Ja ostatnio mam dość specyficzne spojrzenie na śmierć. Kiedyś uważałam to za najgorsza tragedię, a teraz mam poczucie, że z Jezusem tej osobie jest już lepiej.
Ogólnie samo słowo śmierć ostatnio mi się kojarzy tylko z piekłem, a samo odejście jako bardziej zaśnięcie/przejście na drugą stronę.
Chociaz oczywiście, żeby nie bylo- szanuje w pełni ludzi w żałobie, rozumiem że mimo wszystko odejście to zawsze strata dla żyjących, lecz patrzę na nią z większą nadzieją. Sama obawiam się odejścia najbliższych, ale jakieś poczucie we mnie mi mówi, że nic straconego nawet jeśli ktoś odszedł a wierzył w Boga.
Komentarz
To żadna "specyfika", to "zwykłe" chrześcijaństwo.
Odsyłam do Flp 1, 21-24.
Ateiści mówią, że wiara w życie wieczne z Bogiem to samooszukiwanie się człowieka bojącego się śmierci i "nieistnienia". Ale skąd taki powszechny strach przed końcem życia i żarliwe poszukiwanie możliwości jak najdłuższego lub wiecznego trwania - jeśli to miałoby być bezowocne i bezsensowne...
Przypomina mi się krytykanctwo Powstania Warszawskiego. Nie przewidziani tylko, że Niemcy będą mordować rannych i cywilów.
Jednak oni wiedzieli, że jeżeli ich sowieci wyzwolą, to marny będzie ich los. Woleli zginąć w walce.
Dla mnie to tak, jakby popłynął w daleki rejs, jestem pewna, że dopłynę do niego.
Odkąd poznałam Jezusa, to miał ze mną problem, bo wyrywałam się do Domu Ojca. Nawet wtedy, gdy byłam szczęśliwą żoną, to wiedziałam, że szczęście człowiecze nie umywa się do pełnego zjednoczenia z Adonaj.
Do tego, co nazywamy śmiercią mam stosunek entuzjastyczny. Jestem świadoma, że nie umieramy, a rodzimy się do Pełni Życia. Żal tylko tych, którzy zostają, szczególnie niepełnoletnich dzieci.
Jeżeli odchodzi nawrócona osoba duchowna lub konsekrowana, to śpiewam Te Deum.