Powrót taty
Żyjemy w takich dziwnych czasach, że wszystkim brakuje czasu. Mimo że doba od niepamiętnych czasów ma te same 24 godziny, z roku na rok wydaje się jakby krótsza. Pewien oficer w wojsku, który - jak wynikało z rozliczeń - pracował 26 godzin na dobę, zapytany, jak to robi, odpowiedział bez namysłu: "To proste - wstaję 2 godziny wcześniej". Coraz mniej śpimy, coraz więcej pracujemy, a efektów, jakiejś wielkiej, szokującej poprawy nie widać. Ciągle za czymś gonimy, ciągle gdzieś (lub z czymś) się spóźniamy. Staramy się nadążyć, by pozałatwiać wszystkie rzeczy pilne, a??? zaniedbujemy sprawy ważne.
Wysłuchałem przed laty bardzo pouczającego wykładu na temat podziału czasu pracy dyrektora, człowieka zarządzającego firmą. Na sprawy bieżące (dnia dzisiejszego) powinien zużywać około 10 proc. czasu, na planowanie pracy na jutro około 15 proc., na planowanie pracy na miesiąc około 25 proc., na planowanie i myślenie o rozwoju firmy w dalekiej przyszłości około 50 proc. swego czasu pracy. Obawiam się, że przeprowadzony bilans czasu pracy już nie tylko dyrektorów, ale też np. polityków (odpowiedzialnych za rozwój "firmy" o nazwie państwo) wykazałby, że jest zupełnie inaczej. Niestety, w najpowszechniejszej "firmie" na świecie, jaką jest niewątpliwie rodzina, sprawy nie mają się lepiej. Zastawiam się czasem, czy nominalni dyrektorzy tych "firm" - ojcowie, w ogóle myślą o funkcjonowaniu rodziny w dalekiej przyszłości. Oczywiście najdalsza przyszłość to wieczność i o nią przede wszystkim powinni troszczyć się ojcowie rodzin (dla katolika jest to równoznaczne z troską o zbawienie). Przy czym ojcowie odpowiedzialni są nie tylko za własne zbawienie, ale też za zbawienie wszystkich członków rodziny: żony i dzieci. W dalszej perspektywie przenosi się ta odpowiedzialność na przyszłe pokolenia (rodziny, które założą dzieci i dzieci tych dzieci itd., itd.).
O czym my tu mówimy, skoro dziś w tak wielu rodzinach nawet zachowanie dzieci już kilkanaście lat po ich urodzeniu całkowicie wymyka się spod kontroli ojca (i matki też). Trzeba coś radykalnie zmienić w "firmach" o nazwie rodzina, by mogły one stanowić o świetlanej przyszłości świata (wszak niepodważalne jest zdanie Papieża Jana Pawła II, że przyszłość świata idzie przez rodzinę). Tak, przez rozbicie rodziny, niestety dziś dość powszechne, przyszłość świata jest poważnie zagrożona. Co zrobić, by ten niepokojący stan rzeczy radykalnie odmienić?
Myślę, że przede wszystkim trzeba rodzinie przywrócić ojca (dyrektora, przywódcę, dyrygenta) jako troskliwego opiekuna dbającego o wszechstronny rozwój wszystkich członków rodziny i o to, by wszystko w rodzinie zmierzało do ściśle wytyczonego celu. Już czuję niepokój pań. Dlaczego nie mówię o kobiecie, dlaczego pomijam rolę matki. Spokojnie! Jako mężczyzna uważam (i mam takie prawo), że to my, ojcowie, doprowadziliśmy do rozpadu rodziny. Oczywiście z udziałem (i to niemałym) kobiet, lecz odpowiedzialność spoczywa przede wszystkim na nas. Jeżeli nawet pijany sternik wprowadzi okręt na skały, to i tak odpowiedzialny za katastrofę jest kapitan. Wołam o taką odpowiedzialność mężczyzn za założone przez siebie "firmy" - rodziny, jaką jest powszechna na wszystkich morzach i oceanach świata odpowiedzialność kapitana za wszystkich na pokładzie. Odpowiedzialność za bezpieczne dowiezienie wszystkich do docelowej przystani. Dla członków rodziny tą końcową przystanią jest wieczność, do której wszyscy zmierzamy (niektórzy o tym nie wiedząc).
Po tych ogólnych rozważaniach (moim zdaniem, ważnych i poważnych) przejdźmy do konkretów. Co ma zrobić dziś ojciec, by ratować swoją rodzinę. Przede wszystkim musi powrócić do roli przywódcy - opiekuna - kapitana. Może być to trudne, bo często "załoga" jest już od dawna zbuntowana. A jednak trzeba powrócić na swoje (zaplanowane przez Stwórcę) miejsce w rodzinie. Wydaje się, że największą przeszkodą w powrocie są pozrywane (lub ponadrywane) więzi mężczyzny z żoną i dziećmi. Prawidłowe więzi w rodzinie to więzi miłości. Przeszkodą w budowie więzi miłości jest egoizm. Słowem - pierwszym wyzwaniem dla współczesnego mężczyzny jest wyzbycie się egoizmu. Gdy jego troska o żonę i dzieci będzie rzeczywiście szczera i altruistyczna, zostanie to z pewnością właściwie odczytane i będzie mógł powrócić do roli przywódcy. Tylko wówczas mężczyzna ma szansę obronić żonę i dzieci przed dryfowaniem z prądem niszczących mód narzucanych przez "nowoczesny" świat. Dodajmy, że świat ten jest zagubiony, by nie powiedzieć wynaturzony (patrząc na jego pogardliwe nastawienie do odwiecznych praw natury zapisanych w biologii - planie Stwórcy).
O funkcjonowaniu "firmy" o nazwie rodzina decydują wytyczony kierunek rozwoju oraz stan (ciała i ducha) poszczególnych jej członków i relacje pomiędzy nimi.
Dla wierzących kierunek rozwoju jest (a przynajmniej powinien być) oczywisty. Celem jest świętość i zbawienie, a drogowskazami Przykazania Boże i tłumacząca je nauka Kościoła. Mężczyzna może skutecznie wpływać na rozwój żony i dzieci "ku świętości" tylko wtedy, gdy sam jest pociągającym przykładem. Do wartości bowiem trzeba pociągać, nie popychać. Ktoś powiedział: wojsko jest jak makaron, nie da się go pchać, trzeba ciągnąć. Jestem przekonany, że z wychowaniem dzieci jest podobnie.
Przywódca, który jest autorytetem dla poddanych, może wspólnie z nimi dokonywać cudów. W rodzinie jest podobnie. Autorytet dobrego ojca jest najskuteczniejszym "narzędziem" chroniącym dzieci (i żonę też) przed zagubieniem w meandrach i pułapkach dzisiejszego świata. Potwierdzają to jednoznacznie badania, że dobra więź z ojcem chroni dzieci, zwłaszcza kilkunastoletnie, przed narkomanią, alkoholizmem, zagubieniem w sektach czy uzależnieniem od działań seksualnych. Zachodzi poważne pytanie, co powinien zrobić (lub robić) ojciec, by tę dobrą więź z dziećmi utrzymać lub odbudować.
Można by w tym miejscu powołać się na liczne książki i artykuły, które na ten temat wypowiadają się mądrze i naprawdę kompetentnie. Poprzestańmy jednak na kwintesencji. Ojciec powinien żonę i dzieci miłować, czyli nie bacząc na koszt własny, troszczyć się o ich najpełniej rozumiane dobro. A dobrem tym (jak już wspominałem) jest rozwój ku świętości. Ktoś pięknie powiedział, że miarą miłości jest miłość bez miary. Gdybyśmy jednak chcieli pokusić się o podanie konkretnej, namacalnej miary miłości, to wskazałbym na ofiarowywany czas. Prymas kardynał Wyszyński powiedział: "Ludzie mówią - czas to pieniądz, a ja wam mówię - czas to miłość". Stosując czas jako miarę miłości, możemy sami na swój użytek rozpoznać, co jest największą miłością mojego życia. Uwaga! Stosowanie tej miary może okazać się bolesne, lecz ten ból może stać się początkiem prawdziwej odmiany życia. Oczywiście jest czas konieczny na naukę czy pracę, dalej jest czas snu, jedzenia czy zabiegów higienicznych??? Pozostaje jeszcze jednak choćby mały czas wolny, do zagospodarowania. Co z nim robimy?...
Z niedawnych badań przeprowadzonych w Polsce wynika, że przeciętny ojciec spędza (och, jakie brzydkie określenie) z dziećmi kilka minut dziennie, a przed telewizorem blisko 4 godziny. Można, stosując zaproponowaną "czasową" miarę miłości, bez trudu wyliczyć, że kocha telewizor kilkadziesiąt razy bardziej niż wszystkie razem wzięte swe dzieci. Zamiast telewizora bywa "kochany" komputer, samochód, działka, ryby czy inne hobby. By nie być gołosłownym, opowiem historyjkę z życia. Pewien znajomy był na wczasach nad morzem. W czasie posiłków zaobserwował dziwne zachowania ojca rodziny stołującej się przy sąsiednim stoliku. Ojciec zjadał szybko, nie odzywając się ani słowem do żony i dwójki małych dzieci. Po czym szybkim krokiem wychodził. No cóż, zimny, pewnie niezdolny do okazania jakichkolwiek uczuć. Biedny człowiek, zapewne okaleczony przez trudne dzieciństwo. Jakież było zdziwienie znajomego, gdy któregoś dnia, spóźniwszy się na obiad, zobaczył wspomnianego mężczyznę (już po pospiesznym obiedzie), jak czule przemawia do??? swojego samochodu, polerując jego lakier specjalną szmatką???
Wydaje się, że drogą do odbudowy prawdziwego ojcostwa jest świadome i wspaniałomyślne ofiarowanie czasu żonie i dzieciom. Swojego wolnego czasu. Im jest go mniej w życiu mężczyzny, tym cenniejsza jest to ofiara. Gdy go rzeczywiście brakuje, mężczyzna powinien go sobie wygospodarować choćby kosztem snu i naprawdę należnego odpoczynku.
W zabieganej codzienności niechby to było zatrzymanie się choćby na kilka sekund i spojrzenie dziecku prosto w oczy z miłością (bez słów: spójrz mi w oczy!). Niechby to było dotknięcie dziecka przez przytulenie, objęcie, poklepanie po ramieniu czy serdeczne poczochranie po włosach (tego ostatniego lepiej nie stosować na dorastających córkach - panienkach!). Albo odżałowanie dwóch minut na zajęcie się "chorym misiem" czy naprawienie urwanej nogi lalce. Ktoś powie: to takie nieznaczące drobiazgi! Drobiazgi - zgoda, lecz jak się okazuje, bardzo znaczące, wręcz decydujące o więzi dzieci z ojcem. Jednak te drobne "kilkuminutowe" porcje miłości zwykle nie wystarczają. Potrzeba poważniejszej inwestycji. Potrzeba prawdziwego czasu z dziećmi. Okazję stwarzają weekendy, no i oczywiście wakacje.
Przykład z literatury: ojciec, wracając z częstych wyjazdów służbowych, przywoził zawsze swym dzieciom prezenty z podróży. Któregoś razu wrócił późno wieczorem w sobotę, na śmierć zapominając o prezentach. Wszedł na paluszkach do domu z nadzieją, że dzieci już śpią, a jutro coś się wymyśli. Nic z tego. Dzieci, usłyszawszy otwierane drzwi, wybiegły natychmiast ze swych sypialni z pytaniem na ustach: "Tato, co przywiozłeś?". Tato wykazał się refleksem i powiedział: "No, tym razem przywiozłem prezent specjalny. Jutro jest niedziela i każde z was otrzymuje w prezencie pół godziny sam na sam z tatusiem". Ku jego zdumieniu "prezent" ten wywołał szał radości nieporównywalny z tymi wcześniejszymi choćby najdroższymi i najbardziej wymarzonymi prezentami. Pomysły dzieci na "wyegzekwowanie" prezentu były całkiem normalne. Najmłodsza córka chciała pograć (tylko z tatą) w grę planszową, syn chciał skleić model samolotu, a najstarsza, już panienka, chciała pójść na spacer pod rękę z tatą w miejscu i o godzinie, w której miała nadzieję, że zostanie zauważona przez koleżanki.
Inny przykład: autor książki o ojcostwie jako pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna porządkował papiery po śmierci swego ojca. Ze zdumieniem znalazł pamiętnik. Łapczywie rzucił się do czytania, by znaleźć notatkę o najważniejszym dniu swego życia z punktu widzenia tworzenia relacji z ojcem, dniu, który zaważył na dalszych ich męskich kontaktach. Znalazł. Przeczytał: "Byłem z synem na rybach. Kompletnie stracony czas".
Wreszcie przykład z mojego życia. Na początku wakacji, kilka lat temu, obiecałem swemu wówczas około 12-letniemu synowi "męską wyprawę" w góry - z namiotem, ogniskiem, kiełbaskami. Całe wakacje byliśmy w domku w górach, lecz na "męską wyprawę" nie wystarczyło czasu. Zresztą wyleciało mi to z głowy. Ostatniego dnia syn przypomniał obietnicę. Cóż było robić, spakowaliśmy po południu plecak, namiot, śpiwory, no i oczywiście kiełbasę. Wyszliśmy za najbliższą górkę o zmierzchu. Po ciemku rozbiliśmy namiot (nie bojąc się wilków). Rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbaski. Pogwarzyliśmy chwilę przed snem??? Następnego dnia o świcie zwijaliśmy obozowisko, by móc wrócić ponad 500 km do domu w Poznaniu??? Przez kilka lat syn wspominał naszą "męską wyprawę w góry".
Kończą się wakacje. Może to ostatni moment na "męską wyprawę w góry". Ta "strata czasu" z pewnością się opłaci w dalszych kontaktach z dzieckiem. Na pewno będzie ważnym wydarzeniem w funkcjonowaniu "firmy" o nazwie rodzina i pomoże tacie w "kapitanowaniu".
Jacek Pulikowski