przyjść na widzenie, bo moglibyśmy mataczyć.


    Zaostrzone
    dożywocie z 2003 roku (dopiero po 40 latach mógłbym się ubiegać o
    zwolnienie warunkowe) zasądził Waldemar Kuc. Sędzia, którego potem
    dożywotnio usunięto z zawodu, bo prowadził samochód, mając 1,2 promila
    alkoholu, uczestniczył w kolizji, po czym udał się do sądu i poprowadził
    dwie rozprawy.


    To tylko kilka najbardziej rażących nieprawidłowości. Naprawdę uważasz, synku, że to ja Cię zawiodłem?

    Niekończąca się historia

    Sąd uniewinnił mnie prawomocnym wyrokiem dopiero 21 sierpnia 2012 roku.

    Tylko
    że prokurator Paszkiewicz do ostatniej chwili próbował udowodnić, że
    byłem zamieszany w zabójstwo Kwaśnego. Skoro go nie zamordowałem, to
    przynajmniej odpowiem za nielegalne posiadanie broni. W 1999 roku to
    było logiczne: jeśli uważano, że zastrzeliłem człowieka z pistoletu,
    musiałem mieć broń. Więc areszt był stosowany co do dwóch czynów:
    zabójstwa oraz nielegalnego posiadania broni. W dniu 28 grudnia 1998
    roku - to ważne. Ale skoro nikogo nie zabiłem?


    Oskarżyciel
    wykorzystał zeznania Nawrockiego: że w grudniu 1998 roku rzekomo
    zapytał mnie, czy mógłbym załatwić mu pistolet (na prezent dla brata lub
    do jego ochrony, bo w tym czasie wielokrotnie próbowano zabić Macieja
    N.). Że w Wigilię spotkaliśmy się we trzech na stacji benzynowej w
    Gdyni, żeby przekazać broń. Że dostałem ją w plastikowej torbie od
    niejakiego Roufafa i zaniosłem do samochodu Nawrockiego. Ciekawe, że
    teraz sąd uwierzył Nawrockiemu. A w 1999 roku, kiedy twierdził, że nie
    mam z morderstwem Kwaśnego nic wspólnego, sąd uznał jego zeznania za
    niewiarygodne. Czyli aresztowano mnie za zabójstwo dokonane 28 grudnia, a
    teraz skazano za nielegalne posiadanie broni cztery dni wcześniej,
    czego w ogóle nie było w zarzutach.


    W uzasadnieniu
    wyroku sąd napisał, że nie stwierdzono, czy to była ta sama broń. Bo
    pistoletu, z którego zastrzelono Adama Kwaśnego, nigdy nie znaleziono.
    Zabójcy rozebrali go na części i porozrzucali po śmietnikach. A tego,
    który rzekomo miałem przekazać Nawrockiemu, nigdy nie widziano. Więc na
    jakiej podstawie prokurator Paszkiewicz uznał mnie za winnego po raz
    kolejny? Na prostej: że odsiedziałem 12 lat! Rozpaczliwa próba ratowania
    twarzy.


    No i w pierwszej instancji dostałem za pistolet
    1,5 roku. Tylko że już odsiedziałem 12 lat. A zarzut o nielegalne
    posiadanie broni przedawnił się po 15 latach. Ale wnieśliśmy apelację.
    Bo od tego wyroku zależy, jakie dostanę odszkodowanie od państwa (z
    tytułu utraconych zarobków i zadośćuczynienia za niesłuszne
    aresztowanie).


    Nałożyli mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Przez pięć lat siedziałem w celi zupełnie sam

    Niestety,
    wyrok zapadnie nieprędko, bo świadkiem w mojej sprawie jest Mariusz
    Nawrocki. A jego wypuszczono z więzienia na operację serca, po której
    postanowił nie wracać za kraty. I teraz nie mogą go znaleźć. Tak moja
    przygoda z wymiarem sprawiedliwości trwa.


    Prawie w cztery oczy

    Dopiero
    po egzaminach gimnazjalnych mama powiedziała Ci, kim w ogóle jestem, i
    spotkaliśmy się ten pierwszy raz. Czerwiec, ładna pogoda. Spacerowaliśmy
    po parku: Ty i ja z przodu, mama z mężem z tyłu. Miałem kluchę w
    gardle, choć wcześniej układałem sobie scenariusze. Ale do takiej
    rozmowy nie da się przygotować.


    "Głupia sprawa" -
    powiedziałeś mi wtedy. "Wybacz, że nie rzucam ci się na szyję, ale dla
    mnie jesteś obcym człowiekiem. Dziesięć lat cię nienawidziłem".


    "Głupia
    sprawa". To zdanie mnie rozjebało. Przepraszam, normalnie nie
    przeklinam. Z przekory nie kląłem nawet w więzieniu, co robiło spore
    wrażenie na innych.


    Masz rację, głupia sprawa. Dla
    policji, prokuratury i sądu - bo jak można dopuścić do tylu
    nieprawidłowości? Głupia sprawa dla Ciebie, mamy mojej i Twojej, dla
    mnie i całej rodziny - że zrujnowali nam życie. Dla państwa - bo jak
    wycenić teraz tę ruinę? Moje nadszarpnięte zdrowie, zęby, które już nie
    odrosną, rysę na psychice? Zrujnowany dom, brak pracy, przyjaciół? I
    najważniejsze dla mnie: straconą miłość syna?


    Może pójdę
    do prokuratora Paszkiewicza? I powiem: "Głupia sprawa, stary. Przez
    twoją zapiekłość siedziałem 12 lat w areszcie i syn nie chce mnie znać.
    Skoro możesz wszystko, spraw, żeby znów mnie pokochał".


    Zabawne...

    Wysłałem
    Ci też list, który pisałem przez dziesięć lat w więzieniu. Właściwie
    cały zeszyt. Mama stwierdziła, że Ci go nie da, bo "mógłby uszkodzić
    Twoją kruchą psychikę".


    Rozumiem, że ułożyliście sobie
    życie beze mnie. Aż nagle pojawiam się i burzę Wasz ład. Jak ujęła to
    mama: "Nie było cię naście lat, a teraz zabiegasz o atencję syna. Nie
    masz do tego prawa". Ale serce nie sługa. Nie potrafię inaczej.


    Pamiętasz,
    kiedy mieszkałem na łodzi w Gdyni? Odnawiałem papiery żeglarskie. A Ty
    należałeś do kadry i przyjeżdżałeś na regaty. Kiedyś natknąłeś się na
    mnie w marinie i zdziwiłeś się:


    - Co ty tu robisz?!

    - Mieszkam - odpowiedziałem. - Jak będziesz miał chwilę, zajrzyj do mnie na łódkę.

    Ale nie przyszedłeś. Za to zadzwoniła Twoja mama: "Jego koledzy się śmieją, że zaczepia go jakiś pedofil".

    A
    wiesz, że widziałem wszystkie Twoje zawody? W Zatoce Gdańskiej i
    Puckiej, na Zalewie Zegrzyńskim. Ty pływałeś na żaglówce, a ja z daleka
    na skuterze wodnym. Patrzyłem, jak Ci idzie. Raz moja partnerka zrobiła
    zdjęcie: widać moją głowę, a daleko na horyzoncie Twoją łódkę. Śmiałem
    się, że mam zdjęcie z synem.


    Marzenie

    Mam
    48 lat. Żyję z prac dorywczych, ostatnio byłem w rejsie na Grenadynach.
    Jeśli dostanę odszkodowanie, chciałbym tylko kupić katamaran i wozić
    turystów. W lecie po Morzu Śródziemnym, w zimie po Karaibach. Na razie
    działam w Stowarzyszeniu "Niepokonani 2012", bo pokrzywdzonych przez
    państwo jak ja zgłosiło się 5 tysięcy.


    Od wyjścia z
    więzienia minęły trzy lata. Moja partnerka skarży się, że nie gaszę
    światła i nie zamykam drzwi. Cóż, przez 12 lat robili to za mnie inni.
    Codziennie wstaję na apel. O 6.30 umyty i ubrany, tak mocno mam to
    zakodowane.


    Nie umiem mówić o emocjach, unikam tego jak ognia. Tobie jednemu centralnie mówię: kocham Cię. I to do szaleństwa.

    Na
    18. urodziny dałem Ci zegarek. Miałem wiele lat, by przemyśleć, co w
    życiu jest ważne. Wygrawerowałem: "Nie lękaj się". Żebyś się nie bał iść
    za głosem serca. Żebyś sobie ufał. "Spełniaj marzenia swoje, a nie
    innych ludzi" - powiedziałem Ci rok temu. Ja mam jedno marzenie: żebyśmy
    razem popłynęli w rejs przez Atlantyk. Nie znałeś mnie, a Twoją pasją
    jest żeglarstwo - jak moją. Nie jesz surowych pomidorów - jak ja.
    Żartują, że jesteś filozof - jak ze mnie.


    Jeśli człowiek nie wie, że coś stracił, to tego nie szuka. Ty nie wiesz, że straciłeś.

    Przez
    lata wyobrażałem sobie różne scenariusze. Ale nigdy takiego, że nie
    będziesz chciał mnie znać. W dodatku ostatnio zmieniłeś nazwisko. Ludzie
    widzą, jak mnie to boli, i próbują pocieszać: "Daj mu czas. On to
    kiedyś zrozumie". Ale ja wiem, że to bzdura. Zabiegam o Twoją miłość już
    trzy lata. Jeśli mnie nie poznasz, to mnie nie pokochasz.



    Anna Śmigulec
    24.04.2014 , aktualizacja: 24.04.2014 17:10
  • Założył fabrykę w Wirginii i przekonał się, ile brakuje, by Polska była drugą Ameryką


    Szok polskiego inwestora: Ceni się każde miejsce pracy, zagwarantowali stałe podatki, urząd pracy dostarczył przeszkolonych pracowników, urzędnicy, strażacy i ochrona środowiska nie piętrzą przeszkód. Sami pytają, co mogą dla mnie zrobić. Budowa fabryki tańsza niż w Polsce. 3 mln dolarów grantu na dobry początek.

    http://natemat.pl/131699,zalozyl-fabryke-w-wirginii-i-przekonal-sie-ile-brakuje-by-polska-byla-druga-ameryka
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.