Kobieta, która urodziła w Niemczech przed sylwestrem ubiegłego roku, dostawała starą zapomogę w wysokości 300 euro. Ale już od 1 stycznia tego roku młodej mamie przysługuje nawet 21,6 tys. euro rocznie - pisze DZIENNIK. I dodaje, że dzięki temu nasz zachodni sąsiad przeżywa prawdziwy baby-boom.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że nic nie uratuje Niemców przed powolnym wymarciem. A jednak nasi zachodni sąsiedzi z właściwą sobie solidnością wzięli się za odwracanie przerażających trendów i właśnie odbili się od demograficznego dna. Jak udało im się tego dokonać?
"W ostatnich miesiącach w Niemczech całkowicie odmieniła się atmosfera wokół tematu macierzyństwa. Zamiast taniej demagogii pojawiły się konkretne propozycje co zrobić, by kobieta nie stawała przed zabójczą alternatywą: kariera czy dziecko" - mówi DZIENNIKOWI 34-letnia Michaela Schmale spod Frankfurtu. Michaela jest jedną ze 149 tys. Niemek, które w pierwszym kwartale tego roku zdecydowały się na dziecko.
As w rękawie kanclerz Merkel
To zasługa kanclerz Angeli Merkel - pierwszej w historii kobiety w fotelu kanclerza Niemiec. Dobrze wiedziała, że jej własny przykład nie bardzo nadaje się na promowanie wśród Niemek mody na macierzyństwo. Dwóch mężów i zero dzieci: taki życiorys jest marnym punktem wyjścia dla szefowej rządu, która z polityki prorodzinnej uczyniła priorytet swojego gabinetu. Ale Merkel miała asa w rękawie - nową minister ds. rodziny Ursulę von der Leyen.
49-letnia minister to przeciwieństwo Merkel - wysoka, szczupła i atrakcyjna blondynka. Na dodatek wytworna arystokratka i absolwentka najbardziej renomowanych amerykańskich uczelni. Jednak jej największy atut to... dzieci. Siódemka w wieku od siedmiu do dziewiętnastu lat. Przekaz tej nominacji był jasny: "Popatrzcie. Można w tym kraju mieć urodę, klasę, sukces zawodowy i gromadkę pociech w domu".
Zadanie, jakie postawiono przed panią minister, można streścić w kilku słowach: Niemki znowu muszą rodzić dzieci. Bo media alarmowały. "Dziś są nas 82 miliony. Ale jeśli nic się nie zmieni, to za sto lat społeczeństwo skurczy się do 30 milionów. Na dodatek większość stanowić będą osoby pochodzenia tureckiego". Tak pisały od kilku lat niemieckie gazety i częścią winy za taką sytuację obarczały rząd.
Superbecikowe
Nowa minister natychmiast przystąpiła do ofensywy - zaczęła od wprowadzenia tzw. superbecikowego. Pierwsze efekty ocierały się co prawda o groteskę: Niemki z terminem porodu wyznaczonym na koniec grudnia ubiegłego roku jak tylko mogły odwlekały rozwiązanie, używając przy tym metod godnych prababci. Na przykład tygodniami nie wstawały z łóżka, by nie sprowokować skurczów porodowych.
Bo było o co walczyć. Kobieta, która urodziła przed sylwestrem ubiegłego roku, dostawała starą zapomogę w wysokości 300 euro. Ale już od 1 stycznia tego roku młodej mamie przysługiwało nawet 21,6 tys. euro w ciągu roku.
"Nowoczesne państwo musi całkowicie zmienić filozofię polityki rodzinnej. Nie wystarczy łudzić ludzi wizją taniego mieszkania czy dopłaty do pieluszek. Trzeba sprawić, by nie odczuli, że dziecko wyrywa ich z rynku pracy i obniża standard życia" - argumentowała pani minister. Dlatego przeforsowała rozwiązanie, zgodnie z którym państwo w czasie urlopu wychowawczego przejmuje na rok od pracodawcy obowiązek wypłacania młodej mamie (lub ojcu) pensji w wysokości 67 proc. dotychczasowych zarobków. Nie więcej jednak niż 1800 euro miesięcznie. Pracodawca i rodzic są w takiej sytuacji zadowoleni, a państwo zyskuje przecież nowego obywatela, więc inwestycja wszystkim się opłaca.
Niemcy przyjęli superbecikowe bardzo ciepło. "Razem z mężem pracujemy w gimnazjum w okolicach Frankfurtu. On uczy historii, ja łaciny. Według starego systemu przysługiwało nam kilkaset euro zapomogi. Urodziłam w styczniu i będę dostawać 1500 euro co miesiąc przez pierwszy rok. Nie był to oczywiście argument decydujący o ciąży, ale poczuliśmy się dużo pewniej" - mówi Michaela Schmale.
Ambitne plany pani minister
Na efekty ministerialnych działań nie trzeba było długo czekać. W ciągu pierwszego półrocza w niemieckich statystykach urodzeń po raz pierwszy od lat coś drgnęło. Jeszcze nie jest to skok, ale już wyraźny trend wzrostowy. A ambitna pani minister nie zamierza spocząć na laurach i ma dalsze plany - chce do 2013 roku potroić liczbę miejsc w żłobkach i proponuje, by dawać rodzicom bony na całodzienną nianię.
Taki sposób myślenia to w Niemczech, gdzie do tej pory miesiącami trzeba było czekać na miejsca w żłobkach i przedszkolach, zupełna nowość. "Cały niemiecki system szkolny był przez stulecia pomyślany tak, by dziecko było jak najbliżej domu. Na drugie śniadanie wracało do rodzinnej kuchni, gdzie czekała matka w fartuchu" - mówi DZIENNIKOWI francuska pisarka Pascale Hugues, autorka "Szczęścia niemieckiego", pełnej ironicznych i dowcipnych uwag książki na temat sąsiadów zza Renu.
Hugues przypomina, że na początku lat 90., gdy Francuzi czy Skandynawowie rozbudowywali u siebie sieć przedszkoli, w niemieckich placówkach miejsc wystarczało tylko dla 2 procent dzieci. Rezultat: dzietność na poziomie 1,3 dziecka na kobietę. Dziś Niemcy wiedzą dobrze, że wśród bogatych społeczeństw zachodu tylko kraje, które dużo inwestują w politykę rodzinną, osiągają statystyczny wynik dwóch pociech na kobietę gwarantujący, że dane społeczeństwo nie wymrze. "Kobiety będą rodzić tylko wtedy, gdy nie będzie się to wiązało z koniecznością dramatycznego wyboru - dziecko czy praca. Gdy będą mogły łączyć macierzyństwo z karierą zawodową" - uważa minister von der Leyen.
Niemka nie chce siedzieć w domu
Bo Ursula von der Leyen doskonale zrozumiała, że między bajki trzeba włożyć sielankową wizję konserwatystów, zgodnie z którą Niemka z własnej nieprzymuszonej woli zostaje w domu i pokornie rodzi dzieci. Nie uwierzyła również, że problem demograficzny rozwiąże się sam. Jak wynika z badań ośrodka Studium Bertelsmanna, co druga kobieta za Odrą, która powiła dziecko, rezygnuje z pracy zawodowej. Ale równocześnie jedynie sześć procent kobiet twierdzi, że właśnie taki był ich życiowy plan - one po prostu wiedzą, że połączenie kariery z wychowywaniem dzieci jest w Niemczech niezwykle trudne. Prawie niemożliwe.
"Przez wiele lat myślałam: moim priorytetem jest sukces zawodowy. A wizja bycia matką na pół gwizdka odstrasza. Zgodnie z niemiecką tradycją trzeba nią być na całego albo wcale. Po co fundować sobie ciągłe wyrzuty sumienia, że nie dość czasu poświęcam maleństwu?" - mówi DZIENNIKOWI 28-letnia Ina Redweik, mieszkanka małej wioski w północnej Bawarii. W marcu tego roku Ina urodziła synka. "Wreszcie dojrzałam do tej decyzji. I bardzo pomogło mi to, że w Niemczech zmienia się atmosfera wokół rodzenia dzieci" - tłumaczy kobieta.
Bo u naszych zachodnich sąsiadów dopiero teraz macierzyństwo przestaje kojarzyć się z uciskiem kobiety i zaczyna być traktowane jak coś naturalnego. "Najpierw byli naziści z ich instrumentalnym traktowaniem kobiety jako maszyny do rodzenia. Odpowiedzią na ten ponury czas w dziejach naszego kraju był rewolucja obyczajowa lat 60. i jej ważna część składowa: ruch feministyczny. Ale to pokolenie przegięło z kolei w drugą stronę - w ogóle zrezygnowało z posiadania dzieci, a postawiło na samorealizację i dobrą zabawę. To właśnie wtedy krzywa urodzeń skręciła ostro w dół" - tłumaczy w rozmowie z DZIENNIKIEM publicystka gazety "Die Welt" Miriam Lau.
Renesans rodziny
Efekt jest taki, że dopiero teraz Niemcy przeżywają "renesans rodziny". Znów w dobrym tonie jest mówienie o wartości życia w symbiozie z najbliższymi. Całkiem niedawno niezwykle popularny sędzia Trybunału Konstytucyjnego Udo di Fabio napisał bestsellerową książkę o sensie życia "odnalezionym w cieple i gwarze domowego ogniska". A prezenterka telewizyjna Eva Hermann odważnie rzuca wyzwanie podstarzałym, ale wpływowym w świecie publicystyki feministkom. - Kobieta nie jest mężczyzną - ma zupełnie inne obowiązki i rolę społeczną. A kariera wcale nie jest najważniejsza - napisała w swojej książce pod tytułem "Zasada Evy".
Głos w tej sprawie, i to od razu bardzo spektakularnie, zabrała również minister Ursula von der Leyen - postanowiła mianowicie przeciągnąć na swoją stronę konserwatywne instytucje, takie jak choćby Kościół. Rok temu zaskoczyła Niemców, organizując konferencję prasową w otoczeniu duchownych. Po lewej stronie miała stojącego na czele niemieckiego kościoła ewangelickiego biskupa Wolfganga Hubera, po prawej zaś katolickiego kardynała Sterzinsky'ego. "Wierzę, że tylko wychowanie dzieci w oparciu o wartości ma sens" - mówiła pani minister. Te słowa w kraju, gdzie od lat polityka i religia są od siebie oddzielone, były jak ożywczy powiew wiatru.
I wywołały lawinę dyskusji. "Rząd z powodzeniem zainicjował debatę o macierzyństwie i ojcostwie. Na efekty jeszcze za wcześnie, ale mam wrażenie, że coś się zmienia. Wczoraj byłam w berlińskiej dzielnicy Prenzaluer Berg. To od kilkunastu lat najbardziej dzielnica niemieckiej stolicy. Ulubiona przez młodzież, artystów i przedstawicieli wolnych zawodów. I co tam zobaczyłam? Wszyscy ci supernowocześni ludzie z dredami, kolczykami, w ciuchach z najmodniejszych secondhandów pchali przed sobą wózki" - mówi Lau.
Zdecydują się ci, którzy są bez mam, babć i rodziców, którzy "zawsze coś tam wrzucą"... ale to bzdura twierdzić, że ktoś sobie sprawi dzieciaka, żeby dostać 21, 6 tys euro.
Nikt z Was nie ma dzieci, bo Was na to stać (taką mam nadzieję:bigsmile:), ale dlatego, że one są i że je kochacie. Jak strach Wam w oczy z powodu pieniędzy i długów nie zagląda, to Bogu trzeba dziękować. I jeszcze na mszę czasem rzućcie za tych, ktorym naprawdę trzeba hartu ducha...
Wielodzietna rodzina (ba! jakakolwiek rodzina z dziećmi) to najwspanialsza sprawa i trzeba ją wspierać. Nie wiem, czy w taki własnie sposób (becikowe), ale trzeba. Szkoda, że w Polsce zdechł nam pomysł z ulgą podatkową... to było coś.
Małgorzato, zgadzam się z Tobą zupełnie - nawet jak się ma jedno dziecko, wszelka pomoc, dotacja, ulga jest skarbem. Wkurzyło mnie tylko to Tomkowe, że dla 21,6 tys Niemcy będą sobie dzieci sprawiać...
W Polsce mamy na razie taką sytuację, że nawet utrzymanie samochodu jest wyzwaniem, co dopiero mówić o dzieciach. Tyle że jeśli mamy mówić o polityce ekonomicznej, to przy całym moim zrozumieniu dla trudu utrzymania rodziny, uważam za bzdurę, żeby państwo utrzymywało nam te rodziny... to straszne obciążenie budżetu, dobre dla bogatego socjalnego państwa, które nie ma co z kasą zrobić. Niemcy są bardzo zdesperowani - w ich kraju jest ich coraz mniej.
W Polsce naprawdę trudno wymyślić taką socjalną pomoc, która nie wpłynęłaby do Twojej macierzyńskiej kieszeni w postaci ulgi, a nie odbiła się np na pensji Twojego męża, albo co gorsza na jego zatrudnieniu...
Dlatego wspomniałam o uldze podatkowej - to był pomysł najmniej obciążający państwo, uczciwy, bo przyznawany na każde dziecko, a nie dopiero np od trzeciego etc etc. Ograniczający wpływy państwa a nie wyolbrzymiający wydatki.
Mnie osobiście wyprawka szkolna dla trojga i więcej nie dotyczy jeszcze, ale bank odmówił kredytu - bo choć zarabiamy coraz więcej, to jednocześnie mając coraz więcej dzieci nigdy chyba nie dostaniemy tego kredytu. I tak oto zrobili nas na cacy:)
My też nie zdecydowalibyśmy się. To jakaś bzdura.
Becikowe - zgadzam się - też bzdura.
marzę o zmianach w rozliczaniu podatku, o łaskawszym traktowaniu rodzin przy kredycie, o zmianach na rynku mieszkaniowym i o lepszej sytuacji na rynku pracy:)
jak to się zmieni, poradzimy sobie bez danin od państwa.
Zasada wszystkim po równo nie jest dobrą zasadą. Co z tego, że każdy dostanie 1000 becikowego? Państwo rozpuści zatrzęsienie kasy, a nikt z tego nie będzie miał pożytku.
Co do ulgi podatkowej - zarobić na dzieci musisz tak czy siak. Im więcej zarabiasz, tym więcej możesz sobie odpisać jest zasadą OK. To jak z inwestowaniem w firmę - państwo nie zabiera Ci wszystkiego, co może, bo ostatecznie to również na jego biznes pracujesz. I tak jest z dziećmi.
Jak jesteś bezrobotny to teoretycznie istnieją inne społeczne formy pomocy... Ale nie generujmy sytuacji, kiedy to dwoje bezrobotnych obrasta w gromadę wygłodniałych dzieci, a państwo utrzymuje ich wszystkich "bo dzieci to interes całego narodu". To jest nielojalne. Póki co rodzic to nie urzędnik państwowy.
Becikowe w wersji polskiej to pomyłka - może wspierać rodziców patologicznych.
Becikowe w wersji niemieckiej to tak naprawdę zryczałtowany urlop macierzyński. Rezygnujesz z pracy w zamian dostajesz przez rok usrednione wynagrodzenie.
My mamy progresję podatkową oraz kwotę wolną od opodatkowania.
Postulat wspólnego rozliczania podatków nie tylko z żoną ale i dziećmi to żądanie sprawiedliwości. Po prostu kwota wolna od opodatkowania na każde dziecko + podział dochodów na członków rodziny dzięki czemu później wchodzimy w kolejny próg i wyzsze podatki wspiera rodzicielstwo u ludzi, którzy należą do najliczniejszej grupy która powinna mieć dzieci. Nie chodzi o to by rozdawać kasę bezrobotnym lub bogatym. Chodzi o to by wspierać tych mniej i średnio zarabiających. Ludzi odpowiedzialnych acz złupionych przez fiskusa. Ludzi pracujących dla, których decyzja o dziecku to przekroczenie pewnej granicy za którą zqaczyna się bieda.
Jeczcze jedno nigdy kobieta, która urodzi dziecko nie będzie konkurowała z kobietą bezdzietną. Nie można mieć złudzeń. Albo dziecko i spowolnienie (w najlepszym razie) kariery zawodowej albo pełnia kariery.
Elementem polityki prorodzinnej może być wspieranie inicjatyw łagodzących skutki spowolnienia kariery. Czy ma ktoś jakieś racjonalne pomysły?
[cite] Monika_Z_Gazety:[/cite]. Bo przeciez nie chodzi tu chyba o zimne rozmnażanie ku chwale narodu i rasy białej :cool:, tylko wsparcie rodziny chcącej mieć dzieci "bezideowo", ale obawiającej sie ekonomicznych konsekwencji takiej decyzji...
Jedno nie wyklucza drugiego
W końcu po co nam przyrost naturalny?
Przecież mozemy ściągnąć młodych czarnych, żółtych i zamszowych ... i problem nastepstwa pokoleń rozwiązany! No i wspaniałomyślnie wesprzemy biedniejszą część ludzkości dając dom i pracę.
No cóż demokracja daje nam złudzenie władzy. Co najmniej raz na cztery lata a czasem częściej
Skoro wydaje się nam, że to wszystko od nas zależy no to się polityką emocjonujemy. NIEPOTRZEBNIE.
[cite] Śpioch:[/cite]No cóż demokracja daje nam złudzenie władzy. Co najmniej raz na cztery lata a czasem częściej
Skoro wydaje się nam, że to wszystko od nas zależy no to się polityką emocjonujemy. NIEPOTRZEBNIE.
Nie do końca. Wpływam na rzeczywistość na tyle, na ile mogę, po prostu.
Dokładnie poziom emocji z powodów politycznych powinien byc proporcjonalny do naszego wpływu na władzę Jeden głos to ok. 10 milionowa część elektoratu. Czy warto z powodu tak nikłego wpływu emocjonować się jak czyni to znaczna część rozbudzonego przez media elektoratu :shocked: ????
zy doczekamy się wreszcie godziwych ulg prorodzinnych? Kto zagłosuje za?
Rodzinna korekta
fot. R. Sobkowicz Sejmowe debaty nad polityką prorodzinną okazały się pasmem apeli do PiS, by zrealizowało swoje zapowiedzi programowe
fot. A. Kulesza
Jutro może się rozpocząć ostatnie posiedzenie parlamentu tej kadencji. O ile uwaga opinii publicznej będzie skoncentrowana na politycznych aspektach funkcjonowania rządu Jarosława Kaczyńskiego, o tyle dla długookresowej stabilizacji finansów publicznych istotne będą wyniki głosowań nad wysokością ulg rodzinnych, zapisane w nowelizacji ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Na zmiany czekają zwłaszcza rodziny wielodzietne.
W artykule "Jaka reforma finansów publicznych?" na początku czerwca informowaliśmy o spotkaniu ministra finansów Niemiec Peera Stenbruka (SPD) z Urszulą von der Lyen (CDU), minister ds. rodziny, w sprawie dorzucenia przez niemiecki budżet dodatkowych 3 mld euro na rzecz niemieckiej polityki prorodzinnej. Niewiele czasu minęło od tamtego spotkania, gdy 28 sierpnia po południu "Frankfurter Allgemeine Zeitung" na swoich stronach internetowych poinformował, że rząd niemiecki, starając się wyhamować niekorzystne tendencje demograficzne, znalazł nie 3, ale 4 mld euro dodatkowych środków na ten cel. A przecież to właśnie w Niemczech od początku 2007 r. wypłacane jest rekordowe becikowe w wysokości 20 tys. euro w postaci zasiłków dla rodziców, którzy rezygnują z pracy, aby przez 14 miesięcy opiekować się nowo narodzonym obywatelem. Jesteśmy świadkami podobnego procesu u naszych wschodnich sąsiadów, gdzie wprowadzono szereg świadczeń, w tym becikowe w wysokości 30 tys. zł w Rosji Putina. Tak silne zachęty spowodowały podwojenie z 3 do 6 proc. przyrostu narodzin w pierwszym półroczu tego roku, zwłaszcza na prowincji, gdzie "kapitał macierzyński" pozwala na rozwiązanie problemu mieszkaniowego młodych małżeństw, gdyż jest w wystarczającej wysokości, aby kupić wiejski dom dla rodziny. Również na sąsiedniej Ukrainie doszło do spektakularnych działań. Premier Wiktor Janukowycz postanowił, że becikowe będzie wynosiło 15 tys. zł na drugie dziecko oraz 30 tys. zł na trzecie.
Gospodarcze i społeczne konsekwencje załamania demograficznego to przedmiot coraz bardziej dramatycznych analiz. Na początku sierpnia mały Japończyk oraz tytuł "Jak zarządzać malejącą ludnością" znalazł się na okładce "The Economist", a w środku szereg artykułów o ekonomicznych konsekwencjach załamania demograficznego. Początek jednego z nich jest naprawdę wstrząsający, gdy mówi się o nowym japońskim boomie. Po podziwianym boomie gospodarczym obserwuje się boom w buddyjskich kościołach, gdzie starsi bezdzietni Japończycy modlą się nie tylko o długie życie, ale również o szybką i bezbolesną śmierć. Na tym tle działanie polityki prorodzinnej w Polsce jest w prawdziwym uśpieniu.
Alarm w Japonii dotyczy sytuacji, kiedy stopa zastąpienia wynosi 1,32, podczas gdy najniższa stopa zastąpienia w Europie w Polsce wynosi 1,2. Minister Zbigniew Religa zapowiada konieczność wprowadzenia 2-procentowego podatku pielęgnacyjnego w celu sfinansowania świadczeń osób w podeszłym wieku, co zniweluje korzyści obniżenia kosztów pracy. Jest to działanie kompletnie nieskuteczne w sytuacji oczekiwanych zmian demograficznych polegających na przewidywanym podwojeniu liczby osób starszych. O ile, zgodnie z tymi trendami, w 2005 r. liczba osób powyżej 60. roku życia wyniosła 17,2 proc., o tyle w 2030 roku będzie ich prawie 30 proc., a proponowany wzrost nakładów jest nieskutecznym leczeniem skutków zamiast przyczyn. Tą przyczyną jest konsekwentnie od lat prowadzona polityka antyrodzinna. Liczenie na to, że imigranci utrzymają starzejące się społeczeństwo, jest błędne i już obecnie empirycznie się nie spełnia, a jedynie prowadzi do wyhamowania zarobków Polaków, a więc i dochodów Narodowego Funduszu Zdrowia, oraz wypycha pracowników za granicę, gdzie również bardziej opłaca się mieć większą liczbę dzieci. Okazuje się, że nawet obecnie ponad 15 mln euro dodatków rodzinnych otrzymuje 2300 polskich pracowników w Norwegii, mimo że ich dzieci "nie postawiły ani razu nogi na norweskiej ziemi". Są to przekazy znaczące, wynoszące prawie 560 euro miesięcznie, które na tle aktualnej ulgi podatkowej w Polsce w wysokości 10 zł miesięcznie na dziecko wydają się bajecznie wysokie.
Nie tylko imigranci
Analizy wskazują, iż w najbliższych latach nastąpi dalszy spadek współczynnika dzietności. Z drugiej strony przy spadku liczby urodzeń następuje równoczesny wzrost średniej długości życia. W efekcie opisane wyżej obniżenie wskaźnika dzietności doprowadzi do spadku liczby ludności Polski o milion osób już do 2020 r., a o 40 proc. w okresie upływu pokolenia. Starzenie się społeczeństwa, o ile w początkowym etapie ogranicza zapotrzebowanie na wydatki społeczne państwa (głównie na edukację) i zwiększa dochody na osobę w rodzinie, o tyle później pociąga za sobą wzrost wydatków społecznych na świadczenia emerytalne i opiekę zdrowotną. Taka sytuacja wraz ze zmianą struktury wieku implikować będzie konieczność corocznego znacznego zwiększania wydatków na te dwa działy. Załamanie demograficzne połączone z wielomilionową emigracją zarobkową, poza szalenie ryzykownym efektem społecznym polegającym na konieczności ściągnięcia milionów imigrantów w przyszłości i wygenerowania konfliktów narodowościowych typowych dla starych krajów UE, poważnie zagraża finansom publicznym w długim okresie. W celu sfinansowania narastających zobowiązań emerytalnych i zdrowotnych konieczne będzie podwyższenie składek na ubezpieczenia emerytalne i zdrowotne (w tym na dobrowolne ubezpieczenia o tym charakterze), co w efekcie znacząco podwyższy koszty pracy i tzw. klin podatkowy.
Program "Tak dla rodziny", będący jednym z trzech filarów programu gospodarczego PiS "Finanse publiczne - rozwój przez zatrudnienie", był kluczowym gwarantem utrzymania równowagi finansów publicznych w perspektywie długookresowej. Postulowane powiązanie ulg podatkowych z liczbą dzieci w rodzinach najuboższych miało wpłynąć na poprawę sytuacji finansowej rodzin wielodzietnych. W myśl proponowanej koncepcji ulga w podatkach rodziców związana miała być z przeciętnymi dochodami w rodzinie oraz z liczbą dzieci w rodzinie i kształtowałaby się w następujący sposób:
W przypadku gdy wartość ulgi byłaby wyższa od wysokości należnego podatku, rodzinie przysługiwałoby prawo do uzyskania brakującej różnicy na takiej samej podstawie jak w przypadku zwrotów nadpłaconego podatku, aby beneficjentami zmian obok 6,2 mln dzieci, których rodzice są płatnikami PIT, mogło być 4,5 mln dzieci, których rodzice tego podatku nie płacą. Zaprezentowana strategia finansowa była do tego stopnia powiązana z polityką społeczną i na tyle wiarygodna w swym prorodzinnym nastawieniu, że informacja z konferencji poświęconej programowi gospodarczemu PiS następnego dnia ukazała się w "Gazecie Wyborczej" pod zmutowanym redakcyjnie hasłem robotniczym "Dzieci i pracy".
Projekt prorodzinnej ustawy został przedstawiony do obróbki legislacyjnej ministrowi Mirosławowi Gronickiemu już w trakcie omawiania w Ministerstwie Finansów koniecznych prac w sierpniu i wrześniu 2005 r., a więc jeszcze przed wyborami, podczas spotkań, w których autor artykułu uczestniczył razem z Kazimierzem Marcinkiewiczem. Proponowana ulga podatkowa miała mieć charakter tzw. kredytu podatkowego, tj. w przypadku kiedy należny był mniejszy niż kwota przysługującej ulgi, następowałaby dopłata i rozliczenie z fiskusem do wysokości przysługującej ulgi. W okresie poprzedzającym wybory, a po prezentacji programu gospodarczego "Rozwój przez zatrudnienie", nastąpiło zredukowanie wysokości świadczeń dla rodzin wielodzietnych do wysokości 100 zł na dziecko, co zbliżyło go do rozwiązań programowych postulowanych przez Jana Rokitę. Podczas negocjacji PO - PiS w prezentowanym budżecie PiS zarezerwowano środki w wysokości 8 mld zł na rzecz polityki prorodzinnej, a szef "podstolika społecznego" poseł Tadeusz Cymański ustalił z premierem Marcinkiewiczem zwiększenie środków na dziecko w najbiedniejszej rodzinie wielodzietnej do wysokości 300 złotych. Negocjacje z PO zostały przerwane, a nowo powołany rząd nie wprowadził żadnych prorodzinnych modyfikacji budżetowych.
27 stycznia 2007 r., zgodnie z ostatnio opublikowanymi pamiętnikami Marka Jurka, na posiedzeniu Rady Politycznej PiS "premier powiedział, że są środki na politykę prorodzinną, trzeba tylko dokonać ostatecznego rozstrzygnięcia, czy je tam skierujemy". Niestety, mimo preferencji programowych podjęto decyzję o przeznaczeniu prawie 20 mld zł środków na dofinansowanie ZUS w związku z obniżeniem jego dochodów ze składki rentowej. W aspekcie redystrybucji dochodów oznacza to olbrzymi transfer ok. 10 mld zł na rzecz 5 proc. najbogatszych obywateli, a w praktyce polega na tym, że już od lipca zarabiający tysiąc złotych zyskują 30 zł, a zarabiający 10 tysięcy zyskują 300 zł miesięcznie. W konsekwencji tych posunięć znany publicysta po serii analiz, w tym tzw. indeksu Giniego, potwierdził zawartą w programie gospodarczym PiS diagnozę bardzo wysokiego rozwarstwienia dochodów w Polsce, jak i dalej postępujący proces rozwarstwienia oraz doszedł do szokujących konkluzji, że PiS, będąc reprezentacją osób, które najczęściej uznają swoją sytuację materialną za złą, "tak zmniejszył (...) obowiązkową składkę ubezpieczeniową, żeby biedni zyskali mało, a bogaci dużo". Ponadto, prezentując inne argumenty, krytycznie podsumował, "że 'Polska solidarna' naprawdę oznacza (...) Polskę (...) ultraliberalną, która stosuje pustą retorykę solidarnościową i terroryzuje krytyków, by w finansach i gospodarce iść jeszcze ostrzejszym liberalnym kursem niż liberałowie, przeciwko którym toczyła się kampania".
Wyręczyli rząd
Podobnie brzmiąca krytyka w czasie debaty nad ulgami podatkowymi na dzieci wbrew pozorom staje się wielką szansą na przegłosowanie poprawek z programu "Solidarnej Polski", zgłoszonych wprawdzie przez Prawicę Rzeczypospolitej i LPR, ale wymagających uzyskania parlamentarnego poparcia PiS. Parlamentarna debata pełna była deklaracji wsparcia dla polityki prorodzinnej ze strony wszystkich sił politycznych funkcjonujących w Sejmie. Sprawozdawca komisji poseł Dariusz Kłeczek przypomniał, że jest to kolejna "próba wprowadzenia do polskiego systemu podatkowego wspólnego opodatkowania rodziców z dziećmi [poprzednia próba przyjęta przez AWS została zawetowana przez prezydenta Kwaśniewskiego] oraz że wszystkie kraje UE poza Republiką Czeską i jeszcze do dzisiaj Polską uwzględniają koszty utrzymania i wykształcenia dzieci w systemie podatkowym". Ze względu na konieczność wyboru jednego z projektów do dalszych prac i ograniczony czas, jaki pozostał do końca kadencji Sejmu, poseł Artur Zawisza wycofał projekt Prawicy Rzeczypospolitej i PSL. Zaznaczył jednak, że propozycje przygotowane przez posłów wyręczyły rząd, który swej propozycji nie przedstawił. O dziwo, pani poseł Jaruga-Nowacka nie tylko skrytykowała rząd, że "jedynie mówicie o rodzinach wielodzietnych, a w gruncie rzeczy niewiele dla nich zrobiliście", ale jednocześnie upomniała się o wsparcie na rzecz tych rodzin, które ulgą nie zostaną objęte. Niemniej zdecydowanie stwierdziła, że SLD "popiera przedłożenie, ponieważ Polska jest jednym z nielicznych państw w Europie, które nie mają systemu podatkowego korzystnego dla rodzin wychowujących dzieci, a wszyscy doskonale wiemy, że wysiłki związane z wychowaniem dziecka także mają swój aspekt finansowy". Podobnie poseł Iwona Radziszewska z PO konkludowała, że liczy na to, iż po wprowadzeniu tej ulgi rząd w końcu, mimo wielu szumnych zapowiedzi, coś zrobi. Wcześniej przedstawiła szeroko uargumentowane poparcie dla propozycji programowych LPR, które ze względu na koszt 16 mld zł nie zostało do pierwszego czytania wprowadzone. "Jest to system pod względem takiej sprawiedliwości, jeśli rodzina ma dużo dzieci czy więcej dzieci, bardziej sprawiedliwy i jak się okazuje, bardzo, bardzo skuteczny. Bo dzisiaj dzięki różnym narzędziom, które wprowadzili Francuzi, m.in. dzięki tym systemom podatkowym prorodzinnym, wskaźnik dzietności we Francji jest jeden z najwyższych w Europie i oni już właściwie osiągnęli cel. Mają zastępowalność pokoleń. Ten wskaźnik, który powinien być najniższy, jest 2,1. W Polsce jest nieco ponad 1,2". A na samym początku: "Najczęstszym sposobem wspierania rodzin jest w krajach europejskich odliczanie kwoty wolnej od podatku właśnie na rzecz dzieci (...), z tym że te kwoty wolne od podatku nie są kwotami symbolicznymi, tak jak w naszym przypadku te 572 zł rocznie, czyli niespełna 50 zł miesięcznie na dziecko, ale są to kwoty znaczące... [W Niemczech] kwota wolna od podatku na dziecko jest prawie w wysokości 10 tys. euro".
W tym samym duchu debatę nad polityką prorodzinną, która okazała się pasmem apeli do PiS, aby zrealizowało swoje zapowiedzi programowe, zakończył w imieniu Prawicy Rzeczypospolitej poseł Zawisza, mówiąc: "Tak sformułowana poprawka oznacza w istocie, że ulga na każde dziecko przypadałaby w wysokości 1200 zł, czyli około 100 zł na miesiąc za dziecko, byłoby to wprost realizacją programu wyborczego PiS, która to partia w swoim programie wyborczym roku 2005 pisała, iż (...) 'ulgę prorodzinną wprowadzimy tak szybko, jak to tylko będzie możliwe'. No to właśnie nadszedł czas na wprowadzenie tej ulgi w wysokości 100 zł miesięcznie, a więc ok. 1200 zł rocznie, bo taką poprawkę przedkładamy. Wszystkich będziemy namawiać do jej poparcia".
Podsumowując toczoną debatę, należy podkreślić, że odejście na początku 2006 r. od restrykcyjnej polityki pieniężnej forsowanej przez Balcerowicza przyniosło Polsce znaczące przyspieszenie gospodarcze i wzrost dochodów budżetu. Ale to od środowego wyniku głosowań nad polityką prorodzinną zależeć będzie, czy beneficjentem tego procesu będzie również "Solidarna Polska".
Cezary Mech
Komentarz
Nikt z Was nie ma dzieci, bo Was na to stać (taką mam nadzieję:bigsmile:), ale dlatego, że one są i że je kochacie. Jak strach Wam w oczy z powodu pieniędzy i długów nie zagląda, to Bogu trzeba dziękować. I jeszcze na mszę czasem rzućcie za tych, ktorym naprawdę trzeba hartu ducha...
Wielodzietna rodzina (ba! jakakolwiek rodzina z dziećmi) to najwspanialsza sprawa i trzeba ją wspierać. Nie wiem, czy w taki własnie sposób (becikowe), ale trzeba. Szkoda, że w Polsce zdechł nam pomysł z ulgą podatkową... to było coś.
W Polsce mamy na razie taką sytuację, że nawet utrzymanie samochodu jest wyzwaniem, co dopiero mówić o dzieciach. Tyle że jeśli mamy mówić o polityce ekonomicznej, to przy całym moim zrozumieniu dla trudu utrzymania rodziny, uważam za bzdurę, żeby państwo utrzymywało nam te rodziny... to straszne obciążenie budżetu, dobre dla bogatego socjalnego państwa, które nie ma co z kasą zrobić. Niemcy są bardzo zdesperowani - w ich kraju jest ich coraz mniej.
W Polsce naprawdę trudno wymyślić taką socjalną pomoc, która nie wpłynęłaby do Twojej macierzyńskiej kieszeni w postaci ulgi, a nie odbiła się np na pensji Twojego męża, albo co gorsza na jego zatrudnieniu...
Dlatego wspomniałam o uldze podatkowej - to był pomysł najmniej obciążający państwo, uczciwy, bo przyznawany na każde dziecko, a nie dopiero np od trzeciego etc etc. Ograniczający wpływy państwa a nie wyolbrzymiający wydatki.
Mnie osobiście wyprawka szkolna dla trojga i więcej nie dotyczy jeszcze, ale bank odmówił kredytu - bo choć zarabiamy coraz więcej, to jednocześnie mając coraz więcej dzieci nigdy chyba nie dostaniemy tego kredytu. I tak oto zrobili nas na cacy:)
Becikowe - zgadzam się - też bzdura.
marzę o zmianach w rozliczaniu podatku, o łaskawszym traktowaniu rodzin przy kredycie, o zmianach na rynku mieszkaniowym i o lepszej sytuacji na rynku pracy:)
jak to się zmieni, poradzimy sobie bez danin od państwa.
Co do ulgi podatkowej - zarobić na dzieci musisz tak czy siak. Im więcej zarabiasz, tym więcej możesz sobie odpisać jest zasadą OK. To jak z inwestowaniem w firmę - państwo nie zabiera Ci wszystkiego, co może, bo ostatecznie to również na jego biznes pracujesz. I tak jest z dziećmi.
Jak jesteś bezrobotny to teoretycznie istnieją inne społeczne formy pomocy... Ale nie generujmy sytuacji, kiedy to dwoje bezrobotnych obrasta w gromadę wygłodniałych dzieci, a państwo utrzymuje ich wszystkich "bo dzieci to interes całego narodu". To jest nielojalne. Póki co rodzic to nie urzędnik państwowy.
Becikowe w wersji niemieckiej to tak naprawdę zryczałtowany urlop macierzyński. Rezygnujesz z pracy w zamian dostajesz przez rok usrednione wynagrodzenie.
My mamy progresję podatkową oraz kwotę wolną od opodatkowania.
Postulat wspólnego rozliczania podatków nie tylko z żoną ale i dziećmi to żądanie sprawiedliwości. Po prostu kwota wolna od opodatkowania na każde dziecko + podział dochodów na członków rodziny dzięki czemu później wchodzimy w kolejny próg i wyzsze podatki wspiera rodzicielstwo u ludzi, którzy należą do najliczniejszej grupy która powinna mieć dzieci. Nie chodzi o to by rozdawać kasę bezrobotnym lub bogatym. Chodzi o to by wspierać tych mniej i średnio zarabiających. Ludzi odpowiedzialnych acz złupionych przez fiskusa. Ludzi pracujących dla, których decyzja o dziecku to przekroczenie pewnej granicy za którą zqaczyna się bieda.
Elementem polityki prorodzinnej może być wspieranie inicjatyw łagodzących skutki spowolnienia kariery. Czy ma ktoś jakieś racjonalne pomysły?
Jedno nie wyklucza drugiego
W końcu po co nam przyrost naturalny?
Przecież mozemy ściągnąć młodych czarnych, żółtych i zamszowych ... i problem nastepstwa pokoleń rozwiązany! No i wspaniałomyślnie wesprzemy biedniejszą część ludzkości dając dom i pracę.
Skoro wydaje się nam, że to wszystko od nas zależy no to się polityką emocjonujemy. NIEPOTRZEBNIE.
Dokładnie poziom emocji z powodów politycznych powinien byc proporcjonalny do naszego wpływu na władzę Jeden głos to ok. 10 milionowa część elektoratu. Czy warto z powodu tak nikłego wpływu emocjonować się jak czyni to znaczna część rozbudzonego przez media elektoratu :shocked: ????
Rodzinna korekta
fot. R. Sobkowicz Sejmowe debaty nad polityką prorodzinną okazały się pasmem apeli do PiS, by zrealizowało swoje zapowiedzi programowe
fot. A. Kulesza
Jutro może się rozpocząć ostatnie posiedzenie parlamentu tej kadencji. O ile uwaga opinii publicznej będzie skoncentrowana na politycznych aspektach funkcjonowania rządu Jarosława Kaczyńskiego, o tyle dla długookresowej stabilizacji finansów publicznych istotne będą wyniki głosowań nad wysokością ulg rodzinnych, zapisane w nowelizacji ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Na zmiany czekają zwłaszcza rodziny wielodzietne.
W artykule "Jaka reforma finansów publicznych?" na początku czerwca informowaliśmy o spotkaniu ministra finansów Niemiec Peera Stenbruka (SPD) z Urszulą von der Lyen (CDU), minister ds. rodziny, w sprawie dorzucenia przez niemiecki budżet dodatkowych 3 mld euro na rzecz niemieckiej polityki prorodzinnej. Niewiele czasu minęło od tamtego spotkania, gdy 28 sierpnia po południu "Frankfurter Allgemeine Zeitung" na swoich stronach internetowych poinformował, że rząd niemiecki, starając się wyhamować niekorzystne tendencje demograficzne, znalazł nie 3, ale 4 mld euro dodatkowych środków na ten cel. A przecież to właśnie w Niemczech od początku 2007 r. wypłacane jest rekordowe becikowe w wysokości 20 tys. euro w postaci zasiłków dla rodziców, którzy rezygnują z pracy, aby przez 14 miesięcy opiekować się nowo narodzonym obywatelem. Jesteśmy świadkami podobnego procesu u naszych wschodnich sąsiadów, gdzie wprowadzono szereg świadczeń, w tym becikowe w wysokości 30 tys. zł w Rosji Putina. Tak silne zachęty spowodowały podwojenie z 3 do 6 proc. przyrostu narodzin w pierwszym półroczu tego roku, zwłaszcza na prowincji, gdzie "kapitał macierzyński" pozwala na rozwiązanie problemu mieszkaniowego młodych małżeństw, gdyż jest w wystarczającej wysokości, aby kupić wiejski dom dla rodziny. Również na sąsiedniej Ukrainie doszło do spektakularnych działań. Premier Wiktor Janukowycz postanowił, że becikowe będzie wynosiło 15 tys. zł na drugie dziecko oraz 30 tys. zł na trzecie.
Gospodarcze i społeczne konsekwencje załamania demograficznego to przedmiot coraz bardziej dramatycznych analiz. Na początku sierpnia mały Japończyk oraz tytuł "Jak zarządzać malejącą ludnością" znalazł się na okładce "The Economist", a w środku szereg artykułów o ekonomicznych konsekwencjach załamania demograficznego. Początek jednego z nich jest naprawdę wstrząsający, gdy mówi się o nowym japońskim boomie. Po podziwianym boomie gospodarczym obserwuje się boom w buddyjskich kościołach, gdzie starsi bezdzietni Japończycy modlą się nie tylko o długie życie, ale również o szybką i bezbolesną śmierć. Na tym tle działanie polityki prorodzinnej w Polsce jest w prawdziwym uśpieniu.
Alarm w Japonii dotyczy sytuacji, kiedy stopa zastąpienia wynosi 1,32, podczas gdy najniższa stopa zastąpienia w Europie w Polsce wynosi 1,2. Minister Zbigniew Religa zapowiada konieczność wprowadzenia 2-procentowego podatku pielęgnacyjnego w celu sfinansowania świadczeń osób w podeszłym wieku, co zniweluje korzyści obniżenia kosztów pracy. Jest to działanie kompletnie nieskuteczne w sytuacji oczekiwanych zmian demograficznych polegających na przewidywanym podwojeniu liczby osób starszych. O ile, zgodnie z tymi trendami, w 2005 r. liczba osób powyżej 60. roku życia wyniosła 17,2 proc., o tyle w 2030 roku będzie ich prawie 30 proc., a proponowany wzrost nakładów jest nieskutecznym leczeniem skutków zamiast przyczyn. Tą przyczyną jest konsekwentnie od lat prowadzona polityka antyrodzinna. Liczenie na to, że imigranci utrzymają starzejące się społeczeństwo, jest błędne i już obecnie empirycznie się nie spełnia, a jedynie prowadzi do wyhamowania zarobków Polaków, a więc i dochodów Narodowego Funduszu Zdrowia, oraz wypycha pracowników za granicę, gdzie również bardziej opłaca się mieć większą liczbę dzieci. Okazuje się, że nawet obecnie ponad 15 mln euro dodatków rodzinnych otrzymuje 2300 polskich pracowników w Norwegii, mimo że ich dzieci "nie postawiły ani razu nogi na norweskiej ziemi". Są to przekazy znaczące, wynoszące prawie 560 euro miesięcznie, które na tle aktualnej ulgi podatkowej w Polsce w wysokości 10 zł miesięcznie na dziecko wydają się bajecznie wysokie.
Nie tylko imigranci
Analizy wskazują, iż w najbliższych latach nastąpi dalszy spadek współczynnika dzietności. Z drugiej strony przy spadku liczby urodzeń następuje równoczesny wzrost średniej długości życia. W efekcie opisane wyżej obniżenie wskaźnika dzietności doprowadzi do spadku liczby ludności Polski o milion osób już do 2020 r., a o 40 proc. w okresie upływu pokolenia. Starzenie się społeczeństwa, o ile w początkowym etapie ogranicza zapotrzebowanie na wydatki społeczne państwa (głównie na edukację) i zwiększa dochody na osobę w rodzinie, o tyle później pociąga za sobą wzrost wydatków społecznych na świadczenia emerytalne i opiekę zdrowotną. Taka sytuacja wraz ze zmianą struktury wieku implikować będzie konieczność corocznego znacznego zwiększania wydatków na te dwa działy. Załamanie demograficzne połączone z wielomilionową emigracją zarobkową, poza szalenie ryzykownym efektem społecznym polegającym na konieczności ściągnięcia milionów imigrantów w przyszłości i wygenerowania konfliktów narodowościowych typowych dla starych krajów UE, poważnie zagraża finansom publicznym w długim okresie. W celu sfinansowania narastających zobowiązań emerytalnych i zdrowotnych konieczne będzie podwyższenie składek na ubezpieczenia emerytalne i zdrowotne (w tym na dobrowolne ubezpieczenia o tym charakterze), co w efekcie znacząco podwyższy koszty pracy i tzw. klin podatkowy.
Program "Tak dla rodziny", będący jednym z trzech filarów programu gospodarczego PiS "Finanse publiczne - rozwój przez zatrudnienie", był kluczowym gwarantem utrzymania równowagi finansów publicznych w perspektywie długookresowej. Postulowane powiązanie ulg podatkowych z liczbą dzieci w rodzinach najuboższych miało wpłynąć na poprawę sytuacji finansowej rodzin wielodzietnych. W myśl proponowanej koncepcji ulga w podatkach rodziców związana miała być z przeciętnymi dochodami w rodzinie oraz z liczbą dzieci w rodzinie i kształtowałaby się w następujący sposób:
W przypadku gdy wartość ulgi byłaby wyższa od wysokości należnego podatku, rodzinie przysługiwałoby prawo do uzyskania brakującej różnicy na takiej samej podstawie jak w przypadku zwrotów nadpłaconego podatku, aby beneficjentami zmian obok 6,2 mln dzieci, których rodzice są płatnikami PIT, mogło być 4,5 mln dzieci, których rodzice tego podatku nie płacą. Zaprezentowana strategia finansowa była do tego stopnia powiązana z polityką społeczną i na tyle wiarygodna w swym prorodzinnym nastawieniu, że informacja z konferencji poświęconej programowi gospodarczemu PiS następnego dnia ukazała się w "Gazecie Wyborczej" pod zmutowanym redakcyjnie hasłem robotniczym "Dzieci i pracy".
Projekt prorodzinnej ustawy został przedstawiony do obróbki legislacyjnej ministrowi Mirosławowi Gronickiemu już w trakcie omawiania w Ministerstwie Finansów koniecznych prac w sierpniu i wrześniu 2005 r., a więc jeszcze przed wyborami, podczas spotkań, w których autor artykułu uczestniczył razem z Kazimierzem Marcinkiewiczem. Proponowana ulga podatkowa miała mieć charakter tzw. kredytu podatkowego, tj. w przypadku kiedy należny był mniejszy niż kwota przysługującej ulgi, następowałaby dopłata i rozliczenie z fiskusem do wysokości przysługującej ulgi. W okresie poprzedzającym wybory, a po prezentacji programu gospodarczego "Rozwój przez zatrudnienie", nastąpiło zredukowanie wysokości świadczeń dla rodzin wielodzietnych do wysokości 100 zł na dziecko, co zbliżyło go do rozwiązań programowych postulowanych przez Jana Rokitę. Podczas negocjacji PO - PiS w prezentowanym budżecie PiS zarezerwowano środki w wysokości 8 mld zł na rzecz polityki prorodzinnej, a szef "podstolika społecznego" poseł Tadeusz Cymański ustalił z premierem Marcinkiewiczem zwiększenie środków na dziecko w najbiedniejszej rodzinie wielodzietnej do wysokości 300 złotych. Negocjacje z PO zostały przerwane, a nowo powołany rząd nie wprowadził żadnych prorodzinnych modyfikacji budżetowych.
27 stycznia 2007 r., zgodnie z ostatnio opublikowanymi pamiętnikami Marka Jurka, na posiedzeniu Rady Politycznej PiS "premier powiedział, że są środki na politykę prorodzinną, trzeba tylko dokonać ostatecznego rozstrzygnięcia, czy je tam skierujemy". Niestety, mimo preferencji programowych podjęto decyzję o przeznaczeniu prawie 20 mld zł środków na dofinansowanie ZUS w związku z obniżeniem jego dochodów ze składki rentowej. W aspekcie redystrybucji dochodów oznacza to olbrzymi transfer ok. 10 mld zł na rzecz 5 proc. najbogatszych obywateli, a w praktyce polega na tym, że już od lipca zarabiający tysiąc złotych zyskują 30 zł, a zarabiający 10 tysięcy zyskują 300 zł miesięcznie. W konsekwencji tych posunięć znany publicysta po serii analiz, w tym tzw. indeksu Giniego, potwierdził zawartą w programie gospodarczym PiS diagnozę bardzo wysokiego rozwarstwienia dochodów w Polsce, jak i dalej postępujący proces rozwarstwienia oraz doszedł do szokujących konkluzji, że PiS, będąc reprezentacją osób, które najczęściej uznają swoją sytuację materialną za złą, "tak zmniejszył (...) obowiązkową składkę ubezpieczeniową, żeby biedni zyskali mało, a bogaci dużo". Ponadto, prezentując inne argumenty, krytycznie podsumował, "że 'Polska solidarna' naprawdę oznacza (...) Polskę (...) ultraliberalną, która stosuje pustą retorykę solidarnościową i terroryzuje krytyków, by w finansach i gospodarce iść jeszcze ostrzejszym liberalnym kursem niż liberałowie, przeciwko którym toczyła się kampania".
Wyręczyli rząd
Podobnie brzmiąca krytyka w czasie debaty nad ulgami podatkowymi na dzieci wbrew pozorom staje się wielką szansą na przegłosowanie poprawek z programu "Solidarnej Polski", zgłoszonych wprawdzie przez Prawicę Rzeczypospolitej i LPR, ale wymagających uzyskania parlamentarnego poparcia PiS. Parlamentarna debata pełna była deklaracji wsparcia dla polityki prorodzinnej ze strony wszystkich sił politycznych funkcjonujących w Sejmie. Sprawozdawca komisji poseł Dariusz Kłeczek przypomniał, że jest to kolejna "próba wprowadzenia do polskiego systemu podatkowego wspólnego opodatkowania rodziców z dziećmi [poprzednia próba przyjęta przez AWS została zawetowana przez prezydenta Kwaśniewskiego] oraz że wszystkie kraje UE poza Republiką Czeską i jeszcze do dzisiaj Polską uwzględniają koszty utrzymania i wykształcenia dzieci w systemie podatkowym". Ze względu na konieczność wyboru jednego z projektów do dalszych prac i ograniczony czas, jaki pozostał do końca kadencji Sejmu, poseł Artur Zawisza wycofał projekt Prawicy Rzeczypospolitej i PSL. Zaznaczył jednak, że propozycje przygotowane przez posłów wyręczyły rząd, który swej propozycji nie przedstawił. O dziwo, pani poseł Jaruga-Nowacka nie tylko skrytykowała rząd, że "jedynie mówicie o rodzinach wielodzietnych, a w gruncie rzeczy niewiele dla nich zrobiliście", ale jednocześnie upomniała się o wsparcie na rzecz tych rodzin, które ulgą nie zostaną objęte. Niemniej zdecydowanie stwierdziła, że SLD "popiera przedłożenie, ponieważ Polska jest jednym z nielicznych państw w Europie, które nie mają systemu podatkowego korzystnego dla rodzin wychowujących dzieci, a wszyscy doskonale wiemy, że wysiłki związane z wychowaniem dziecka także mają swój aspekt finansowy". Podobnie poseł Iwona Radziszewska z PO konkludowała, że liczy na to, iż po wprowadzeniu tej ulgi rząd w końcu, mimo wielu szumnych zapowiedzi, coś zrobi. Wcześniej przedstawiła szeroko uargumentowane poparcie dla propozycji programowych LPR, które ze względu na koszt 16 mld zł nie zostało do pierwszego czytania wprowadzone. "Jest to system pod względem takiej sprawiedliwości, jeśli rodzina ma dużo dzieci czy więcej dzieci, bardziej sprawiedliwy i jak się okazuje, bardzo, bardzo skuteczny. Bo dzisiaj dzięki różnym narzędziom, które wprowadzili Francuzi, m.in. dzięki tym systemom podatkowym prorodzinnym, wskaźnik dzietności we Francji jest jeden z najwyższych w Europie i oni już właściwie osiągnęli cel. Mają zastępowalność pokoleń. Ten wskaźnik, który powinien być najniższy, jest 2,1. W Polsce jest nieco ponad 1,2". A na samym początku: "Najczęstszym sposobem wspierania rodzin jest w krajach europejskich odliczanie kwoty wolnej od podatku właśnie na rzecz dzieci (...), z tym że te kwoty wolne od podatku nie są kwotami symbolicznymi, tak jak w naszym przypadku te 572 zł rocznie, czyli niespełna 50 zł miesięcznie na dziecko, ale są to kwoty znaczące... [W Niemczech] kwota wolna od podatku na dziecko jest prawie w wysokości 10 tys. euro".
W tym samym duchu debatę nad polityką prorodzinną, która okazała się pasmem apeli do PiS, aby zrealizowało swoje zapowiedzi programowe, zakończył w imieniu Prawicy Rzeczypospolitej poseł Zawisza, mówiąc: "Tak sformułowana poprawka oznacza w istocie, że ulga na każde dziecko przypadałaby w wysokości 1200 zł, czyli około 100 zł na miesiąc za dziecko, byłoby to wprost realizacją programu wyborczego PiS, która to partia w swoim programie wyborczym roku 2005 pisała, iż (...) 'ulgę prorodzinną wprowadzimy tak szybko, jak to tylko będzie możliwe'. No to właśnie nadszedł czas na wprowadzenie tej ulgi w wysokości 100 zł miesięcznie, a więc ok. 1200 zł rocznie, bo taką poprawkę przedkładamy. Wszystkich będziemy namawiać do jej poparcia".
Podsumowując toczoną debatę, należy podkreślić, że odejście na początku 2006 r. od restrykcyjnej polityki pieniężnej forsowanej przez Balcerowicza przyniosło Polsce znaczące przyspieszenie gospodarcze i wzrost dochodów budżetu. Ale to od środowego wyniku głosowań nad polityką prorodzinną zależeć będzie, czy beneficjentem tego procesu będzie również "Solidarna Polska".
Cezary Mech