W styczniu 2016 r. przebywał w Polsce Daniel Fried, były ambasador USA w Warszawie, potem asystent sekretarza stanu i szef Biura ds. Europy i Eurazji, a obecnie koordynator polityki sankcji. W lutym 2016 r. przyjechała do Warszawy Victoria Nuland, obecna szefowa Biura ds. Europy i Eurazji w Departamencie Stanu. Nuland była w miarę spokojna i unikała impertynenckich pouczeń rozmawiając z Witoldem Waszczykowskim czy Krzysztofem Szczerskim, choć sporo było w jej słowach dobrych rad, czyli propozycji nie do odrzucenia dotyczących wewnętrznych polskich spraw. Zupełnie inaczej zachowywał się Daniel Fried, który poczuł się w Polsce jak imperialny namiestnik w kolonii. Ale to by było jeszcze pół biedy. Przede wszystkim mówił prawie „toczka w toczkę” językiem i poglądami Adami Michnika oraz braci Smolarów. I chyba tonem Michnika, jeśli zważyć na reakcje jego polskich rozmówców. A to było już mocno impertynenckie i trudne do zniesienia dla bardzo ważnych polityków dużego i ważnego europejskiego sojusznika USA.
Żaden polski rząd, a tym bardziej ten stworzony przez PiS nie może sobie pozwolić nawet na ochłodzenie relacji z USA, a o ich zepsuciu nie może być mowy. A jednocześnie nie może sobie pozwolić na takie traktowanie, jakie zademonstrował Daniel Fried. Sprawa nie jest wcale prosta, przynajmniej do końca rządów administracji Baracka Obamy. Bo sporo osób w Departamencie Stanu, w tym Fried i Nuland, zdają się przyjmować obsesje gazety Michnika za rzeczywistość. I z pozycji tych obsesji pouczają polskie władze. A te nie mogą grać zbyt twardo. Mamy więc coś w rodzaju politycznego podwójnego nelsona, choć, na szczęście, sprawy wojskowe biegną własnym torem, mimo że różne środowiska w USA nawoływały do ukarania rządu PiS także w tej sferze. Problem jednak istnieje i narasta, czego niedawny artykuł w „Wall Street Journal” jest jednym z dowodów.
Komentarz