Jak myślicie, czy dalej jest to problem? Czy samotni cierpią? Czy znoszą z przełykanymi łzami życzenia świąteczne: żebyś sobie ułożył/ułożyła życie?
Albo przypominanie zegar biologiczny tyka?
Czy teraz łatwiej ukryć się wśród singli?
Z drugiej strony bronię długo samotnych. Neguję stereotypy na ich temat.
Temat bardzo trudny.
Podziwiam tych, którzy z godnością budują swoje życie w pojedynkę, mimo, że nie założyli wymarzonej rodziny.
Z obserwacji wynika, że częściej bliżej normalności, domowości są samotne panie.
Też tak myślicie?
Wszystkim samotnym nie z wyboru w Nowym Roku życzę odnalezienia Miłości.
Komentarz
czym osoba bardziej wykształcona tym ma trudniej w starszym wieku znaleźć swoja połówkę
i sama nie chce sie zmieniać czy "dopasować" w pewnym sensie do drugij osoby
niedawno koleżanka rozstała się z chłopakiem
stwierdziła że nie pasował do niej
ponadto uważa, że ma ułożone życie:
35 lat, praca na etat, mieszka z rodzicami
nie chce burzyć stabilizacji życiowej
na moje pytanie o ewentualne, przyszłe dzieci
powiedziała że w jej wieku to i tak za późno na pierwsze
smutne to
Znam masę dzieci urodzonych jako pierwsze po 35 roku życia matki.
i też od tego jak bardzo angażującą i kreatywną czy satysfakcjonującą pracę ma taka osoba - czy ma jakieś pole, gdzie może się "spełniać"
Znam osoby, dla których jest to krzyż, to widać, i to tak bardzo widać, że aż się dziwię...
bo jednak w pewnym wieku, uważam, że dobrze by było się pogodzić z tą samotnością, jakoś ją oswoić, znaleźć na nią sposób, odnaleźć w niej swego rodzaju powołanie, misję, potencjał.
Znam też kilka osób, które tak właśnie zrobiło (znalazło ten sposób) i widać, że nie cierpią bardzo, są dla innych, na tym się skupiają, nie na sobie.
Wspaniale, jeśli potrafiły to przepracować i przełożyć na inny rodzaj życia służby.
Może właśnie wtedy miłość je odnajdzie...
Jesteśmy tu bardzo różni. Osobiście nie potrafiłam tego braku niczym zastąpić. Byłam nieszczęśliwa. Wierzyłam, miałam nadzieję, że wyjdę za mąż.
Nie potrafiłam się z tym pogodzić, że to się akurat w życiu nie zrealizuje.
Cieszę się, że Pan Bóg narzeczonego i małżonka przysłał...
Natomiast przy niespełnionym powołaniu małżeńskim, przy braku spełnionej miłości mówienie o pracy społecznej to była dla mnie herezja...
Akurat tak to odczuwałam, bo wychowanie, cała natura kierowała mnie w tę stronę.
I dopiero, gdy jestem mężatką zaczęłam się na serio spełniać zawodowo.
Bo nie osłabia mnie tamten brak.
Ale jasne drogi na szczęście mogą tu być bardzo różne.
Kibicuje wszystkim, którzy mimo bólu niespełnienia "nie idą na skróty", są wierni Bogu i Kościołowi...
Wspominam to nie jako szansa zrealizować się zawodowo, gdyż jednak człowiek cały czas myślał o jednym, ale czas ogromnego oczekiwania. Taki adwent niekończący się.
Wspominam także ogromny ból i niepokój: czyżby Bóg o mnie zapomniał?
pewnie tak byłby najlepiej ale takie emocje i uczucia trudno sobie czasem poukładać. I choć człowiek rozumie, wie że to dla niego najlepsze to po prostu nie potrafi tego zrobić. Ja akurat w kwestii samotności się nie wypowiem, ale mam do przerobienia kilka innych spraw, które na poziomie rozumowym mogłabym bardzo skutecznie sobie ułożyć, ale emocje mi na to nie pozwalają (a staram się bardzo, i sama i z pomocą terapeuty).
Dzis wiem, że nasze marzenia o miłosci to mrzonki.
I nie mówię tu o prawidłowych marzeniach o miłości w realnym życiu
Mówię o ofiarach jak ja.... marzeń o królewiczu z bajki i wiecznego poczucia szczęśliwości w przekonaniu, że jest się kochaną.... bla bla bla...
Można sie czuć kochaną wyłacznie w relacji z Bogiem.
W takim pełnym znaczeniu tylko tak mozna się czuć kochaną.
W małżeństwie zaś mamy zadanie by kochać.
A to wcale łatwe nie jest
(Niemniej jednak rodzenie dzieci tez łatwe nie jest a prawie wszyscy jego pragną
)
Pisze ten post nie po to by kogoś wkurzyć, ale by zamordować ewentualne mrzonki o "wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie"
I zamydlić poczucie straty w tych, co jeszcze wierzą że ich chore marzenia się ziszczą...
Każdy ma jakąś drogę i moja z trójka dzieci nie jest łatwa, z mężem z którym tez jest różnie ale czy mimo to nie uważam sie ze mam od niej gorzej.....
Mąż pozwala mi "ksieżniczkować" na codzień )
AgaMaria, Isako, Nika- mądrze napisałyście, dziekuje.
Zwłaszcza dlatego ze całą swoją potrzebe miłości nakierowałam chorobliwie na faceta który namacalny jest.... a z Bogiem nie umiałam iśc ręka w rękę, bo On nienamacalny od zawsze był...
Do tego tuż przed ślubem bliskich sobie narzeczonych pyta: Wiesz co robisz?
A dalej trzeba sobie radzić ;-)
Tyle że Sakrament bardzo pomaga.
Chm...
Na razie wszystko na to wskazuje że Mój Ksiażę to Bóg, któremu nawiałam do związku z facetem z krwi i kości .... związku z sakramentem ponoć zawartym nieważnie jak twierdzi prawnik z SB....
(Sprawdzać na 100% mi się nie spieszy, bo Bóg każe się na razie nie spieszyć)
@jan_u
"gość z którym się trzeba dogadać"... właśnie.
@ojejuju
"muszą go nieść dwie osoby"....
U mnie mam wrażenie że było tak, że niosłam oba i jeszcze miałam na sobie plecak z wielkimi kamorami, których mi mój mąż stale dorzucał....
On pewnie widzi to inaczej
Nie twierdze, ze małżeństwo tesciów nie było udane. Ale jak dla mnie na takich zasadach jak u nich nie do przyjęcia. A jednak widze, jak bardzo model małżenstwa wyniesiony z domu wpływa na postrzeganie małżeństwa przez mojego męża.
Blizsza jest mi koncepcja krzyża niesionego w małżeństwie- nie rzadko jak Szymon z Cyreny- pod przymusem. I nie rzadko samodzielnie...
Nie jesteśmy tacy sami, bywają starcia, róznice w poglądach na pewne sprawy, ale najważnejsze są podstawy. Nikt nie może wejść między nas, nikogo nie dopuszczamy do naszych prywatnych spraw. I też nie jest tak, że któreś z nas za wszelką cenę będzie forsowało to, co jest najważniejsze dla niego. Widzę, że więcej daje odpuszczenie czegoś, modlitwa i czekanie. i to przynosi efekt. Nie jest najważniesze, żeby wygrało jedno z nas, ale żebyśmy oboje wygrali, wspólnie.