Nie chciałbym, aby mój komentarz został odczytany w optyce ciągnącej się już od prawie dekady wojny polsko-polskiej. Mam równy dystans do narracji o eschatologicznym starciu „wolnych i niezależnych Polaków” z "antynarodowymi strukturami genderowego reżimu Tuska i Kopacz", jak i opowieści o „Polsce racjonalnej i uśmiechniętej”, zmagającej się z ponurym wpływem „pisowsko-moherowych fobii”.
Wyrok sądu I instancji z 30 marca wobec byłego szefa CBA i jego zastępcy jest sprawiedliwy. Gdy spojrzymy na praktykę naszego wymiaru sprawiedliwości, wyrok w I instancji ma znaczenie symboliczne i w pewien sposób – próbne, więc i tak nie przesądza jeszcze losu Mariusza Kamińskiego i jego współpracownika.
Biorąc pod uwagę całokształt akcji podjętej przez ówczesne CBA prowadzącej do gorącego politycznego lata 2007 roku, a także wszelkie bezpośrednie i pośrednie konsekwencje tych działań (rozpad koalicji PiS-Samoobrona-LPR, niezwykle trwała utrata władzy przez PiS, marginalizacja sił ludowo-narodowych na polskiej scenie politycznej, być może – podkreślam tu tryb, który Anglicy nazywają „dubitative mood” – tragiczny koniec działalności politycznej Andrzeja Leppera w 2011 roku, czy w końcu spadek zaufania do służb antykorupcyjnych), widać dobrze, że stanowiła ona jedną z czarniejszych kart i wydarzeń na przestrzeni całej polskiej historii po 1989 roku. Wydarzeń, jak sądzę trudnych do pełnej obrony nawet przez partyjnych aktywistów, pozbawionych wszelkich wątpliwości moralnych co do posunięć swoich przywódców.
W istocie bowiem, latem 2007 roku mieliśmy do czynienia z dość bezprecedensowym działaniem jednej ze służb podległych premierowi wymierzonym w bieżącą działalność koalicyjnego rządu oraz osoby konstytucyjnego wicepremiera i ministra rolnictwa Andrzeja Leppera. Były to działania przede wszystkim niedopuszczalne etycznie. Jak słusznie zauważył sąd w uzasadnieniu wyroku, od początku do końca była to jedynie pozorowana „afera”. Do korupcji bowiem celowo podżegano, stwarzając całkowicie fikcyjną sytuację potencjalnej możliwości dokonania przestępstwa.
Tłumacząc problem na bardziej obrazowym przykładzie, to tak, jakby jeden z małżonków wynajął kogoś do uwodzenia swojej drugiej połowy, celowo nagabywał do stworzenia idealnych warunków do zdrady, a w końcowym etapie spisku chwaliłby się przed całym światem wykryciem i ukaraniem wiarołomnego partnera.
Cała zresztą „afera gruntowa” była przykładem obłędnego wręcz działania ówczesnej partii rządzącej na szkodę współtworzonej koalicji, ale też na szkodę własnych wyborców. Karmiono ich przecież a to paktem stabilizacyjnym (porozumieniem politycznym PIS, SO i LPR z lutego 2006 roku mającym zapewnić spokojne realizowanie polityki rządowej i uchwalanie ustaw), później formalnym poszerzeniem koalicji rządowej latem 2006 roku, w końcu dość cynicznymi zapewnieniami ówczesnej wierchuszki PiS, że „koalicja przetrwa co najmniej 8 lat” i że „Samoobrona jest częścią sił budujących IV RP”.
Owego obłędu, który w 2007 roku dotknął największą wówczas partię w polskim parlamencie nie sposób jest wytłumaczyć inaczej niż naiwną wiarą w sondaże opinii publicznej, które mniej więcej do czasu telewizyjnej debaty Kaczyńskiego z Tuskiem i początkiem tzw. „sprawy Beaty Sawickiej” pokazywały arytmetyczną przewagę PiS na PO i współkoalicjantami. Nie trzeba być chyba przenikliwym analitykiem, aby dojść do wniosku, że jedynym powodem akcji CBA oraz parcia PiS do wcześniejszych wyborów była chęć eliminacji partnerów koalicyjnych ze sceny politycznej.
Tymczasem tuż obok nas, za południową granicą od 2006 roku lider lewicowego SMERu Robert Fico rządził skutecznie Słowacją w koalicji ze Słowacką Partią Narodową (SNS) i ruchem byłego premiera Vladimira Mecziara (LS-HZDS). Za utworzenie wspólnego rządu z nacjonalistami i postrzeganymi przez Zachód jako zwolennikami autorytaryzmu politykami mecziarowskimi, SMER został nawet przejściowo usunięty z Europejskiej Partii Socjalistów (PES).
Rząd Roberta Fico, podobnie jak rząd Jarosława Kaczyńskiego był często atakowany zarówno przez liberalne salony Bratysławy i Warszawy, jak i różne ośrodki zagraniczne. Jednak Słowacy, pomimo różnych tarć w koalicji, potrafili utrzymać rząd do końca kadencji i rozpocząć szereg reform prowadzących do budowy zrębów państwa socjalnego. Tymczasem PiS nie wyciągał żadnej nauki z postępowania sąsiadów, wierząc niezmiernie w swój rzekomy, strategiczny geniusz i dziejowe posłannictwo.
To, co stało się później: niewybredne i chamskie ataki na byłego już wicepremiera ze strony czołowych polityków PiS wymachujących dyktafonem i mówiących o gwoździach do trumny stanowiły już tylko konsekwencję tego, co zostało dokonane latem 2007 roku. Nosiły one zresztą wszelkie znamiona tego, co aktywiści tej partii nazwali później „przemysłem pogardy”.
W końcu, stało się to, czego skutki odczuwamy do dziś. Rozbito w miarę wielobarwną scenę polityczną Polski, zabetonowano na lata układ partyjny i wprowadzono do obiegu pozorowany konflikt pomiędzy dwoma partiami stosującymi w istocie tożsamą strategię polityczną i wyznającymi tę samą ideologię.
Korzenie obecnych problemów naszego kraju tkwią także w wydarzeniach z 2007 roku. Warto o tym nie zapominać.