Rodzina do naprawy
Gertrude Himmelfarb
Dla współczesnych rodziców wstydem jest mieć jakiekolwiek zobowiązania wobec dzieci. A dzieci, nawet niezależne finansowo, czują się zwolnione z zobowiązań moralnych wobec rodziców
Rodzina to "gniazdo cnót". Miejsce, gdzie zyskujemy kształtujące nasz charakter doświadczenia, gdzie do głosu dochodzą najbardziej elementarne emocje, które uczymy się wyrażać i kontrolować, miejsce, gdzie zdobywamy zaufanie do innych i przyswajamy sobie umiejętności czucia, myślenia i zachowania, na których budujemy później naszą osobowość. Krótko mówiąc: jest to miejsce, gdzie wychowujemy się, uspołeczniamy i stajemy się moralni. Mówi się, że rodzina to "miniatura systemu społecznego, w której rodzice są głównymi promotorami i egzekutorami społecznego porządku" (David Popenoe). Na nieszczęście dzisiejsi rodzice są tak samo nieefektywni w promowaniu i egzekwowaniu porządku społecznego, jak i inne autorytety.
Kiedy Joseph Schumpeter [austriacki ekonomista, żył w latach 1883-1950] zwracał uwagę na niebezpieczeństwo autodestrukcyjnych efektów kapitalizmu i jego skłonność do podważania mieszczańskiego etosu, od którego zależy ekonomiczny sukces, ostrzegał również przed "dezintegracją rodziny mieszczańskiej".
Dezintegrację rodziny, twierdził Schumpeter, powoduje przyzwyczajenie do racjonalistycznego sposobu myślenia, które charakteryzuje kapitalizm, a które rozciągnięto na życie prywatne. W wyniku stosowania "rachunku kosztów" ludzie doszli do wniosku, że zalety życia rodzinnego nie rekompensują problemów z nim związanych, takich jak ekonomiczne koszty utrzymania rodziny, "utrata komfortu, wolności od trosk i możliwości cieszenia się alternatywnymi przyjemnościami o zwiększonej atrakcyjności i zróżnicowaniu".
Nie zawsze tak było, przypomina Schumpeter. Dla homo oeconomicus, mieszczanina, rodzina była motorem działań nastawionych na zysk. Pracował, by oszczędzić dla żony i dzieci, ale nie na ich teraźniejsze zachcianki i potrzeby, lecz na ich przyszłość. Horyzont czasowy współczesnego człowieka jest ograniczony do długości jego życia. W rezultacie brak mu bodźców nie tylko do pracy, oszczędzania i inwestowania, ale również do zakładania rodziny i opiekowania się nią.
Tłumaczenie Schumpetera może wydawać się zbyt utylitarne i racjonalistyczne, ale jego ogólna analiza kultury okazała się prorocza. Otóż, choć współczesna kultura nie jest świadomie wroga wobec rodziny, to jednak nie jest też dla niej zbyt przyjazna. Jest to kultura zbyt skoncentrowana na teraźniejszości i na sobie samej, by tolerować ograniczenia nakładane na rodziców w interesie rodziny, jak również ograniczenia nakładane na dzieci, które w nie mniejszym stopniu są nastawione na siebie i na teraźniejszość.
Ożeń się i żyj dłużej
Z wielu powodów - między innymi tych, które przewidział Schumpeter - dzisiejsza rodzina jest w groźniejszej sytuacji niż kapitalizm. Schumpeter dysponował nielicznymi danymi statystycznymi, by podeprzeć swoje twierdzenia, my zaś w USA mamy ich aż nazbyt wiele: statystyki rozwodów, samotnego rodzicielstwa, narodzin nieślubnych dzieci, wolnych związków. Mamy również dostęp do statystyk ukazujących korelację między upadkiem rodziny a wskaźnikami społecznych patologii.
Na przykład w domach prowadzonych tylko przez matki zanotowano trzy razy wyższy poziom ubóstwa niż w domach małżeństw, a prawdopodobieństwo pozostania w biedzie przez kolejne lata w domach samotnych matek jest osiem razy większe. Prawdopodobieństwo, iż młodzi mężczyźni wychowani w domu bez ojca trafią do więzienia, jest dwa razy większe niż w przypadku tych, którzy wychowali się w pełnych rodzinach (dla wychowywanych przez ojczymów jest trzy razy większe). Na statystyki te nie mają zresztą wpływu czynniki rasowe, ekonomiczne, wykształcenie rodziców i miejsce zamieszkania.
Podobnie rzecz się ma z liczbą uczniów porzucających szkołę. Procent białych uczniów (unieważnia to zresztą stereotyp rasowy), wychowanych tylko przez jednego rodzica, porzucających szkołę, jest znacznie wyższy (28 proc.) niż czarnoskórych uczniów pochodzących z pełnych rodzin (17 proc.). To właśnie tego typu statystyki źle wróżą na przyszłość. Najbardziej jednak zatrważający jest fakt, że więcej niż jedna czwarta wszystkich dzieci (co drugie dziecko murzyńskie) żyje w domach z jednym z rodziców, co stanowi trzykrotny wzrost w stosunku do 1960 roku.
Mimo to nadal wyczuwa się niechęć do zaakceptowania prawdziwej natury problemu. Dużo pisze się o kwestii maltretowanych kobiet, ale niektóre istotne fakty pomija się w tej niby obiektywnej retoryce, na przykład brak rozgraniczenia między małżeństwem a wolnym związkiem. David Blankenhorn, dyrektor Instytutu Amerykańskich Wartości (Institute for American Values), zauważa, że przemoc domową często nazywa się "przemocą małżeńską" lub "maltretowaniem żony", a sprawców - "mężami" albo "partnerami", bez względu na ich faktyczny stan cywilny (czasami tworzy się jedną kategorię "mężów i partnerów"). W ten sposób mężowie postrzegani są przez opinię publiczną jako winni przemocy, a małżeństwa jawią się jako siedliska problemów, podczas gdy to właśnie stosunki pozamałżeńskie o wiele częściej są źródłem tego rodzaju przestępstwa.
Badania Departamentu Sprawiedliwości pokazały, że prawdopodobieństwo seksualnej napaści bądź gwałtu na kobiecie przez jej partnera jest trzy razy większe (w przypadku znajomego dziesięć razy) niż w przypadku kobiety i jej męża. Wiadomo również, że prawdopodobieństwo molestowania nieletnich (także seksualnego) jest większe w rodzinach rozbitych niż pełnych. Częściej dokonują tych czynów ojczymowie niż ojcowie, najczęściej zaś partnerzy matki.
Wpływ rozwodu i samotnego rodzicielstwa na dziecko jest o wiele bardziej dalekosiężny niż wpływ fizycznego molestowania. Badania dowodzą, że czarnoskóre dzieci, wychowywane przez jednego bogatego rodzica, w szkole średniej uczą się o wiele gorzej niż czarnoskóre dzieci z pełnych, choć biedniejszych rodzin. Córki samotnych rodziców pięć razy częściej rodzą nieślubne dzieci niż córki wychowywane przez oboje rodziców. Wszystkie badania ogólnego samopoczucia dziecka dowodzą, że dzieci mieszkające z macochą lub ojczymem wykazują taki sam poziom ogólnego samopoczucia jak dzieci samotnych rodziców, ale o wiele niższy niż dzieci z pełnych rodzin. Autorzy jednego z badań formułują końcowe wnioski w następujący sposób: "Przeciętnie dziecku wychowywanemu przez jedno z biologicznych rodziców powodzi się gorzej niż dziecku wychowywanemu przez dwoje biologicznych rodziców", bez względu na rasę, zaplecze edukacyjne i powtórne małżeństwa rodziców.
Inne badania pokazują, że rozpad rodziny ma długotrwały wpływ na zdrowie dziecka. Średnia długość życia dziecka, którego rodzice rozwiedli się, zanim przekroczyło ono próg dwudziestu jeden lat, jest dużo niższa niż dziecka nierozwiedzionych rodziców. Co więcej, większe jest prawdopodobieństwo, że dzieci rozwiedzionych rodziców w przyszłości także się rozwiodą, a ponieważ rozwiedzeni zazwyczaj żyją krócej, to dzieciom tym grozi podwójne niebezpieczeństwo przedwczesnej śmierci. W starym przysłowiu, które mówi, że rodzice powinni być razem ze względu na dzieci, może być więcej prawdy, niż przypuszczano.
Ale rodzice powinni być razem także ze względu na siebie. Śmiertelność żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet jest o połowę niższa niż osób w podobnym wieku, lecz rozwiedzionych, i mniej niż połowę niższa od tych, którzy nigdy nie wstąpili w związek małżeński. Z drugiej strony współczynnik umieralności dla wdów jest prawie taki sam jak dla kobiet, które nigdy nie wyszły za mąż, a dla wdowców dużo wyższy niż dla starych kawalerów. Kobiety żyjące w wolnych związkach są ofiarami przemocy domowej ponad dwa razy częściej niż kobiety żyjące ze swoimi mężami. Trzy razy częściej cierpią też na depresję. Pary mieszkające razem przed ślubem wykazują znacznie niższy poziom satysfakcji małżeńskiej, częściej się rozwodzą.
Rodziny z wyboru
W miarę jak statystyki coraz częściej rozstrzygają na niekorzyść tych, którzy wspierają odmienne albo, jak mówią, "alternatywne" modele życia rodzinnego, przenoszą oni ciężar obrony swoich poglądów z analizy wyników badań statystycznych na podważenie sensu ich stosowania. Judith Stacey [profesor socjologii w New York University], wpływowa przedstawicielka tej szkoły myślenia, protestuje przeciw jakimkolwiek naukowym badaniom społecznym, które sugerowałyby wyższość "modelu rodziny z lat pięćdziesiątych". "Najlepszym antidotum na problemy współczesnych rodzin - twierdzi Stacey - nie jest bynajmniej większa naukowość w badaniach społecznych, ale dogłębne zrozumienie wartości faktycznie wyznawanych przez dzisiejsze rodziny". Typowa bajeczka zwolenników nietradycyjnych rodzin, którzy negują wszelkie niesprzyjające im statystyki.
Tyle że rzeczywistość potwierdza teorię Schumpetera, który twierdził, że z historycznego punktu widzenia zarówno wąsko pojmowana dwupokoleniowa rodzina mieszczańska, jak i szerzej pojmowana rodzina z jej przodkami są najbardziej stabilnym związkiem społecznym. W przeciwieństwie do innych instytucji społeczeństwa obywatelskiego rodziny nigdy nie postrzegano jako dobrowolnego stowarzyszenia. Jej życie rozpoczęło się przed naszymi narodzinami, w życiu naszych rodziców i dziadków, i trwa po naszej śmierci, w życiu naszych dzieci i wnuków. A ponieważ rodzina ma charakter niedobrowolny i obowiązkowy, uznano, że jest również władna, by spełniać swe podstawowe funkcje: wychowywać i uspołeczniać dzieci, dbać o najsłabszych i bezbronnych członków, starych i młodych. W najlepszym wydaniu była źródłem bezwarunkowej miłości i odpowiedzialności, w najgorszym, jeśli nie była w stanie podołać obowiązkom, stawała się obiektem społecznych i prawnych sankcji.
Przynajmniej tak było kiedyś. Dziś rodzina stała się dobrowolnym wyborem, jest tym, co sobie z niej weźmiemy. Angielski socjolog Jeffrey Weeks chwali nowy model "rodziny z wyboru": "Dziś dla wielu ludzi rodzina to coś więcej niż biologiczne powinowactwo. Oznacza coś, co się samemu tworzy dla siebie. Oznacza negocjowane zobowiązania i obowiązki, bo żyjemy w świecie, w którym nic nie jest dane i pewne". W takich rodzinach, tłumaczy Weeks, przyjaciele są tak samo ważni jak krewni. Do rodziny wchodzimy i z niej wychodzimy według własnego uznania. To zaś oznacza rozwody, seryjne małżeństwa, wolne związki, samotne rodzicielstwo, "alternatywny styl życia". "Rodziny z wyboru" nie określają już więzy krwi, więzy małżeńskie czy adopcyjne, ale różnorodne związki i wspólne zamieszkiwanie godzących się na to, autonomicznych, dorosłych jednostek i ich potomstwa. Efektem tej liberalizacji i przekształcenia rodziny w dobrowolny układ jest uwolnienie jej (lub jej postmodernistycznej wersji) od tradycyjnych obowiązków. Nowa, wyzwolona rodzina przestaje być stabilną, niezawodną siłą zarówno dla swoich członków, jak i dla społeczeństwa.
Oczywiście "rodzina z lat pięćdziesiątych" - jak się o niej mówi z pejoratywnym wydźwiękiem - czyli dwoje mieszkających wspólnie, odpowiedzialnych rodziców, nie zawsze odpowiadała ideałowi. Zdarzały się wyjątki i dewiacje: rozwiedzeni rodzice, owdowiałe matki, ojcowie nadużywający alkoholu, maltretowane żony, źle traktowane dzieci i nieletni przestępcy, ale też dokładnie tak je postrzegano - jako wyjątki i dewiacje, nieszczęścia spowodowane okolicznościami lub słabością charakteru. W rzeczywistości zdecydowana większość rodzin odpowiadała modelowi dwojga rodziców, a młodzi ludzie, wchodząc w związki małżeńskie, nie spodziewali się, że połowa z tych związków prędzej czy później skończy się rozwodem. Jeśli obraz rodziny z lat pięćdziesiątych, z dwójką dzieci o blond włosach, jaki zbudował Norman Rockwell [amerykański malarz, żył w latach 1894-1978], wydawał się zbyt idealistyczny i romantyczny, to jej współczesna karykatura, kreśląca obraz mieszczańskiej, patriarchalnej, autorytarnej instytucji istniejącej po to, by uciskać żony, maltretować dzieci i krępować seksualność, z pewnością jest równie daleka od prawdy.
Państwo i rewolucja seksualna
Nie tylko etos społeczny zmienił status rodziny. Udział w tym miało również wtrącające się we wszystko państwo. Dwa wieki temu Adam Smith mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić: "Obowiązkiem ojca jest wychować dzieci, a dzieci - utrzymać ojca zniedołężniałego lub w podeszłym wieku". Współczesne państwo postarało się skończyć z tym poglądem. Wspomagając finansowo rodziny bez ojca, przekazuje wiadomość, że ojciec jest zbędny, ponieważ można liczyć na państwo, które przejęło tradycyjne ojcowskie funkcje. Subsydiując starych i zniedołężniałych rodziców, zarówno biednych, jak i bogatych, zwalnia dzieci z ich synowskich funkcji. Zaledwie kilka pokoleń wstecz uważano to za powód do wstydu, kiedy stary człowiek popadał w zależność od opieki społecznej - powód do wstydu dla rodziców i dzieci.
Dla współczesnych rodziców wstydem jest mieć jakiekolwiek zobowiązania wobec dzieci, a dzieci, nawet niezależne finansowo, czują się zwolnione z zobowiązań moralnych wobec rodziców, o prawnych już nie wspominając, uważają bowiem, że obowiązek ten spoczywa na państwie. Wcześniej rodzinę wspomagało państwo, organizacje charytatywne lub tzw. samoubezpieczające się grupy przyjaciół, ale tylko w przypadkach, gdy pomoc wymagała środków wykraczających poza możliwości finansowe rodziny. Pełni najlepszych zamiarów postanowiliśmy zalegalizować, uregulować i rozszerzyć tę pomoc. Wspomaganie, przemianowane na opiekę społeczną, stało się naszym prawem, które możemy egzekwować od państwa. Mimowolnym efektem tej polityki było podkopanie fundamentów rodziny przez zwolnienie rodziców i dzieci z ich tradycyjnych obowiązków.
Kolejnym czynnikiem osłabiającym autorytet rodziny była polityka deprecjonowania małżeństwa. Wskazywano na niekorzystne efekty bycia mężem czy żoną. W publicznych instytucjach i agencjach opieki społecznej odchodzi się od rozróżnienia żonaty/kawaler czy zamężna/panna, twierdząc, że jest ono dyskryminujące. Podczas gdy kiedyś w sposób uprzywilejowany traktowano niezamożne młode małżeństwa, teraz tak podchodzi się do osób samotnych, ponieważ jest bardziej prawdopodobne, że cierpią z powodu niedostatku. Otrzymują większe zasiłki, co w efekcie jest rodzajem premii za pozostawanie w stanie wolnym. Zamiary ukrywające się za tego typu reformami mogą być godne pochwały, ale faktyczne konsekwencje dodatkowo osłabiają rodzinę.
Jeśli państwo przejęło bezprawnie funkcje rodziny, rewolucja seksualna osłabiła samą ideę tradycyjnej rodziny. Zarówno konserwatyści, jak i liberałowie mogą poczuć się lekko zaniepokojeni z powodu uwagi, jaką poświęca się w ostatnich latach sprawom tak prywatnym i osobistym, jak seksualna moralność. Zapominają jednak, że nie jest ona do końca ani osobistą, ani prywatną sprawą. Leży w samym sercu idei i instytucji rodziny. Rodzina jest podstawowym czynnikiem uspołeczniającym, miejscem, gdzie kształtujemy się w miłości, zaufaniu i odpowiedzialności, które czynią nas dojrzałymi ludźmi. Cudzołóstwo zaś jest gwałtem na rodzinie, zdradą miłości, zaufania i odpowiedzialności. Kiedy Hillary Clinton ganiła tych, którzy podnieśli krzyk wokół romansu jej męża z Moniką Lewinsky, powołała się na prawo do prywatności. "Jedynymi ludźmi - mówiła - liczącymi się w małżeństwie, jest tych dwoje, którzy je tworzą". Zapomniała jednak o dzieciach, a przecież odgrywają one jakąś rolę w małżeństwie, by nie wspomnieć już o integralności i godności samej rodziny.
Rewolucja seksualna przyniosła podwójne wyzwolenie: wyzwolenie w małżeństwie, zmieniające relacje oraz role kobiet, mężczyzn i dzieci w rodzinie, jak również wyzwolenie od małżeństwa. Sprawiła, że dziś łatwiej przychodzi nam opuścić rodzinę lub w ogóle obywać się bez niej, mieć pozamałżeńskie romanse i tworzyć wolne związki. Paradoksalnie, podkopała też politykę społeczną, której zwolennikami byli zarówno konserwatyści, jak i liberałowie. Na przykład: rządy lokalne i stanowe mogą wymuszać na ojcach obowiązek utrzymania rodziny, jednak politykę tę osłabia z jednej strony system opieki społecznej, który zapewnia alternatywne środki wsparcia, z drugiej zaś sama kultura, która szydzi z idei ojca - głowy rodziny, a czasami wręcz neguje fakt, że ojciec jest niezbędnym członkiem rodziny. Feministki z pewnością sprzeciwiałyby się twierdzeniu Adama Smitha, iż ojciec ma obowiązek wychować dzieci. Z chęcią zmieniłyby ojca na jedno z rodziców. Ich intencją jest podnieść rangę matki, sprawić, by status matki był w rodzinie równy statusowi ojca. W efekcie może to jednak doprowadzić do obarczenia jej ekonomiczną i psychologiczną odpowiedzialnością, której sama nie jest w stanie udźwignąć.
Ciężar ten jest tym bardziej uciążliwy w czasach, kiedy tak wiele matek pracuje poza domem. W 1960 roku było ich niewiele ponad 30 proc., dziś jest dwa razy tyle. Tu też daje o sobie znać dwuznaczny efekt dobrych chęci. Możliwość kariery zawodowej, uwolnienie od obowiązków rodzinnych i domowych, ucieczka od ekonomicznej i psychologicznej zależności od mężów są celami ruchów feministycznych od ponad wieku. Jednak osiągnąwszy te cele, wiele kobiet zaczyna dostrzegać, że cena, jaką musiały zapłacić, okazała się zbyt duża. Widzą, że kariera zawodowa wymaga od nich większego poświęcenia niż od mężczyzn, ponieważ czują - wbrew temu, czemu niektóre feministki starają się zaprzeczyć i w czym niektórzy ojcowie przyznają im rację - że nadal ich podstawowym obowiązkiem jest opieka nad dzieckiem. Wiele kobiet rozczarowało również rozwiązanie proponowane przez państwo w postaci finansowanych przez rząd ośrodków opieki dziennej. Nawet najlepsze ośrodki, a wielu z nich daleko do doskonałości, nie dają dziecku tego, co zwykła rodzicielska opieka w domu.
Nie dziwi więc fakt, że wiele matek szuka sposobów pogodzenia obowiązków rodzinnych z zawodowymi. Często porzucają klasyczny typ zatrudnienia i kariery zawodowej. Samotne matki, które pracują z ekonomicznej konieczności, nie mają alternatywy, ale zamężne kobiety pracujące po to, by uzupełnić dochód rodziny, mogą zrezygnować z dodatkowego dochodu, przynajmniej w okresie, kiedy ich dzieci są bardzo małe. Mogą również pracować w niepełnym wymiarze godzin, w domu lub w ustalonym przez siebie czasie. Coraz więcej kobiet zdaje sobie sprawę, że kariera nie jest absolutnym dobrem ani dla nich, ani tym bardziej dla ich rodzin.
Siwiejąca ludność
W ostatnim czasie rodzina stanęła wobec jeszcze jednego wyzwania. Oprócz rewolucji seksualnej, społecznej i ideologicznej doświadczamy także rewolucji demograficznej. Statystyki pokazują bezprecedensowy spadek liczby urodzeń w krajach zachodnich. Ekonomiści ubolewają nad "siwiejącą" ludnością i zmniejszającą się liczbą młodych ludzi, którzy muszą utrzymać coraz liczniejszą grupę ludzi w podeszłym wieku, będących obciążeniem dla systemu ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i ogólnie finansów państwa. Nie mniejszy wpływ ma ta tendencja na rodzinę. Demograf Nicholas Eberstadt wyliczył, że jeśli przyrost naturalny we Włoszech utrzyma się na poziomie 1,2 proc. tylko przez kolejne dwa pokolenia, prawie trzy piąte dzieci nie będzie miało "rodzeństwa, kuzynów, ciotek i wujków, a jedynie rodziców, dziadków, być może pradziadków". W innych krajach zachodnich, gdzie wskaźnik urodzeń jest nieznacznie wyższy (europejska średnia to 1,4, w Ameryce 2,0), długotrwały efekt będzie bardzo zbliżony: dwie piąte dzieci nie będzie miało rodzeństwa i krewnych w linii bocznej. Tym samym musimy się martwić nie tylko o dzieci bez ojców, ale także o dzieci bez rodzeństwa wychowywane w tak "rozrzedzonych" rodzinach, że z trudem przyjdzie nam je nazwać rodzinami.
Rodzina, podobnie jak społeczeństwo obywatelskie, potrzebuje ożywienia i odnowy, powinna też odzyskać autorytet prawny i społeczny, który utraciła na rzecz państwa, a także autorytet moralny, który scedowała na kontrkulturę. To wszystko nie oznacza, że powinniśmy powrócić do modelu rodziny z lat pięćdziesiątych (czy raczej jego mitu), z jasnym podziałem ról i typowymi dla tego modelu relacjami. Skoro jednak - a wskazują na to poważne dowody naukowe - dziecku i społeczeństwu najbardziej służy schemat rodziny z dwojgiem rodziców, to znaczy, że istnieje potrzeba jej naprawy.
Niektóre z proponowanych rozwiązań wymagają interwencji państwa. Pomocna będzie korekta prawa, by utrudnić rozwody, zmiana prawa podatkowego na bardziej sprzyjające związkom małżeńskim, naprawa systemu opieki społecznej, by przynajmniej nie zachęcać do samotnego rodzicielstwa, systemu edukacyjnego, by pozwolić rodzicom oceniać postępy, jakie czynią ich dzieci, i uczynić ich bardziej odpowiedzialnymi za ich rozwój.
Poza praktycznymi korzyściami, jakie płynęłyby z takich reform, przyczyniłyby się one do wzbudzenia moralnego klimatu sprzyjającego zdrowej rodzinie. Macierzyństwo stałoby się równie godnym szacunku powołaniem, jak zawód prawnika czy biznesmena, ojcostwo identyfikowane by było z męskością; swoboda seksualna byłaby równie naganna społecznie jak palenie, mieszczańska rodzina byłaby obiektem dumy, a nie drwin i nie wprowadzano by nas w błąd eufemizmami typu "alternatywny model rodzicielstwa" zamiast nieślubne dzieci, czy "wolny związek" zamiast wspólne zamieszkiwanie bez ślubu. Zmiana etosu pomogłaby nie tylko odbudować integralność rodziny, ale również społeczeństwa obywatelskiego, w którym rodzina odgrywa przecież tak ożywczą rolę.
Fragmenty trzeciego rozdziału książki Gertrude Himmelfarb "Jeden naród dwie kultury", która w najbliższych dniach ukaże się w Wydawnictwach Akademickich i Profesjonalnych
Gertrude Himmelfarb - ur. w 1922 roku, amerykańska konserwatywna historyk idei, emerytowana profesor Graduate School of City University of New York. Autorka kilkunastu książek, m.in.: "Darwin and the Darwinian Revolution" (1959), "Victorian Minds" (1968), "On Liberty and Liberalism: The Case of John Stuart Mill" (1974), "Marriage and Morals Among the Victorians" (1986), "The De-Moralization of Society: From Victorian Virtues to Modern Values" (1995), "The Roads to Modernity: The British, French and American Enlightenments" (2004). W ubiegłym roku wydała "The Moral Imagination: From Edmund Burke to Lionel Trilling". Jej mężem jest Irving Kristol, jeden z głównych ideologów amerykańskiego neokonserwatyzmu, a jej syn William Kristol jest znanym publicystą konserwatywnego magazynu "The Weekly Standard"
Gazeta Wyborcza