Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

A tymczasem w Indiach

Wkleję cały artykuł, może kogoś zainteresuje. Zapłaciłam za dostęp, to wykorzystam. :)

Indyjska tragedia: kto zawinił

Hindusi żyją w kraju, który każdego dnia odsłania całe piękno i nędzę istnienia. Niczego nie ukrywa – teraz w pandemii również własnej śmierci.

Między świtem i zmierzchem Indie rozkładają cały wachlarz doświadczeń estetycznych i metafizycznych. Nie sposób skryć się przed nimi, nie można odwrócić wzroku. To właśnie sprawia, że Indie nazywane są odrębną planetą, krajem niepodobnym do żadnego innego.

Tu życie i śmierć przyjmują najbardziej wyrafinowane i najpotworniejsze formy. A w skłębionym tłumie, w różnorodności języków, wiar i obyczajów każde zjawisko ulega przejaskrawieniu i spotęgowaniu.

Tragedia, jaką stała się pandemia Covid-19 dla liczącego ponad 1,3 mld ludzi społeczeństwa, jest właśnie czymś takim: ich dramatyczną codziennością, wzmożoną i podniesioną do entej potęgi.

Od marca wskaźniki zakażeń galopują w górę, aktualnie wirusem zakaża się 400 tys. osób dziennie, umiera ok. 3,5 tys. A zdaniem światowych ekspertów ma być gorzej – pół miliona nowych chorych każdego dnia przez kilka kolejnych tygodni. Niczego nad Gangesem nie da się policzyć dokładnie, dlatego znawcy lokalnych realiów każą mnożyć oficjalne liczby nawet dziesięciokrotnie, by zbliżyć się do prawdy.

Pandemia jest jednym z nieszczęść, które wydarzają się obok struktur państwa indyjskiego, w rozległych kręgach jego deficytu i niemocy. Ta nieobecność opieki i wsparcia zabija także na co dzień. Tylko nie tak masowo, nie tak nagle. Zakażeni covidem chorują w większości sami, wielu z nich tak też umiera – z dala od lekarzy.

Kolejka ciał

W miejskich szpitalach i przychodniach, nawet tych prywatnych, nie ma łóżek, nie ma tlenu, leków antywirusowych. Ludzie umierają, stojąc w kolejkach, na chodnikach, w samochodach pod szpitalami. Teraz pieniądze i koneksje niewiele znaczą. Nie sposób zdobyć szybciej pomoc, gdy w maszynach nie ma ocalającego gazu. Mój przyjaciel, wysoko postawiony prawnik z New Delhi, stracił matkę. Z pewnością zrobił wszystko, co było w jego mocy, także finansowej. Ale wszystko to teraz w Indiach za mało.

Pogrzebów z pełnym obrządkiem także nie da się kupić. Krematoria nie nadążają z ciałopaleniem. Trzeba było stworzyć naprędce nowe, prowizoryczne krematoria – na placach, parkingach. Bramini i palacze pracują na okrągło, stos przy stosie, ciało przy ciele. Mówią, że czują się, jakby byli w strefie wojny. Zamiast kręgu krewnych i długich ceremonii są szybkie mantry i przekazanie prochów jednej osobie. Ciała nie wolno obmyć, namaścić, przybrać. Z miejskich parków znikają drzewa. Nie ma żadnych świętości. Jest kolejka ciał, czas oczekiwania – minimum dobę.

Skali indyjskiej tragedii nie można wytłumaczyć jedynie rozmiarem tego olbrzymiego społeczeństwa. Nie wyjaśnia go nawet niska jakość usług publicznych, nieprzekraczające 1 proc. PKB wydatki rządu na opiekę zdrowotną ani indyjski styl życia: tłoczny, zawsze zbiorowy.

Nie musiało być tak źle. Zabójczy brak zapasów tlenu, miejsc i kadr w szpitalach to wynik zaniedbań i zaniechań po pierwszej, relatywnie niskiej fali zakażeń. Tragicznego bilansu chorych i ofiar nie spowodował nagły i nieprzewidziany skok zachorowań. Indyjscy epidemiolodzy wiedzieli, że idzie druga i znacznie groźniejsza fala. Już w lutym informowali o tym najbliższych współpracowników premiera Narendry Modiego, którego hinduistyczna i powiązana ze skrajną prawicą Indyjska Partia Ludowa zajęta była prowadzeniem kampanii wyborczej i promowaniem masowych festiwali religijnych.

A teraz – wobec tragedii, którą Hindusi już nazywają największym nieszczęściem od czasu krwawego podziału na Indie i Pakistan w 1947 r., gdy w hindusko-muzułmańskich rzeziach zginęły miliony, partia i rząd zajęte są wybielaniem swego wizerunku oraz tłamszeniem doniesień o prawdziwej skali dramatu. Ale nawet obyci z politycznym cynizmem wyborcy indyjscy widzą, że ta masowa katastrofa została wyprodukowana. Sądy stanowe już szykują orzeczenia i nie unikają w nich terminu „ludobójstwo”. Były przecież długie miesiące na zgromadzenie zapasów, budowę tymczasowych szpitali, wprowadzenie lockdownów.

Modi obiecywał Indiom złotą erę inwestycji, antyelitarne rządy, odrodzenie mocarstwowej potęgi. Tymczasem nie tylko do tragedii dopuścił, ale nie realizuje żadnej strategii ratunkowej. Wstrząsani płaczem zrozpaczeni ludzie mówią do dziennikarskich kamer, mikrofonów i ekranów własnych smartfonów: „Rząd nas zawiódł. Rząd nas opuścił. Umieramy”.

Świat ogląda obrazy z masowych krematoriów i chaotyczne sceny ze szpitali. Reaguje szokiem, ale i specyficznym zahipnotyzowaniem. Tymczasem w Indiach widok ludzkiego cierpienia nie należy do rzadkich. Podobnie zresztą jak widok ciał, świadomość śmierci i jej bliskość. Zdarzyło mi się kiedyś siedzieć w wielkiej poczekalni dworca kolejowego w Ćennaju w bliskim sąsiedztwie otulonego białym całunem ciała, które rodzina transportowała do jednego z miast nad rzeką Ganges.



Podziękowali 1matka-Olka
«1

Komentarz

  • c.d.

    Niepoliczalność śmierci

    W Indiach umieranie pozostaje elementem życia. Nie ma pomiędzy nimi rozdarcia, tej grubej linii, którą zeświecczony i materialistyczny styl życia, usuwający wszelkie oznaki starości, słabości czy samą śmierć, tak skutecznie rysuje w naszej sferze kulturowej. Społeczny strach przed śmiercią w Indiach nie istnieje. Jej powszechność oswajana jest każdego dnia. Dobrze znana jest nieobliczalność, ale i niepoliczalność śmierci – tak naprawdę nikt dokładnie nie wie, ilu ludzi rodzi się i umiera w tym przepastnym państwie. Szacunkowo życie kończy tu rocznie 8,5 mln osób.

    Nieboszczyk w podróży nie dziwi. Bo każdy, kogo stać, chce zapewnić bliskim kremację na brzegach świętej rzeki, czczonej jako bogini Ganga. I w jej wodach rozsypać prochy zmarłego, by tak szybciej jego dusza osiągnęła wyzwolenie z reinkarnacyjnego cyklu narodzin i śmierci. Hinduistyczna moksza jest właśnie uwolnieniem duszy i złączeniem z jednią istnienia, ostateczną prawdą. Śmierć, choć niesie ból rozstania i utraty, dla wyznawców hinduizmu jest czymś w istocie dobrym: wyswobodzeniem z trudów życia, szansą na lepsze wcielenie, zbliżenie do absolutu.

    Element ulgi wybrzmiewa tu wyraźniej niż w innych monoteistycznych religiach. A hinduizm, choć powszechnie kojarzony z panteonem bóstw o słoniowych głowach, długich językach i wiecznie młodych twarzach, jest wiarą w jednego, bezpostaciowego boga. To on powołuje do istnienia wszystko, co znamy jako wszechświat, co rozpoznajemy skromnymi siłami swych pięciu zmysłów. To on wznieca spektakl ziemskiego życia – tę barwną, ale niewolną od trosk zasłonę, za którą skrywa się prawda o tym, że wszystko jest jednością.

    Dążenie do tej świadomości, do złączenia z jednią, jest celem duchowym wyznawców hinduizmu, centralną osią indyjskich filozofii, ambicją licznych guru, nauczycieli jogi, a także ascetów przemierzających kraj boso. Wreszcie – ten cel stawiają sobie wszyscy wierzący w hinduizm, nawet ludzie żyjący najskromniej, najmniej wykształceni. Odłamki myśli i prawd duchowych są w Indiach dobrze rozpowszechnione. Niemal każdy zagadnięty o duchowość sklepikarz czy podróżny ma do zaoferowania jakiś filozoficzny wywód. A nawet jeśli nie, to przewiązana na nadgarstku nitka albo znak wymalowany na czole powiadomi, że każdy jego dzień zanurzony jest w wierze.

    Status określa wszystko

    Do życia w Indiach, do przetrwania tu, potrzeba niewiele – niezliczone rzesze ludzi niemających niczego trwają dzięki podarowanym im rupiom, pszennym plackom i porcjom ryżu z warzywami. Dzięki drobnym zajęciom pozwalającym kupić posiłek, dzięki ciepłym nocom, które pozwalają zasnąć gdziekolwiek.

    Dopóki wokół są ludzie, przetrwanie – lub balansowanie na jego krawędzi – pozostaje możliwe. Ubóstwo jest tylko jedną z form, jakie życie może tu przyjąć. Jego odmian jest tak wiele, a te najdostatniejsze niewolne są od okrucieństwa i cierpień. Bo zło, zbrodnie i przemoc także wędrują tu skomplikowanymi drogami, niektóre rozkwitają tylko na najwyższych szczeblach ludzkiej hierarchii.

    Na co dzień jednak pieniądze zapewniają lepsze pożywienie, mieszkanie z dala od smogu i przemysłowych wyziewów, dostęp do wody bieżącej. A kiedy trzeba – miejsce w szpitalu, badania, leczenie, operacje. Żadna z tych spraw nie jest uniwersalnie dostępna dla obywateli Indii, żadne z dóbr publicznych nie jest naprawdę wspólne. Status społeczny definiuje wszystko: od tego, czy mieszka się na chodniku pod płachtą z folii, w chatce z gliny czy w apartamentowcu z widokiem na czasami tylko niepowleczone smogiem niebo.

    Zamożność daje lżejsze i dłuższe życie, nie tak udręczone pracą fizyczną w szkodliwych warunkach, nie to zakończone w domu lub na ulicy, bez opieki medycznej. Ona wreszcie daje piękniejsze pożegnanie – nad Gangesem, najlepiej w mieście Varanasi, na stosie z 400 kg szlachetnego drewna, niewykluczone są nawet mahoń i heban, które mocniej i dłużej płoną. Ciało obleką odświętne ubrania lub tradycyjnie tkane pasmo bezszwowej bawełny, otoczą je kwiatowe girlandy, namaszczą kosztowne oleje.

    Rytuału dokona sowicie opłacony bramin, rodzina kupi na tę okazję nowe białe stroje, mężczyźni zgolą głowy, rytualne mantry zostaną wyśpiewane bez pośpiechu, a najstarszy syn lub najstarszy w rodzie mężczyzna pokropi ciało zmarłego i okrąży stos, po czym go podpali.

    Kiedy są pieniądze, czasu jest dużo – tradycyjne ciałopalenie trwa co najmniej sześć godzin. W tym czasie pracownik krematorium, jeden z tzw. niedotykalnych przypisanych do wykonywania czynności rytualnie nieczystych, przebije czaszkę zmarłego, by przyspieszyć uwolnienie rezydującej tam duszy.

    Dopiero w kolejnych dniach rodzina odbierze prochy i w akcie pożegnania rozsypie je w wodach rzeki lub morza – łącznika spraw ziemskich i absolutnych. 13. dnia żałoby zaprosi znajomych i krewnych na poczęstunek i wspomnienia.




    Podziękowali 1matka-Olka
  • c.d.

    Siły destrukcji

    Tak to powinno przebiegać w tradycyjnym ideale. Ideale oderwanym od wartości współczesnych, takich jak zrównoważony rozwój czy rachunek ekologiczny. Aby tak żegnać zmarłych, znikają indyjskie lasy, a żyjący duszą się w największym na świecie smogu. Rząd stworzył co prawda gazowe krematoria, ale przypominają one piece hutnicze, ich bezduszne stalowe paszcze zamykają się, nie pozwalając krewnym na dokonanie rytuałów. Chętnych na takie pożegnania jest więc niewielu.

    Lepiej radzą sobie komercyjne ekokrematoria, w których kominy wzmacniają ciąg powietrza, pozwalają spalać dwa razy mniej drewna i spopielają ciała w dwie godziny, nie utrudniając obrządków. Ale na taką kremację trzeba mieć pieniądze. Ciała biednych płoną na byle czym, nie zawsze do końca, resztki lądują w rzekach. A ubodzy są w przewadze. Oni częściej umierają w domach na skutek chorób, którym ludzkość umie zaradzić, oraz brutalnych reguł kierujących społeczeństwem, w którym przyszło im żyć. Hindusi mają zasoby, wiedzę, finanse, leki i lekarzy. Nie mają jednak równego dostępu do nich. Jakie życie, taka śmierć.

    Najbiedniejsi umierają samotnie. To także mi się zdarzyło – być przy bezimiennej śmierci człowieka na ruchliwej ulicy w Kalkucie. Ciało mężczyzny ubranego w łachmany leżało w pełnym słońcu, przy skraju jezdni, oblewane falami gorąca i spalin, rykiem klaksonów. Mijane przez tysiące podróżnych śpieszących się z dworca Howrah obsługującego ponad milion pasażerów każdego dnia. Stali nad nim dwaj policjanci, nieporuszeni, otumanieni upałem.

    Karetek jest mało, któraś w końcu tu dotrze. Gdyby któraś przejeżdżała wcześniej, może zdążyłaby zabrać mężczyznę do ośrodka Matki Teresy na Kalighacie, gdzie dwa kroki od świątyni morderczej bogini Kali, w ofierze dla której wciąż zarzyna się koźlątka, w ciszy i słodkawo-mdłym zapachu ciała bezdomnych balansują na granicy życia i śmierci. Nie ma tam wiele miejsca, wystarcza na kilkudziesięciu chorych, którym towarzyszą wolontariusze. Są młodzieńcy ze świata i doświadczone pielęgniarki ze Szwajcarii.

    Wszyscy działają w zgodzie z ideałami zakonnej patronki, a więc raczej towarzyszą, niż ingerują w biologiczne procesy. Opatrują rany, podają leki. Trochę podreperowanych bezdomnych zwracają miastu albo towarzyszą im do ostatniego oddechu. Tylko tego i aż tego chciała Matka Teresa – aby nie umierali samotnie. Dlatego ma dziś tyluż naśladowców, co ostrych krytyków.

    Współczesna medycyna pozwala przecież na negocjowanie wyroków, szczególnie w kraju pełnym znakomicie wykształconych lekarzy, u których operują się elity świata. Indie pogrążone teraz w mroku śmiertelnej pandemii są także jednym z najważniejszych centrów turystyki medycznej w świecie. Oraz największą na planecie fabryką szczepionek, których rząd zamówił tyle, że nie starczyłoby nawet dla mieszkańców samej stolicy.

    W Indiach ścierają się argumenty racjonalne z siłami destrukcji, które trudno zrozumieć zdroworozsądkowo. Ważne jednak, by aktualnego cierpienia Hindusów nie tłumaczyć jako przejawu nieusuwalnej egzotyki czy cywilizacyjnego zapóźnienia Indii, bo nie działają tam żadne bóstwa nieodwołalnego zniszczenia. Indie dysponują zasobami naturalnymi, nowymi technologiami i jedną z największych młodych populacji świata – potencjałem, który umiera na skutek dwóch uporczywych, ale możliwych do rozwiązania problemów: powszechnej korupcji i sekciarskich rządów.

    PAULINA WILK

    Polityka 20.2021 (3312) z dnia 11.05.2021; 
    Podziękowali 1matka-Olka
  • edytowano maj 2021
    I jeszcze jeden.

    Nieuleczalna choroba Indii


    Pandemia jest pierwszym od dekad wspólnym doświadczeniem Hindusów. Od rikszarzy po gwiazdy Bollywood powszechny jest strach i rozczarowanie państwem.

    Nad Gangesem coś się zmieniło – nikt już nie może czuć się bezpieczny. Nawet najzamożniejsi, najlepiej umocowani i żywe bóstwa. W połowie lipca do prywatnego szpitala w Bombaju przyjęto dwóch najważniejszych aktorów Bollywood. Najpierw zachorował 77-letni Amitabh Bachchan, ikona indyjskiego kina i chodzące dobro narodowe. Darzony jest uwielbieniem porównywalnym jedynie z miłością do dynastii Nehru-Gandhich, z którą zresztą się przyjaźniła. Zagrał w ponad 200 filmach, na Twitterze jego wpisy śledzi 43 mln osób. Gdy aktor angażował się w kampanię informacyjną dotyczącą ochrony przed koronawirusem, jego słowa miały większe znaczenie niż sztampowe komunikaty rządu. Bachchan nakłaniał do pozostawania w domach, izolacji i dystansu.

    Gdy trafił do szpitala, lekarze określili objawy jako łagodne. Tak samo zdiagnozowali jego syna – 44-letniego Abhisheka, także uwielbianego gwiazdora filmowego. Kilka dni później do szpitala z objawami duszności trafiła żona Abhisheka, najsłynniejsza żyjąca aktorka Bollywood – Aishwarya Rai Bachchan, była miss świata. Przyjęto ją do tego samego szpitala wraz z ośmioletnią córką. Tylko Jaya Bachchan – żona Amitabha i niegdyś także bogini ekranu – trzyma się zdrowo.

    Zamieszkiwany przez aktorski ród apartamentowiec w luksusowej dzielnicy Bombaju został poddany dezynfekcji i kwarantannie. Stan zdrowia aktorów pozostaje nieznany, można się jedynie domyślać, że Nanavati Hospital – największy prywatny szpital Bombaju z 70-letnią tradycją, zespołem najwyższej klasy specjalistów i 75 łóżkami dla pacjentów wymagających intensywnej opieki – zapewni im doskonałe usługi.

    Ale Hindusi w ostatnich miesiącach nauczyli się, że pieniądze i koneksje nie uratują życia w państwie, które na leczenie swoich obywateli łoży zaledwie 1 proc. PKB. Wielu prominentnych obywateli, w tym członków parlamentu, straciło już bliskich na skutek niemożliwości leczenia skutków koronawirusa. Pieniądze nic nie znaczą, gdy brakuje łóżek, respiratorów i lekarzy specjalistów.  (wytłuszczenie moje)

    Długi nieboszczyka

    Indyjska opieka zdrowotna może jest nie tyle na skraju zapaści – jak mówi się o przeciążonych systemach we Włoszech czy USA – ale na znacznych obszarach subkontynentu w ogóle nie występuje. Aż 70 proc. obywateli Indii żyje we wsiach i małych osadach, daleko od czegoś, co można nazwać kliniką czy lecznicą. Ich kontakty z medycyną ograniczają się do obowiązkowych szczepień w dzieciństwie i wizyt w lokalnej namiastce apteki. Indyjska prowincja to ziemia znachorów i hochsztaplerów.

    Nawet tam, gdzie dotąd wydawało się, że z medycyną kliniczną jest nieźle, koronawirus obnażył skrajne niedobory. Weźmy sam Bombaj zamieszkiwany przez Bachchanów i elitę biznesową kraju – najbogatsze miasto w Indiach. W dobie koronawirusa jest szczególnie narażony: jego społeczność jest wieloetniczna i międzynarodowa. Gęstość zaludnienia w wielu dzielnicach jest 10-krotnie wyższa niż na Manhattanie, aż 60 proc. mieszkańców 18-milionowej metropolii żyje w slumsach. Standardy medyczne są tam zarazem najlepsze i najgorsze na świecie, co doskonale obrazuje schizofreniczność indyjskiego systemu ochrony zdrowia.

    W „normalnych” warunkach ostrych podziałów ekonomicznych dostęp do leczenia w mieście jest kwestią sieci kontaktów i pieniędzy. Gdy te pierwsze spowodują przyjęcie pacjenta na leczenie, te drugie są warunkiem podjęcia jakichkolwiek działań. Bez dodatkowych sum nie będzie tomografii, rezonansu ani RTG. Nie zostanie podana kroplówka, posiłek ani lek przeciwbólowy, a pielęgniarze nie umyją pacjenta. Płaci się za wszystko, a im mniej kompetencji, wiedzy i koneksji posiada rodzina, tym drożej dla niej.

    Od lat indyjscy dziennikarze piszą reportaże ukazujące praktyki wymuszeń i zastraszeń – zlecane są niepotrzebne badania, przepisywane zbyt duże dawki forsowanych przez koncerny farmaceutyczne leków, wykonywane niepotrzebne i nieskuteczne zabiegi. A wszystko ma swoją, na ogół zawyżoną cenę. Rząd nie kontroluje wahań stawek ani jakości usług w prywatnym sektorze medycznym, w publicznym to szara strefa.

    Trafić do szpitala, to wpaść w młyn, z którego nierzadko wychodzi się z nieboszczykiem i długami na lata. Przemoc i brak faktycznego leczenia jest doświadczeniem tak wielu rodzin, że przerodziło się już w miejską legendę. W praktyce cała opieka medyczna w Indiach jest płatna, a placówki prywatne oferują nierówny standard i nie są gwarancją dobrej jakości. Pandemia koronawirusa tylko to obnażyła.

    W ostatnich tygodniach media informowały o wielu przypadkach pacjentów odsyłanych ze szpitali z kwitkiem. 30-letnią Neelam Singh w zaawansowanej ciąży mąż próbował powierzyć opiece w ośmiu różnych szpitalach, państwowych i prywatnych. Objawy: skurcze porodowe i bezdech, a więc początek akcji porodowej i podejrzenie koronawirusa. Szpitale odmawiały jeden po drugim, pacjentka była wożona najpierw przez męża, a potem przez opłaconą przez niego prywatną karetkę wyposażoną w aparat tlenowy. Wszystko trwało 15 godzin, kobieta zmarła w karetce przed szpitalem.

  • edytowano maj 2021
    c.d.

    Działo się to w miejscowości Noida, na przedmieściach Delhi, zamieszkanej przez aspirującą klasę średnią. Indyjska stolica to obecnie najbardziej zapalny punkt kraju – według oficjalnych danych przeciwciała koronawirusa ma ponad 23 proc. mieszkańców stolicy, to znaczy, że niemal co czwarta osoba już chorowała. Ta informacja stoi w ostrej sprzeczności z publikowanymi dotąd danymi, według których liczący 1,3 mld obywateli kraj ma dwa miliony zakażonych.

    Koronawirus to szok dla lepiej sytuowanych Hindusów. Dotychczasowe życie nauczyło ich, że dobre urodzenie, koneksje i pieniądze to bilet do dobrego życia, bez oglądania się na niewydolne państwo. Prywatne szkoły, zamknięte osiedla z niezależnymi generatorami prądu i ujęciami wody, codzienne podróże własnymi samochodami, kierowcy, ochroniarze, służba domowa – wszystko to tworzy dobrze znaną klasie średniej na całym świecie bańkę usług zastępujących sferę publiczną.

    W Indiach istotnym elementem tej bańki były prywatne lecznice i szpitale. Ale historia opisana przez dziennikarkę BBC India Roxy Gandenkar przeczy temu obrazowi. Szwagier dziennikarki – 44-letni Umesh, partner w kancelarii prawniczej – trafił z bezdechem do cenionego prywatnego szpitala w Ahmedabadzie. To prężne centrum biznesu, stolica stanu Gudżarat, który słynie z dobrej sytuacji ekonomicznej.

    Placówka, do której trafił Umesh, już w marcu została przekształcona w szpital jednoimienny. Nie dotarły tam jednak respiratory ani zapasy tlenu. Nie było izolatek ani specjalistycznego personelu. Próby przeniesienia Umesha do innego szpitala, podejmowane z użyciem rozległych kontaktów dziennikarki, przypominają odyseję ciężarnej Neelam. Po pięciu dniach mężczyzna zmarł. Osierocił dwie dobrze wykształcone córki i żonę, dyrektor zarządzającą w firmie technologicznej. Cała rodzina wywodziła się ze slumsów, Umesh z żoną pracowali ciężko, zrobili kariery, wybudowali dom, zapewnili dzieciom dobre szkoły. Mieli prawo czuć, że spełnił się ich indyjski sen.

    Joga i homeopatia

    Jak widać, koronawirus nie przebiera w ofiarach. Inaczej niż choroby niejako od dawna przyporządkowane do różnych grup społecznych nad Gangesem. Schizofreniczność usług medycznych w Indiach ma kilka wymiarów – poza podwójnymi standardami dostępu do opieki jest też kategoryzacja chorób, na które cierpią ubodzy i zamożni. Magazyn naukowy „Lancet” obliczył dwa lata temu, że w Indiach ok. 2,4 mln osób umiera co roku na choroby stosunkowo łatwo leczone. Wśród tych ofiar są przede wszystkim ubodzy i niepiśmienni z wiosek albo wielkomiejskich slumsów, gdzie zabójcza do dziś pozostaje dyzenteria czy malaria, gdzie każdy monsun przynosi falę ciężkich zatruć i śmiertelnie odwadniających biegunek, a sezonowa deszczowa grypa powoduje nieleczone nigdy komplikacje.

    W zamożniejszych domach malaria czy denga nie są problemem: stosuje się środki owadobójcze, moskitiery, zamyka się okna i włącza klimatyzatory. Ludzie żyjący w miejskich szałasach czy chatach z bambusową strzechą, w pobliżu kałuż, bydła i gnijących śmietników, chorują i umierają z przyczyn prozaicznych: braku higieny, niedostatku dawno znanych leków, odporności obniżonej na skutek niedożywienia. A także z powodu złych usług medycznych. Indie nie wiedzą, ilu mają pracowników medycznych. Ile z osób świadczących usługi nazywane lekarskimi posiada wykształcenie i certyfikaty. Ani ile klinik ma pozwolenie na działanie, jakim sprzętem i wyposażeniem dysponuje. Wszystko to ginie w magmie niewiarygodnych statystyk i zaświadczeń wydawanych za łapówki.

    Nawet jednak biorąc pod uwagę wszystkie te ograniczenia, Indie nie zrobiły dość, by ochronić obywateli przed koronawirusem. W marcu premier Narendra Modi z dnia na dzień zamknął cały kraj na dwa miesiące. Był to, obok chińskich przepisów z Wuhanu, najostrzej sformułowany lockdown na świecie. W domach pozostawała i elita, i biedota. Tyle że tę pierwszą było na to stać: wiele zawodów wyższego szczebla można wykonywać z domów, a zakupy zamawiać przez internet. Najubożsi nagle stracili możliwość zarobkowania czy choćby żebrania. I natychmiast dotknął ich głód.

    Dla wielu rządów lockdown był sposobem, by kupić trochę czasu i uzupełnić zaplecze medyczne: sprzęt, środki ochrony osobistej, zasoby tlenu, zwiększyć oddziały intensywnej opieki, zorganizować pracę. W Indiach wydarzyło się niewiele – postawiono trochę szpitali polowych w dużych miastach. Kiedy w czerwcu liczba zakażeń gwałtownie wzrosła, szpitale natychmiast się przepełniały.

    Samo zamknięcie gospodarki, z transportem publicznym włącznie, wywołało reperkusje także wśród najzamożniejszych. Elitarne grono indyjskich miliarderów straciło ok. 23 proc. majątków, wzbogacił się tylko Radhakrishnan Damani, większościowy udziałowiec sieci supermarketów Avenue Supermarts, do których w panice ustawiały się kolejki tuż przed blokadą kraju. Teraz jest drugim najbogatszym Hindusem. O swoją przyszłość boją się wysocy menedżerowie czy specjaliści, bo tajemnicą poliszynela jest, że gospodarka się zapadnie. Skala implozji jeszcze się nie odsłoniła, ale będzie rozległa, skoro 90 proc. ekonomii tworzą małe i średnie przedsiębiorstwa pozbawione poduszek ochronnych. Rządowe programy pomocowe ściekają powoli i – jak to z państwowymi zasobami w Indiach bywa – dotrą do nielicznych.

    Podobnie działo się ze środkami ze specjalnego programu, który miał zapewnić opiekę medyczną 500 mln żyjących tuż nad lub pod granicą ubóstwa. Natychmiast po jego ogłoszeniu w 2019 r. lekarze specjaliści alarmowali, że dodatkowe pieniądze nic nie dadzą – w Indiach nie ma odpowiedniej infrastruktury medycznej ani sprzętu, w szpitalach dochodzi do defraudacji funduszy na masową skalę, spada też jakość dawniej legendarnej edukacji medycznej. Programy pomocowe to ulubione narzędzie propagandowe premiera Modiego. Po ich hucznym ogłoszeniu na ogół zalega cisza.


  • c.d.

    W zamian za to Hindusi dostali od Modiego Ministerstwo AYUSH (Ministry of Ayurveda, Yoga&Naturopathy, Unani, Siddha and Homoeopathy), odpowiedzialne za promowanie tradycyjnych metod leczenia. Inicjatywa byłaby chwalebna, gdyby chodziło o faktyczne łączenie z medycyną kliniczną wiedzy liczącej stulecia, czerpanej z przyrody i wykorzystującej wiele naturalnych składników. Jednak dotychczasowe działanie ministerstwa zmierza raczej ku bałwochwalczemu podejściu do metod, których skuteczności nigdy nie potwierdzono.

    AYUSH – tym skrótem określa się różne terapie i zabiegi zakorzenione w tradycyjnej medycynie. Ale to także prężna, warta ok. 3 mld dol. gałąź turystyki medycznej w Indiach. I kolejny wymiar zdrowotnej schizofrenii nad Gangesem. Turyści z zagranicy mogą tam liczyć na najwyższy standard zabiegów i terapii, porównywalny z usługami oferowanymi w Wielkiej Brytanii czy USA, dostępny za cenę średnio o 65 proc. niższą niż na Zachodzie.

    W ostatnich latach rząd zrobił wiele dla rozwoju tego biznesu, m.in. ułatwiając zdobywanie sześciomiesięcznych e-wiz turystycznych o charakterze medycznym. Do Indii lata się na operacje kardiochirurgiczne, terapie onkologiczne, neurochirurgiczne, na transplantacje, a także na zabiegi medycyny plastycznej czy in vitro. Pacjenci podróżują nie tylko z Europy i USA, ale też z Afryki, Azji czy Bliskiego Wschodu. Obliczono, że w 2017 r. Indie przyjęły pół miliona pacjentów zagranicznych.

    Poza wysoką jakością usług, serwowanych przez indyjskich lekarzy wykształconych na najlepszych uczelniach Europy i Ameryki, mówiących płynną angielszczyzną, atutem są właśnie zabiegi medycyny naturalnej, stosowane w czasie rekonwalescencji i rehabilitacji po operacjach. A wielu turystów po dojściu do zdrowia korzysta także z okazji, by zwiedzić kraj reklamujący się jako kraina bogactw kultury i natury.

    Puste szpitale

    Jak to pogodzić z faktem, że indyjski rząd wydaje zaledwie 63 dol. rocznie na opiekę medyczną nad każdym ze swych obywateli, zaś cena doby pobytu na oddziale intensywnej opieki medycznej w prywatnym szpitalu wynosi 1300 dol.? Jak hasła o najnowocześniejszej aparaturze medycznej dla zagranicznych gości mają się do rozpaczliwych stwierdzeń specjalistów powtarzających, że Indie nie mają infrastruktury niezbędnej do ratowania życia?

    Rząd od lat zezwala na deregulację prywatnych praktyk medycznych w Indiach i taka polityka ma jeden cel – zwiększać dochody. Ale oznacza to też, że państwo nie kontroluje tych placówek, które teraz – gdy stoją puste na skutek zamkniętych granic – mogłyby odegrać kluczową rolę w ratowaniu ludzi.

    Krzywe zakażeń w Indiach rosną mimo wyrzeczeń i obciążenia całego społeczeństwa skutkami drastycznego lockdownu gospodarki. I podczas gdy rząd zaczyna zezwalać na przyjazdy z zagranicy, kolejne stany ogłaszają lokalne blokady. Najgorsze na pewno nie minęło, a być może dopiero nadejdzie.

    Polityka 33.2020 (3274) z dnia 11.08.2020;
  • Ciekawe, dzięki za udostępnienie. Jedyne co mnie razi w polityce i innych newsweekach to ten styl pisarski na jedno kopyto.
    Podziękowali 1Klarcia
  • I te obrazy z palenia ciał po covid, a w rzeczywistości to była uroczystość, nas której co roku palą ciała :)

    Pamiętacie ściemę z Bergamo, gdy trupy ponoć wojsko wywoziło, przy ilości przypadków, która była znacznie mniejsza niż chociażby u nas na wiosnę?

    Teraz Indie już im tylko zostały, chociaż liczba pozytywnych wymazów w stosunku do ludności jest wielokrotnie niższa niż była chociażby w Polsce.

    Ale jak widać są tacy, co to łykają.
    Podziękowali 1Aneta
  • Tomasz i Ewa powiedział(a):
    W Indiach byłaby tragedia, gdyby liczba ofiar covida sięgnęła np. sto milionów.  Ich tam jest miliard i 400 milionów. 

    T

    Nieważne ile ich tam jest. Po raz pierwszy chyba zawiodły posiadane środki pieniężne i wysoka pozycja społeczna, aby móc uratować życie osoby najbliższej.
    Zważ też na to, że tak masowych zgonów, to oni nawet podczas wojny nie mieli.
  • PawelK powiedział(a):
    1. I te obrazy z palenia ciał po covid, a w rzeczywistości to była uroczystość, nas której co roku palą ciała :)

    2. Pamiętacie ściemę z Bergamo, gdy trupy ponoć wojsko wywoziło, przy ilości przypadków, która była znacznie mniejsza niż chociażby u nas na wiosnę?

    3. Teraz Indie już im tylko zostały, chociaż liczba pozytywnych wymazów w stosunku do ludności jest wielokrotnie niższa niż była chociażby w Polsce.


    1. Owszem, palą ciała, ale nie na tak ogromną skalę. Przy tym uroczystości pogrzebowe trwają u nich długo, a teraz nie mieli możliwości godnego pożegnania się ze zmarłym.

    2. Pierdzielisz, jak potłuczony, w Bergamo była masakra, mieli tam ponad tysiąc zgonów na dobę, przepełnione szpitale i brak miejsc w kostnicach. Zresztą podobną sytuację mieliśmy w grudniu w Niemczech - niemiecka służba zdrowia leżała na łopatkach, doszło do tego, że na oddziały covidowe zamieniono zwykłe, w tym porodówki, a przy tym przyjmowano jedynie pacjentów kwalifikujących się na intensywną terapię.
    Zabrakło miejsc w kostnicach, krematoria nie wyrabiały z przerobem. Zwłoki osób zmarłych z innego powodu, aniżeli covid, czekały na pogrzeb ok. miesiąca.
    W końcu Merkel dostała wkurw, wzięła za łeb zarządzających landami i zrobiono "narodową kwarantannę" - wtedy sytuacja się uspokoiła.

    3. Jeżeli chodzi o Indie - nie zrozumiałeś treści artykułu. Tam tragedia polega nie na ilości zgonów, a na ich masowości w jednym czasie, jak i na tym, że nawet osoby zamożne miały i mają małe szanse na uzyskanie lekarskiej pomocy.
    Ponieważ są chore zakaźnie nie mogą szukać ratunku za granicą.
    W Indiach, jest akurat normalne to, że biedacy na ulicy umierają. Nie było jednak dotąd sytuacji, że bogaci nie mieli możliwości się leczyć, że nie mogli dostać się do tlenu, bo takowego zwyczajnie brakowało.

    Ciekawa jestem - co by się działo, gdyby podobna sytuacja miała miejsce w Polsce?
  • matka-Olka powiedział(a):
    Ciekawe, dzięki za udostępnienie. Jedyne co mnie razi w polityce i innych newsweekach to ten styl pisarski na jedno kopyto.

    Polityka i jej podobne nie opuści okazji, żeby dowalić obecnemu rządowi, ale można się tam dowiedzieć ciekawych rzeczy.
    Podziękowali 1matka-Olka
  • Tam mieszka pełno ludzi blisko siebie, nie dbają o higienę,z racji kastowosci część społeczeństwa ma się w *****. Nie trudno o tragedię.
    Podziękowali 1Klarcia
  • Tak tak i czarny grzyb ich dobija :)
    Pieprzenie.
  • Tomasz i Ewa powiedział(a):
    PawelK powiedział(a):
    Tak tak i czarny grzyb ich dobija :)
    Pieprzenie.
    Clickbajty z Interii o czarnym grzybie. 

    T :)
    Mamy w Indiach naszych misjonarzy, oni potwierdzają to, co jest napisane w "Polityce".

    Lepiej było by Panowie, abyście milczeli, zamiast głupio komentować bardzo bolesny temat.

    Ja powiem, że ten wirus jest bardzo demokratyczny, uderza zarówno w koronowane głowy, jak i biedaka ze slumsów; niestety w biedaków częściej.

  • Piedylion dwa ;)
  • Tomasz i Ewa powiedział(a):
    To ile tych ofiar? Pyerdyliony? W Indiach i bez covida umiera dziennie 60k osób. A na ich miejsce rodzi się jeszcze więcej. 

    T



    Nie rozumiesz? Nie chodzi o ogromną liczbę ofiar, ale ich zbitkę w jednym czasie i ogólną sytuację, kiedy to nawet bogaci nie mieli możliwości ratunku. czegoś podobnego, to nawet podczas wojny nie było.

    Nota bene - w Polsce, w stosunku do liczby mieszkańców, mieliśmy podobną liczbę zgonów. Pomimo znacznie lepszej opieki medycznej, w porównaniu do tej w Indiach.



  • PawelK powiedział(a):
    Piedylion dwa ;)

    Poziom empatii obu panów, jest "imponujący".
    Mam nadzieję, że tak jest jedynie z tego powodu, że Klarci nie lubią.
  • edytowano maj 2021
    Następny artykuł, tym razem z Gazety Wyborczej.

    Hinduscy milionerzy nie mają już dokąd uciec przed COVID-em. Malediwy przestały ich przyjmować

    Malediwy, wakacyjny raj na Pacyfiku, do którego hinduscy milionerzy i gwiazdy Bollywoodu uciekali do tej pory przed COVID-em, zamknęły się w czwartek nie tylko dla Indii, ale i dla całej Azji Południowej.

    Tymczasowy zakaz wjazdu ogłosiło we wtorek ministerstwo turystyki i imigracji archipelagu na Oceanie Indyjskim. Zakaz obejmuje Indie, Nepal, Bhutan, Afganistan, Bangladesz, Pakistan i Sri Lankę, które walczą z nową falą pandemii. Nie będą też wpuszczani obywatele innych krajów, jeśli przebywali w ostatnich dwóch tygodniach tranzytem w krajach na światowej czerwonej liście.

    Zakaz będzie obowiązywał do odwołania – ogłosiły Malediwy. Zamknięcie Malediwów dla przyjezdnych nie oznacza konieczności wyjazdu dla osób, które już tu przebywają – podaje ministerstwo. Jeszcze przed wprowadzeniem zakazu z ostrożności kierowano przybyszów z krajów Azji Południowej na niezamieszkane wyspy.

    Malediwy, jeden z ostatnich nadal otwartych światowych rajów turystycznych, bronią się przed niesłabnącym tsunami COVID-u z Indii, bo same zaczynają mieć kłopoty. W połowie kwietnia odnotowywały sto przypadków COVID-u dziennie. W środę było ich 1572. Dmuchają więc na zimne, przyśpieszają szczepienia i wprowadzają restrykcje.

    Tymczasem z Indii nie przestają napływać wieści o tysiącach zgonów dziennie, szpitalach, w których brakuje tlenu, i wycinaniu miejskich parków, bo nie starcza już drewna na stosy pogrzebowe.

    Koniec marzeń o rajskim azylu

    – Restrykcje odczuły już indyjskie linie czarterujące loty – mówi CNN Rajan Mehra, dyrektor indyjskiej linii czarterowej Club One Air. Hinduskim milionerom, którym kurczy się lista destynacji, pozostaje wciąż Dubaj. Nie polecą już za to do Emiratów Arabskich.

     Bogacze rezerwują więc na gwałt bilety do Dubaju – mówi Mehra. 

    W lipcu żyjące z turystyki Malediwy zaryzykowały otwarcie, chcąc stać się przystanią dla szczęśliwców z kasą. Od stycznia do marca przebywało tam 70 tys. bogatych Hindusów, czyli dwa razy tylu, ilu odwiedziło archipelag przez cały 2020 rok – podaje CNN, powołując się na dane malediwskiego ministerstwa turystyki.

    W kwietniu, gdy druga fala pandemii zalała Indie, koszt biletu na Malediwy wzrósł prawie czterokrotnie. – Niektórzy zapłacili w kwietniu ponad 65 tys. dol. za bilet w jedną stronę – informuje Mehra w rozmowie z CNN.

    W Indiach zawrzało na widok rozpowszechnianych przez portale internetowe zdjęć plażujących na Malediwach gwiazd. Wielbiciele, ale też niektórzy koledzy z branży, mieli im za złe, że szastają pieniędzmi, gdy w Indiach miliony ich rodaków głodują i umierają.

    – Celebryci umieszczają fotki z wakacji na portalach w czasie, gdy świat cierpi najgorszą recesję naszych czasów. Ludzie, którzy nie mają co jeść, widzą, jak trwonicie pieniądze – komentował aktor Nawazuddin Siddiqui, znany m.in. z nagrodzonego sześcioma Oscarami filmu "Lion. Droga do domu".

    Gniew Hindusów dotarł na Malediwy. Przeczekujący tam COVID celebryci zaczęli, obok zdjęć pod parasolem, przesyłać informacje o wpłacanych na rzecz walki z pandemią pieniądzach. Zrobiła tak np. gwiazda Bollywood Alia Bhatt, informując o udziale w wirtualnej zbiórce dla ofiar COVID-u „Oddycham dla Indii”.
  • cd.
    Modi nie chce ogólnokrajowego lockdownu

    W Indiach druga fala COVID-u nie słabnie, choć ostatnio ogłoszono nieco niższe dzienne dane. W ciągu ostatniej doby odnotowano „tylko” 343 tys. nowych zakażeń i 4 tys. zgonów. Nowe dane nie budzą jednak zaufania epidemiologów, bo są oparte na niższej liczbie testów – w niedzielę wykonano ich 1,47 mln, o 200 tys. mniej niż na początku miesiąca. Część ekspertów uważa, że oficjalne dane powinno się mnożyć nawet dziesięciokrotnie.

    Modiego atakuje też indyjska opozycja. Stojąca na czele Indyjskiego Kongresu Narodowego Sonia Gandhi wypomniała mu, że wiosną zrzucił całą odpowiedzialność za akcję szczepień na samorządy stanowe. Te zaś radziły sobie różnie. W Delhi, gdzie lockdown przedłużono właśnie na czwarty tydzień, zaczyna brakować szczepionek. Jego władze stanowe zaalarmowały, że mają tylko na trzy do czterech dni zapasów Covishield, indyjskiego odpowiednika AstryZeneki, wytwarzanego przez największego producenta szczepionek na świecie, India Serum Institute.

    Kolejne stany (ostatnio himalajskie Uttarakhand) ogłaszają lockdowny, zamykając galerie, kina i restauracje. Mimo to populistyczno-nacjonalistyczny rząd premiera Narendry Modiego nadal odmawia nałożenia go na cały kraj, bojąc się o ekonomię. Premier, nazywany przez rodaków „superroznosicielem”, bo w marcu, lekceważąc ostrzeżenia własnych ekspertów, otworzył kraj, zezwalając na masowe imprezy, wydaje się przede wszystkim skupiać na ratowaniu własnego wizerunku i kontroli przepływu płynącej z całego świata pomocy zagranicznej, by zasilała ona rządowe organizacje humanitarne, a nie pozarządowe NGO-sy, a nie na samej walce z COVID-em.

    Fauci: Trzeba zamknąć Indie

    Upartemu premierowi próbował tej niedzieli przemówić do przekonania główny epidemiolog amerykański, dr Anthony Fauci. „Musicie zamknąć kraj” – zaapelował do władz Indii w programie telewizji ABC „This Week”.

    – Wiem, że wiele stanów indyjskich już to zrobiło, ale trzeba przerwać łańcuch zakażeń, a jedyny sposób, by to zrobić, to ogólnokrajowy lockdown – dodał Fauci. Do tego samego wezwało Indyjskie Stowarzyszenie Medyczne.


    Od siebie dodam - samo zamknięcie galerii, kin i gastronomii, niewiele by pomogło. Amerykanin nie zdaje sobie sprawy z tego co mówi? Nie zna hinduskich realiów? Tam by trzeba było zamknąć w domach biedotę, ale wtedy było by więcej trupów aniżeli z powodu covida - oni tylko wtedy jedzą, gdy pracują; wypłatę otrzymują każdego dnia po zakończeniu pracy.
  • M_Monia powiedział(a):
    Tak, bardzo maly problem. Czy ty sam siebie czytasz?
    Jak Tomasz czasami coś rąbnie, to jak łysy grzywką o beton.
    Aktualnie w Indiach jest więcej trupów, aniżeli było podczas wojen.
    To, że Hindusi są licznym narodem, o niczym jeszcze nie świadczy.
    Idąc jego tokiem rozumowania - jeżeli wymrą mu dzieci, to mu poradzę, żeby sobie nowe dorobił.
  • @M_Monia Mały to on nie jest, Tomasz trochę lekceważy problem, ale z drugiej strony co my jako Polacy możemy z tym zrobić? 

    Tam jest taki harmider że oni sami muszą najpierw ogarnąć standardy sanitarne, mieszkaniowe, swoją kastowosc...
  • paulaarose powiedział(a):

    Tam jest taki harmider że oni sami muszą najpierw ogarnąć standardy sanitarne, mieszkaniowe, swoją kastowosc...

    Nie ogarną się co najmniej przez kolejny wiek. Inna kultura, inna mentalność; a kastowość wynika z ichniej religii, której też raczej nie zmienią.
  • @Tomasz i Ewa. W sumie to jesteś szczery ale tak można skrócić tę całą dyskusję. Można współczuć, ale co to zmieni.
  • Tomasz i Ewa powiedział(a):
    Na świecie umiera każdego dnia 300k ludzi. Na prawdę kogoś to rusza lub smuci? Rodzi się pół miliona. I to jest problem. Bieda mnoży się jak króliki. Doprowadzi rejony, gdzie mieszka, do katastrofy ekologicznej. Zacznie się wojna i wielka wędrówka ludów. 

    T

    Widzę, że życie na wysokiej stopie wyraźnie Ci szkodzi.
    W Chinach jest jeszcze więcej ludności, a jednak mają tam znacznie lepsze standardy życia. I ludzie bogaci nie ucierpieli zbytnio podczas ostatniej pandemii - dla nich miejsca w szpitalu i skuteczne leczenie było dostępne.

    Gdyby się "bieda nie mnożyła, jak króliki", to niektóre regiony naszego globu szybko by się wyludniły.

    W tym wątku dyskutujemy jednak o Indiach, a nie Krajach Trzeciego Swiata.
    Indie są zaliczane do największej demokracji świata i pretendują do statusu mocarstwa.
    Akurat tam młode społeczeństwo jest kapitałem.

    " Średnia wieku wynosi 25 lat, osób do 18. roku życia jest tu około 400 milionów. Daje to ogromną przewagę nad starzejącymi się społeczeństwami Zachodu, ale też i nad Chinami, gdzie średnia wieku wynosi już 45 lat. Tym bardziej, że Indie mocno zainwestowały w edukację. Zarówno tę na najwyższym, jak i najniższym poziomie. Szybko maleje wskaźnik analfabetyzmu. Czytać dziś umie 70 procent społeczeństwa, a jeszcze 25 lat temu ledwie 36 proc. W niektórych, najbardziej upośledzonych regionach dzieci za każdy dzień w szkole dostają pieniążek, oczywiście po to aby chciało im się przychodzić do szkoły. Jeśli uda się Indiom utrzymać obecny trend gospodarczy, jeśli rząd będzie potrafił przynajmniej łagodzić rażące różnice społeczne i w zdecydowany sposób poprawić warunki życia najuboższych, to za kilka dziesięcioleci możemy żyć w świecie zdominowanym przez Hindusów."

    https://mandragon.pl/indie-nowe-mocarstwo/


  • W Indiach już jest po fali, liczba pozytywnie wymazanych się zmniejsza.
    W kraju 40 razy większym od Polski liczba zgonów statystycznie jest 10 razy mniejsza niż u nas.
    Wszystko to jest bicie piany, zabarwione dla naiwnych malowniczym sosem o paleniu zwłok i wycinaniu parków. W kraju gdzie lasy są naturalnym krajobrazem.


    Podziękowali 1Klarcia
  • edytowano maj 2021
    To nie jest bicie piany. Nie jest też prawdą, że ichnia liczba zgonów jest aż 10 razy mniejsza, niż w Polsce.
    Porównaj może z Polską liczbę zakażonych tam.
    Indie są krajem kontrastów w Europie nieznanych. Z jednej strony niewyobrażalne bogactwo, a z drugiej nędza umierająca na ulicy.
    Polska ma też - mimo wszystko - znacznie lepiej wyposażone szpitale i znacznie lepszą pomoc medyczną.

    Obecne w Polsce zgromadzenie Sióstr Misjonarek (założycielka m. Teresa), posługują ubogim dożywiając ich, na ogół są to alkoholicy, narkomani i garstka ludzi nie radzących sobie w życiu. Jednak nie muszą zbierać umierających z ulicy i zapewniać im choćby minimalne warunki godnego umierania.

    A skąd wiesz, że już fala tam opada; że choćby tylko ludzie bogaci mogą już czuć się bezpiecznie?
  • Nie jest też prawdą, że ichnia liczba zgonów jest aż 10 razy mniejsza

    skąd wiesz, że już fala tam opada; że choćby tylko ludzie bogaci mogą już czuć się bezpiecznie?
    Oczywiście, że jest. Oficjalna statystyka śmierci tzw covidowych dla całego świata cały czas jest dostępna. Obecnie dobili i się zatrzymali na 4000 zgonów dziennie. Polska miała do 1000. Przy 40 x większej liczbie ludności to pryszcz.
    posługują ubogim dożywiając ich

    No i? Co to za wrzutka bez sensu.

  • W Indiach nie ma chyba kultury pomagania słabszych, gdyz oni wierzą, że ich stan aktualny jest odzwierciedleniem wcześniejszego stanu czyli np. byli złymi ludźmi, a teraz są biedni i głodni, żeby odpokutować ..tak ma być i już 
    Podziękowali 1Klarcia
  • PawelK powiedział(a):
    posługują ubogim dożywiając ich

    No i? Co to za wrzutka bez sensu.


    Moim zdaniem - ma sens. Pokazuje, że Polacy doskonale się mają, w porównaniu. Nikt na ulicy nie umiera, chyba, że przypadkiem.
  • Ale to nie od dziś. Bez związku z Covid.
  • Ma związek z Covidem - tym bardziej. W Polsce, ale i innych krajach (nawet bogatych Niemczech) służba zdrowia leżała na obu łopatkach, ale pacjenci mieli dostęp do tlenu, tym bardziej jeżeli są zamożni. W Indiach, tym razem bogaci padali jak muchy, na równi z biednymi.
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.