Praca nastolatków (nie)hańbi
Natalia Dueholm
Miliony dzieci pracują. Niektóre z nich nie mają nawet siedmiu lat. Nikt jednak o nich w gazetach nie pisze, bo nie mieszkają one ani w Polsce, ani w Afryce, tylko w USA. Okrutny los amerykańskich dzieci ze średniozamożnych rodzin nikogo nie obchodzi. Nic a nic.
Zaraz, zaraz. Coś tu jest chyba nie tak. Czy można nazwać okrutnym los pracujących dzieci, które nie są biedne? Dzieci te pracują jednak podobnie do polskich, które zbierają makulaturę albo latem sprzedają jagody pod lasem. Te pierwsze może nawet pracują ciężej i poświęcają na to więcej godzin. Za to tylko te drugie zasługują sobie na miano "małych niewolników", którym się ich ze współczuciem określa w prasie społecznie wrażliwej, typu "Polityka" czy "Gazeta Wyborcza". Nikt, zdaje się nie wchodzi w detale: omawiane dzieci to nastolatki pracujące tu i tam w niepełnym wymiarze czasu, głównie w czasie wakacji (kiedy i tak rodzice generalnie nie wiedzą, co z nimi zrobić) i często same wybierają sobie zajęcia (na pewno nie ponad własne siły).
Czy praca nieletnich jest złem?
Jeśli dziecko ma dziesięć lat i pracuje, zasługuje na litość w mediach tylko wtedy, kiedy jest biedne (nie ważne, że nie pracuje ciężko, zajmuje mu to niewiele i że dobrze się przy tym bawi). Niby słusznie. Czy to więc oznacza, że krytykujemy pracę nieletnich jako zło samo w sobie? Jeśli nie żal nam tych amerykańskich dzieciaków, to znaczy, że nie krytykujemy. Ktoś zaraz powie, że istotnie nie ma co nad nimi ronić łezki, bo one nie muszą pracować, za to te biedne muszą. Cóż, mam tu pewne wątpliwości. W USA rodzice tego od dzieci wymagają, a do tego dołącza się tzw. presja społeczna, krótko - dość ogólnie przyjęta wizja wychowywania dzieci, panująca przy rządowym wsparciu i oparciu. Jeśli zaś chodzi o te biedne z Polski, to wcale nie wszystkie pracować muszą. Zdarza się, że wolą złapać jakieś zajęcie zamiast być w szkole. Od szkoły (gdzie się z nich śmieją i traktują jak pariasów) uciekają do pracy. Albo od przyzwoitej pracy uciekają do prostytucji (zdarza się to i dzieciakom bogatym). Dzieci te mają więc do wyboru albo niewolnictwo pracy (o szkolnym niewolnictwie nikt nie śmie mówić), albo niewolnictwo biedy. Sama wybrałabym to pierwsze, nie mam jednak zamiaru tego nikomu narzucać. Światowe organizacje zajmujące się dziećmi profesjonalnie zdają się wiedzieć lepiej - walcząc z niewolnictwem pracy nieletnich, chcą część z nich skazać na niewolnictwo biedy. Pewne jest, że wszystkim chcą zaaplikować niewolnictwo szkolne.
"Kto najwięcej zarobi, ten w szkole wygrywa"
Mały Amerykanin, Colin, nie ma nawet siedmiu lat, ale puka do drzwi swoich sąsiadów, aby sprzedać produkty z katalogu. "To dla szkoły" - mówi. Mamy w szkole taki konkurs, kto najwięcej zarobi, ten w szkole wygrywa. Sprzedałem dziś już siedem produktów". Inne dzieci w podobnym do niego wieku sprzedają w lecie lemoniadę, stawiając na własnym podwórku własne stoiska. W zimie, np. skautki i skauci sprzedają ciasteczka albo tradycyjne wieńce, które Amerykanie wieszają na drzwiach domów z okazji Bożego Narodzenia. W wielu przypadkach praca dla tych małych dzieci zorganizowana jest odgórnie przez szkołę albo organizacje, do których amerykańskie dzieci należą masowo.
Po pierwsze: szkoła, po drugie: praca
Praca nieletnich w USA reguluje Fair Labor Standards Act, który określa granice wieku poszczególnych rodzajów prac (np. minimum 16 lat do pracy w sektorze nierolniczym), wynagrodzenie, a nawet czas rozpoczęcia pracy i oczywiście rozmaite kary za nieprzestrzeganie zasad. Czternasto- i piętnastolatki mogą pracować legalnie, ale pod pewnymi warunkami: nie więcej niż trzy godziny w dniu szkolnym i nie więcej niż 18 godzin w szkolnym tygodniu, za to osiem godzin w dniu wolnym od szkoły, nie więcej niż 40 godzin w tygodniu, w którym nie chodzi się do szkoły (nawiasem mówiąc, ciekawe, jak te regulacje odnoszą się do uczących się w domu, dla których różnica pomiędzy tygodniem szkolnym a nieszkolnym jest bardzo płynna). Praca tych dzieci nie może mieć miejsca ani przed 7.00 rano, ani po 19.00 wieczorem, chyba że będą one pracować w sektorze rolniczym. Wyjątków jest wiele, do tego pojawiają się różnice na poziomie stanów.
Babysitting - od lat jedenastu
Według Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, trzeba mieć 11 lat, aby móc samodzielnie opiekować się dziećmi. Dotyczy to nie tylko nastoletnich dziewcząt, ale i chłopców. Najlepiej zresztą tych młodszych (czyli bliżej granicy lat 11), gdyż jak głosi "podwórkowa opinia" - starsze nastolatki mają już swoich chłopaków czy dziewczyny, więc zamiast opiekować się dzieckiem, będą non stop rozmawiać przez telefon ze swoją "połówką". Młodzi ludzie zdają sobie kursy Czerwonego Krzyża, organizowane np. przez odpowiedniki naszych Domów Kultury (Community Centers), w internecie (za 17,5 dol., zgoda rodziców jest wymagana, np. tutaj
www.babysittingclass.com) albo pożyczą sobie książkę z biblioteki i już mają niezły fach w ręku. Umiejętne opiekowanie się dzieckiem to niezła forma zarabiania. Rynek opiekuńczy nigdy się nie skończy, bo tzw. nowoczesne panie muszą pracować zawodowo poza domem (albo myślą, że muszą) - idą więc do pracy, aby zarobić na opiekunki do dzieci, które są im potrzebne, aby mogły pójść do pracy. Tak to mniej więcej wygląda, ale przecież nikt nie zmusza kobiet do samodzielnego wychowywania dzieci 24 godziny na dobę. Mają swoje prawo wynajmować do tego obce pomoce i nakręcać rynek opiekuńczy.
Praca dla trzynastolatków i młodszych
Kiedy młody Amerykanin skończy lat trzynaście, może roznosić gazety (oznacza to, że będzie jeździć na rowerku - prawo jazdy dopiero od lat 16 i wstawać... zapewne wcześniej niż o 7.00 rano), pracować jako statysta albo w firmie lub na farmie swoich rodziców. W firmie nauczy się obsługiwać kserokopiarkę, faks, organizować papiery, odpowiadać na listy etc. oraz masę innych rzeczy w zależności od specyfiki firmy. Podobnie wielu użytecznych rzeczy nauczy się na farmie.
14 lat - rynek poszerza się
A kiedy młodemu Amerykaninowi stuknie 14 lat, może on pracować w zasadzie w każdym biurze, sklepie każdego rodzaju, restauracji, kinie, na stacji benzynowej albo w lunaparku. Pracujący czternastolatek może naprawdę zawojować świat.
A kiedy 16 lat stuknie - rynek stoi otworem
Kiedy ukończy 16 lat może zrobić prawo jazdy i pracować praktycznie wszędzie - z wyjątkiem miejsc uznanych za niebezpieczne przez amerykańskie ministerstwo pracy (chyba że ma się tam odbyć staż związany ze szkołą). Kiedy Amerykanin ukończy lat 18 - pracuje oczywiście, gdzie chce i jak długo ma ochotę.
Pomysłowe nastolatki
Oprócz rynku oficjalnego mamy też szarą strefę, w której dzieją się rzeczy najciekawsze. Dzieciaki zakładają swoje własne nieformalne firmy oferujące wszelakie usługi: koszenie trawy, podlewanie ogródka, malowanie płotu, sprzątanie, wyprowadzenia psa, zajmowanie się zwierzętami w czasie wakacji, wykonywanie wszelkich prac dla superzajętych ludzi (choćby stanie w kolejach w urzędach - ten ciekawy zawód kwitnie w... niech Państwo zgadną: w Waszyngtonie, DC, czyli królestwie biurokratów), mycie samochodów, uczenie ludzi starych obsługi komputerów, sprzedawanie rzeczy wykonanych przez siebie, odśnieżanie, lekcje prywatne różnego typu.
Rządowa odpowiedź - zakaz czy nakaz?
Mówi się, że w USA ludzie żyją, aby pracować i jest w tym część prawdy. Pracują tam dzieci, młodzież i studenci, tym samym ucząc się życia dorosłych. Pracują też bardzo starzy (przy pakowaniu zakupów, jako wolontariusze w muzeach etc.). Wszyscy pracują i wytwarzają PKB. Pomysł ten trafi zapewne i do nas z kilku powodów. Ciągle za mało płatników, a europejskie rządy nie rezygnują z pomysłów niańczenia własnych obywateli prawie w każdej dziedzinie życia. Na to potrzeba przecież pieniędzy. Z uwagi na to, że mamy także za mało dzieci w szkołach, rządowi edukatorzy wymyślą coś, aby i owca, i wilk wyszli cało z kłopotu - najpierw wprowadzą zalecenie miesięcznej pracy dla... powiedzmy, piętnastolatków, które potem stanie się obowiązkowe dla wszystkich dzieci (oczywiście ta granica wiekowa będzie co parę lat obniżana). Kogóż tak naprawdę obchodzi wizja poszczególnych rodziców? Jedyna panująca wizja zostanie masowo zastąpiona inną. Zakaz zamieni się w nakaz. W końcu to tylko kwestia jednej litery alfabetu... Odgórne wprowadzanie wizji pracy młodocianych tak szybko nam jednak nie grozi. Obecnie praca nieletnich nie jest społecznie akceptowana i zdarza się, że w Polsce ktoś tu i tam na policję zadzwoni, widząc dzieciaki myjące szyby samochodowe. W lepszym wypadku ofuknie "dziwaczny eksperyment wychowawczy".
Nie ma większego znaczenia, czy ktoś z "prawa", czy "z lewa". Panuje u nas wizja zamykania dzieci w odrealnionych szkołach. Dzieci mają być z rówieśnikami i uczyć się wiedzy książkowej klepanej przez nauczycieli. Wrzuca się je więc celowo do szkół na tak długo jak się da, aby opóźnić wejście na rynek i nie powodować wzrostu bezrobocia. Dzieci mają się uczyć, pracować mają później (z drugiej strony zaprasza się je do pracy w dziecięcym parlamencie!!!). Problem tylko z tym, że czasem jakoś im w tym szukaniu pracy nie idzie, a jeszcze gorzej z zakładaniem własnych firm. Miliony ludzi do lat 25 nawet się konkretnej pracy dłużej nie przyglądały (chyba że pracy nauczyciela i nie darzą jej zbytnią estymą), nie mówiąc już o wykonywaniu różnych dorywczych zajęć. Nie mają pojęcia o tym, że istnieją jakieś podatki, które znacznie uszczuplają ludziom zarobki. Może więc o to właśnie chodzi, aby dzieciom oszczędzić frustracji i pozwolić im żyć jak najdłużej w błogiej nieświadomości? Sztuczne i masowe przedłużanie dziecięcej beztroski ma swoje szerokie konsekwencje mierzone stopniem przygotowania do dorosłego życia. Szkoły kończą zastępy młodych ludzi uzależnione od życia na garnuszku rodziców albo/i od rządowej niańki. Zastępy tych, którzy może i chcieliby na siebie zarobić, ale nie potrafią. Albo tych, którzy nie potrafią sobie wyobrazić, jak tak naprawdę chcieliby zarabiać.
Najwyższy Czas