Dowiedziałem się niedawno, że usługa napisania doktoratu kosztuje w Polsce jakieś 7 tysięcy. Trochę nie dowierzałem, że tak tanio, ale poniższy wywiad wyjaśnia m.in. i sprawę ceny. Tekst za gazwybem, toteż nie linkuję, a przeklejam.
=początek=
Doktoraty copy-paste. Polska nauka uzależniła się od plagiatów
Grzegorz Sroczyński 26.04.2021 12:02
Grzegorz Sroczyński: Jak to się robi?
Marek Wroński: Nie chcę o tym mówić.
Idę do biblioteki uniwersyteckiej, przeglądam doktoraty - najlepiej te starsze, żeby nie było ich w internecie - wybieram jakiś w miarę zgodny z moimi zainteresowaniami naukowymi, kseruję i publikuję jako własną habilitację. Tak?
Od 20 lat z tym walczę i nie zamierzam tu dawać instruktażu, pomagać oszustom. Nierzetelność naukowa opiera się na trzech głównych filarach: plagiat, fałszowanie danych naukowych i fabrykacja - czyli zmyślanie - danych naukowych. Z tych trzech nierzetelności plagiat najłatwiej wykryć i udowodnić. Porównuje się dwie prace i to z reguły wychodzi. Inne przekręty wykryć trudniej. Fałszowanie danych polega na przykład na zwiększaniu liczby badanych przypadków. Kiedy otrzymane wyniki za słabo pasują do tezy pracy, to czasem autor - chociaż prowadził samodzielne badania - wyniki ulepsza. Z kolei fabrykowanie danych to branie ich z sufitu, czyli nie prowadzi się żadnych badań, tylko je sobie wymyśla. Mamy w Polsce wiele prac napisanych na podstawie sfałszowanych, a czasami zmyślonych danych naukowych.
Zwykle takie nierzetelne prace wypływają przez przypadek. Profesor chirurgii z Nowego Jorku dostał od czasopisma naukowego w Londynie maszynopis artykułu do recenzji, który czasopismo dostało do druku od chirurgów z Turcji. Ci splagiatowali tekst opublikowany po angielsku dwadzieścia lat wcześniej w czasopiśmie naukowym w Południowej Afryce.
Sprytnie.
Tak. W dodatku spośród tamtejszych czasopism wybrali małe i lokalne, a nie jakieś większe i bardziej prestiżowe. Pech chciał, że autor tej pracy opublikowanej w Południowej Afryce został w międzyczasie profesorem w prestiżowym szpitalu klinicznym w Nowym Jorku i dostał do recenzji własny tekst sprzed wielu lat, który opublikował jako początkujący lekarz.
Polscy naukowcy częściej plagiatują i fałszują dane niż inni?
Uważam, że dużo częściej niż akademicy w krajach europejskich takich jak Anglia, Niemcy, Francja, Hiszpania czy Portugalia. I odrobinę rzadziej, niż to robią w Rumunii, Bułgarii czy Rosji.
Istnieje jakaś polska specyfika plagiatowania?
Typowe u nas jest to, że jak się komuś plagiat udowodni, to częściej niż w innych krajach takie osoby idą w zaparte i zaprzeczają oczywistym faktom. Mamy mniejszy zapał do skruchy.
Dlaczego?
Bo panuje większe przyzwolenie środowiska naukowego, czyli delikwent wie, że koledzy przymkną oko. Poziom rzetelności społecznej jest o wiele niższy. W krajach Zachodu jest mocny nacisk społeczny, żeby kogoś takiego z grona naukowców i nauczycieli akademickich wyrzucić.
Na zawsze?
Tak. Rzadko się zdarza, że ktoś po plagiacie wraca do pracy naukowej. To z reguły kończy karierę.
A u nas?
Nie kończy. Za rok czy za dwa lata ktoś taki wypływa na innej uczelni, w oddalonym mieście. Często na jakieś prywatnej, ale także i na państwowej. Może nie zostaje od razu kierownikiem zakładu czy katedry, ale dalej jest zatrudniony i koledzy nie pozwalają utonąć. Po jakimś czasie próbuje awansować i często to się udaje.
Dlaczego tak jest?
Bo mamy w Polsce niski poziom rzetelności społecznej. Nie tylko w nauce. Kreatywność naszych naukowców w plagiatowaniu prac jest godna podziwu. Przed prawie 25 laty jednemu z ówczesnych profesorów ze Śląskiej Akademii Medycznej udowodniłem 49 plagiatów.
Ile?!
Napisał jeszcze kilkadziesiąt innych prac po angielsku, ale nie miałem już czasu ich sprawdzać. Jego modus operandi był taki, że brał dobre artykuły z zachodnich czasopism medycznych, tłumaczył na polski i proponował kolegom-klinicystom, profesorom ginekologii czy chirurgii, żeby włączyli się w jego badania. Ich podstawą były zmiany biochemiczne enzymów i pierwiastków w surowicy krwi w różnych chirurgicznych czy ginekologicznych stanach patologicznych, które były operowane. Stąd koledzy-klinicyści w ramach wspólnych badań wysyłali mu krew pacjentów z takimi czy innymi schorzeniami. Za pół roku nasz bohater przychodził z gotowym maszynopisem i wynikami, profesorowie-klinicyści byli dopisywani jako współautorzy i artykuły szły do druku w najlepszych ówczesnych polskich czasopismach medycznych.
Ale do czego mu były potrzebne próbki krwi pacjentów? Przecież prace plagiatował.
Do pozorowania badań. Powiedzmy, że chce pan opublikować artykuł o wpływie jakiegoś enzymu na powstawanie kamicy woreczka żółciowego. Znajduje pan taką pracę po angielsku w zachodnim periodyku naukowym, tłumaczy na polski, ale jest tam pełno badań i liczb. Musi pan te badania też „spolszczyć”, czyli mieć jakiś dowód, że to pan je przeprowadził na grupie konkretnych pacjentów. Więc on szedł do kliniki do znanego profesora i mówił: „Podobno macie dobre wyniki leczenia kamicy woreczka żółciowego”. „No, owszem”. „A ilu macie pacjentów?”. „Około stu rocznie, a co?”. „A bo ja wpadłem na pomysł, że jeżeli zmierzymy enzym taki i taki, to jego poziom pokaże nam, czy ten pacjent po operacji będzie miał nawrót choroby, czy też nie. Czy moglibyśmy razem to sprawdzić i opublikować pracę?”. „A co panu potrzebne?”. „Tylko surowica tych pacjentów i ich dane kliniczne”. No to profesor wołał adiunkta i kazał mu wysyłać próbki krwi do instytutu biochemii, w którym pracował nasz bohater. Probówki były wysyłane, a po pół roku on przychodził: „Proszę, niech pan profesor zobaczy, jak świetnie nam to wszystko wyszło”.
całość
https://www.tapatalk.com/groups/pismejker/plagiaty-t9267.html