Witaj, nieznajomy!

Wygląda na to, że jesteś tutaj nowy. Jeśli chcesz wziąć udział, należy kliknąć jeden z tych przycisków!

Kryzysy małżeńskie

13468916

Komentarz

  • @Scintilla uwierz, ze mozna sie nie klocic :D Ani nie dogryzac, ani nie mowic sobie przykrych rzeczy. Bo i o co mialabym sie klocic? O kolor mebli? A mezowi to w ogole wstyd by bylo sie z baba wyklocac ;)
  • Wierze, bylam kilka dni u pewnego małżeństwa forumowego. Oaza spokoju. :x Ale to w genach trzeba miec.

    My mamy zapis zdecydowanie bardziej poludniowy niz skandynawski. ;-)
  • my się często kłócimy, o drobnostki na ogół, pewnie, że nie o kolor mebli tylko o to, że któreś z nas słyszy cos nie tak -ja pytam "czy mógłbyś?" a mąż słyszy "zrób to natychmiast" - a że obydwoje jesteśmy porywczy, to zanim dojdziemy o co chodzi, to czasem jest "bo ty nigdy, a ty zawsze" :D na szczęście zawsze znajdujemy punkt w którym przekraczamy granicę śmieszności i próbujemy dogadać sie jeszcze raz ;)
  • @Savia, jeżeli jedna strona jest bardzo powolna, to druga odpowiednio wcześniej musi pewne rzeczy sygnalizować biorąc korektę na czas reakcji. Powolność i energia to cechy widoczne od początku. Mnie energia żony bardzo urzekła ale wcale nie zamierzam jej w tym dorównywać. Dużo szybciej i lepiej zrobię wszystko w sposób metodyczny z pełną optymalizacją działania, niż usiłując dorównać tempem. Jeżeli komuś przeszkadza flegmatyczność, to po prostu nie powinien się wiązać z taką osobą. A jak już, to popracować nad jej pełną akceptacją.
  • Jest jeszcze czwarta opcja, zwykła rozmowa :)

    Kiedy dzieci uzyskały coś od jednego z rodziców na co drugi się nie chciał zgodzić, to po pierwsze mają karę za wyłudzenie odmiennej opinii, po drugie bez udziału dzieci na spokojnie ustala się ze współmałżonkiem sposób postępowania w takich wypadkach.
  • o to, że mąż pozwolił grać na komputerze, choć ja zabroniłam, o to, że druga strona posłuchała Mamy a nie żony w kwestii wychowania itd itd itd.
    -----
    Właśnie sobie uświadomiłam, ze to tez uważam za zasadnicze :D
  • BTW gdyby nie kłótnia to nie byloby takiego godzenia sie :>
  • Dla kogoś, kto wielki kryzys zna tylko z teorii lub obserwacji innych sprawa statystycznie może się wydawać bardzo oczywista. Jednak dopiero przejście przez ziemskie piekiełko zmienia punkt widzenia. Wiem, że takiego kryzysu nie da się przejść bez szwanku bez Pana Boga. Wtedy jest jedna droga - uciec jak najdalej. Uciec można, zapomnieć, trudniej. Jak można - jeśli się naprawdę kocha - zostawić kogoś samemu sobie? trudne jest też życie z kimś bez zniewalania go swojją wizją życia i oczekiwaniami. Trudno samemu uwolnić się od tejże własnej wizji życia i oczekiwań.

    Jedno jest pewne: zawsze wina rozkłada się na obydwu małżonków. Wszelkie naprawy też trzeba zacząć od siebie. Często też na sobie kończzyć.

    Poza tym E. M. Remarque pisał, że miłość daje człowiekowi pole do zmian. Zgadzam się, bo od początku widziałam, jak mój mąż zmieniał się na lepsze. I też zawsze mnie burzyło stwierdzenie, że męża się sobie wychowuje.

    Świat dziś mówi: odejść. Wielu katolików mówiło: odejść. To nie takie proste. W końcu można rzucać rady, ale konsekwencje ponosi ten, który je wprowadza w życie.

    Kiedy mi mówiono o odejściu (w dobrej wierze), zawsze buntowałam się, dlaczego ja mam odchodzić, skoro to nie ja rozrabiam. Myślę, że najbardziej trzymała mnie buntownicza natura. Trudno jest więc odejść i bardzo trudno zostać. Po kryzysie bardzo poważnym wszystko trzeba budować od nowa. Z czasem brakuje sił i chęci, żeby być ciągle stroną próbującą odbudowywać.

    Najpierw trzeba odzyskać poczucie własnej wartości. Wtedy łatwiej iść do przodu. Nie wyobrażam sobie tego bez oparcia na Bogu. Ja oparłam się na wierze w to, że Bóg jest jedynym, który mnie nie opuści i na tym, że moja wartość to bycie dzieckiem Bożym. Gdybym przestała w to wierzyć, mój świat rozpadłby się na kawałki. Poza siwymi włosami nie znać na mnie szczególnie tych lat walki, ale to zawdzięczam wyłącznie Bogu.

    Życzę wam, byście nie musieli sprawdzać, jak się żyje po trzęsieniu ziemi. drobne kryzysy są pewnie nieuniknione. Jak pisała @Maciejka, jak się kocha, wszystko jest do przejścia.

  • Ja tez uważam, ze zawsze, co nie znaczy ze po równo. Oboje cos zaniedbali, a potem ktoras strona mocniej poplynela.
  • Małżeństwo to nie przypadkowe spotkanie zboczeńca i ofiary.
  • @Savia różne są małżeństwa, psychopaci też mają żony i czasami nawet je mordują, nie tylko zdradzają, a psychopatów podobno więcej niż nam się wydaje....
  • Co nie znaczy, ze czegoś razem nie zaniedbali, choćby leczenia.

    Poza tym trafienie na bezobjawowego psychopatę we wzorcowym małżeństwie dąży do zera, więc nie biorę pod uwagę.
  • Nie zawsze wina leży pośrodku, miałam wątpliwą przyjemność znać pana, który miał żonę, którą podobno kochał i szanował, oprócz wspaniałego małżeństwa miał też kochankę- znacznie młodszą dziewczynę, bez zobowiązań. Był na tyle uczciwy, że kochance od początku mówił, że z żoną się nie rozwiedzie, bo to wspaniała kobieta i bardzo ją kocha.
  • Tak wiem - mogę się mylić bo nie wiem wszystkiego. Jednak z całym szacunkiem - Wy tym bardziej.


    -----
    TecumSeh
    Kobiety widzą więcej szczegółów i więcej składowych.
    To jest aksjomat :D
  • Aksjomat to aksjomat. :D
  • Co do psychopatów, to podobno są mistrzami kamuflowania się i manipulacji, nawet psychologów wyprowadzają w pole. Spotkać takiego na swojej drodze to nic przyjemnego, a jak sobie jeszcze nas weźmie na celownik to mało kto go przejrzy. Wspólnoty religijne to dla nich raj, bardzo łatwo im odgrywać rolę świętego człowieka, takiego do rany przyłóż. Terapii psychopatów się nie przeprowadza, bo to nic nie daje...
    No, ale to drastyczny przykład i mam nadzieję, że nikogo taka sytuacja nie spotka.
    Co do winy po obu stronach, to nie ma idealnych małżeństw. Każdy z nas popełnia błędy, ale czy te zwykłe codzienne błędy to może być ta wina, którą druga strona nam przypisuje po zdradzie? W taki razie rzeczywiście zawsze każdy jest winny czyjejś zdrady tylko poprzez to, że jest żoną lub mężem, bo nikt nie jest doskonały.
  • Gdybym była taka jak teraz, gdybym wycofywała się z sytuacji konfliktowych, czekając na właściwą okazję, opadnięcie emocji, czy w końcu na przemyślenie problemu, nie byłoby kłótni i wielu sytuacji złych. Pomimo, że on nie był w porządku, że tak kolokwialnie powiem, że to ja byłam ofiarą, ja też w konfliktach nie byłam bez winy. Co z tego, że na zewnątrz ewidentnie po ludzku wyglądało, że to on jest winien. Ja też coś za uszami miałam. Wtedy nie widziałam tego aż tak jasno i nie potrafiłam z tego wyjść.

    Już kiedyś pisałam: bardzo poważnie traktowałam przysięgę w USC. Wtedy inny slub nie wchodził w rachubę, bo byłam niewierząca. Nasze największe problemy zaczęły się właśnie po moim chrzcie i po ślubie kościelnym. Tłumaczę to sobie tak, że zły o nas nie walczył, kiedy nas "miał", potem dopiero zaczęły się schody. I wtedy mogłam doświadczyć ewidentnie, że Bóg mnie nie zostawił.

  • edytowano maj 2015
    Mistrzem kamuflarzu to można być od spotkania do spotkania, okazjonalnie. Ale czy można być widując sie z dziewczyna non stop przez kilka miesięcy? Wątpię. Zawsze sa jakies symptomy: przemoc fizyczna czy psychiczna. Choćby najmniejsza.

    Gdyby mój chłopak chocby raz mnie mocniej chwycił za rękę w formie zlosci/przemocy - nie bylibyśmy ze sobą.
  • Dobrymi manipulatorami są też osoby uzależnione. Niestety.
  • mozna byc nawet mieszkając razem, co wyzej stało napisane, mozna, zdarza się, niestety
  • a jeszcze druga strona bywa zaślepiona, dogłebnie!
  • edytowano maj 2015
    No dobra. Przyjmuje, choc pewnie jest to znikomy odsetek. To kamuflowanie sie. Bo w zaślepienie to wierze.
  • Mój szwagier okazał się być klasycznym psychopatą wiele lat po ślubie. Z tym, że tutaj była i jest przemoc psychiczna. Manipulacje, poniżanie, kłamstwa bez żadnego strachu nawet pod przed sądem, tysiące obraźliwych SMS-ów itd. Mimo rozwodu siostra wciąż przechodzi gehennę. Przez wiele lat wydawał się bardzo normalnym facetem, nawet powiedziałabym, że wycofanym i z kompleksami. Dlatego uważam, że można tego nie zauważyć.
  • edytowano maj 2015
    I tu wierze mocno w Opatrzność jak ktoś się jej zawierza.



    Pisałam już o tym, że spotykałam się "na dwie raty" z moim obecnym mężem. Rozstanie nasze uważam, za konkretne działanie Boga, którego szczerze codziennie prosiłam by poprowadził nasz związek, by go rozwalił jeśli tak będzie lepiej. A świata poza moim chłopakiem nie widziałam! Dodam, że rozstanie nie było skutkiem kłótni, jakiś świństw czy czegokolwiek innego co byłoby bolesne. Było irracjonalne możnaby rzec. Dziś wiem, że Opatrzność nami kierowała. Rozstanie było konieczne byśmy oboje dojrzeli do małżeństwa (w naszym przypadku of course, nie wdając się w szczegóły) i po roku na nowo wkroczyli w relacje.

    Opatrzność, Opatrzność, Opatrzność! 8->
  • co do ukrywania się psychopaty to święta racja. Mojego męża może nie nazwałabym aż psychopatą ale sadystą z pewnością był, a wszyscy mówili "jaki sympatyczny fajny facet".... Nikt mi nie chciał wierzyć. Może gdyby bił to jego znęcanie się nade mną było by wyraźniejsze. Wszystko zaczęło się dopiero wtedy gdy urodziło się dziecko i mąż uznał ze teraz to już może sobie pozwolić bo i tak nie odejdę.
  • edytowano maj 2015
    @kitek sorry za bezpośrednie pytanie (pozwalam sobie, bo piszesz otwarcie), czy nigdy w narzeczeństwie nie starał się Ciebie zdominować, tak byś czuła silną presję? Czy jakiś lęk? choćby chwilowy? Nigdy Tobą nie potrząsnął/złapał mocniej za rękę z powodu innego zdania czy w kłótni? Nigdy nie poniżył? No i czy żył sakramentami? Pytam o czas sprzed ślubu. Jeśli zbyt osobiste - nie odpowiadaj.


    Swoją drogą... czy psychopata naprawdę musi się ukrywać? Nie może później zachorować?
  • Daleko szukać - w rodzinie mam przypadek, że kobieta lat 50 odeszła od męża do kochanka i jeszcze chciała go o alimenty pozwać, bo on zarabiał a ona nie. Dzieci dorosłe, samodzielne, więc tu nie o nie chodziło. Motywowała to że była skrzywdzona alkoholizmem męża (z którego wyleczył się ponad 10 lat wcześniej i od tego czasu nie pił - ale przez te 10 lat nie miała kochanka, więc nie było do kogo odejść). Kochankiem był najlepszy przyjaciel męża, z którym pracował od lat:)

    chciałam jeszcze coś napisać, ale od razu zastrzegam że nie jest to komentarz do tej konkretnej sytuacji, ani próba usprawiedliwiania tej kobiety. Cała sytuacja po prostu mi się z moimi problemami skojarzyła.

    Mój mąż się nade mną znęcał przez długie lata. I pewnie tak byłoby dalej, gdyby na jakimś festynie nie wpadła mi w ręce rozdawana przez policjantów ulotka o przemocy w rodzinie. W opisie ofiary, jej zachowaniu, niemocy działania, paraliżu, strachu zobaczyłam siebie. Pytanie oczywiście dlaczego nie odeszłam od niego wcześniej - ale żeby zrozumieć to trzeba to przeżyć. Mój mąż wmówił mi że jestem beznadziejna, do niczego, a przy próbie jakiegokolwiek sprzeciwu urządzał mi takie piekło że hej. Byliśmy daleko od rodziny, a mój mąż robi na ludziach fantastyczne wrażenie. Byłam jak sparaliżowana. Groził ze odbierze mi syna.
    Kilka lat temu udało mi się otrząsnąć i postanowiłam wystąpić o rozwód. Mój mąż chyba przeżył szok i zaproponował terapię. Twierdził ze robil to wszystko dla naszego dobra, bo on lepiej wiedział co dla nas jest najlepsze, że jego wyzwiska to były tylko żarty, a ja nie mam poczucia humoru.... Terapia nim wstrząsnęła, poszedł jeszcze na terapię indywidulaną (ja zresztą też w ramach odbudowy mojego poczucia wartości) i od trzech lat mam w domu innego człowieka. Mąż bardzo się stara, walczy o małżeństwo, szuka nowych sposobów na jego ratowanie. Powinnam być zadowolona, nie? Tylko że ja nie potrafię wybaczyć tego co mi zrobił, ani zapomnieć. Wściekła jestem, że robił co robił, korzystał na tym na całego, pozbawił mnie możliwości zrealizowania w życiu pewnych spraw, a teraz będzie dalej żył ze spokojem. ON swoje plany doprowadził do końca, ja już nie będę w stanie. On teraz korzysta z efektów swojego zachowania, a ja dalej ponoszę ich negatywne skutki, tak jak ponosiłam przez wyszstkie te lata. I pewnie będziemy jeszcze przez długi czas próbować to wysztko naprawić, ale nie wiem czy za 10 lat nie powiem "koniec" i odejdę, bo nie dam rady uporać się z moim bólem, żalem i złością. I wtedy okaże sie z to ja jestem winna rozwodu, bo "przecież mąż się starał, zmienił", a nikt nie patrzy na to co mi zrobił.
  • @kitek sorry za bezpośrednie pytanie (pozwalam sobie, bo piszesz otwarcie), czy nigdy w narzeczeństwie nie starał się Ciebie zdominować, tak byś czuła silną presję? Czy jakiś lęk? choćby chwilowy? Nigdy Tobą nie potrząsnął/złapał mocniej za rękę z powodu innego zdania czy w kłótni? Nigdy nie poniżył?

    nigdy. Dbał o mnie, starał się, nigdy nie wykazał najmniejszej agresji wobec mnie.
  • edytowano maj 2015
    @mader po pierwsze "przyszło mi do głowy" tylko prawda jest taka, że jak człowiek żyje daleko od Boga to chcąc niechcąc jest bardziej narażony, nie daje się Bogu prowadzić. Tego się nie zmieni. I nie ma tu złej woli. Jest kroczenie po terytorium wroga i można zostać odstrzelonym.

    Po drugie, nigdzie nie piszę co ja bym zrobiła, bo nie wiem. Życie i własna pycha już nie raz mnie przeorały gdy byłam pewna siebie. Od wielu lat nie gdybam co ja bym. Wiem co bym chciała zrobić. Piszę natomiast o sytuacjach z przeszłości z których wyciągnęłam wnioski. Nie imputuj mi.



    edit
  • Czyli w domyśle jeśli się na ten aspekt nie zwracało uwagi, no to człowiek jest sam sobie winny.
    --------
    ale to jest Twój domysł, nie mój :-??



    Gdyby mój chłopak chocby raz mnie mocniej chwycił za rękę w formie zlosci/przemocy - nie bylibyśmy ze sobą.
    ------
    Bo akurat tę sytuację kiedyś przeszłam. Nie z moim obecnym M, żeby była jasność.
Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.