Producent czyli bank wiedzial, wszak scenariusz podobny wydarzyl się w np Australii. We Francji takie kredyty za zakazane od lat 90. Do naszego prawa bankowego kredyty indeksowane i denominowane zostały wprowadzone dopiero w 2011r.czyli w kilka lat po boomie kredytowym. Z jakiegoś powodu również wiele banków nie udzielalo takich produktów, albo w bardzo niewielkim wymiarze(chociaż były bardzo opłacalne). To świadczy o tym że wiedziały. Są dokumenty w których sam Morawiecki czy Pietraszkiewicz kilka lat temu ostrzegaja banki przed stosowaniem takich spekulacyjnych produktów finasowych i misselingu. Gdyby klienci wiedzieli, że to oszustwo to pewnie by ich nie brali, a na pewno nie tylu. Gdyby uczciwie ludzi informowano, ze waloryzacja nie bedzie dotyczyc rat kapitałowo-odsetkowej ale po prostu salda kredytu , który moze się zwiekszyć kilkukrotnie mimo splacania to raczej by nikt się na to nie zdecydował, że oczywiscie o klauzulach abuzywnych nie wspomnę.
Największe kariery robili ci, którzy mieli zerową empatię, za to potrafili łgać w żywe oczy, za nic mając dobro klienta. Ma być dobrze dla banku - mówi w rozmowie z Mirą Suchodolską taksówkarz, który przesiadł się za kółko po ośmiu latach pracy w bankowości.
Dostałem robotę w Nordea Hipoteki, zostałem doradcą klienta. Już nie było tak bardzo miło i lajtowo, jak u mojego pośrednika. Presja wyników: jak nie zrobisz planu, wylatujesz. A na pewno nie zarobisz. Z 1,5 tys. zł podstawy brutto nie utrzymasz się w stolicy. Co się robiło? Dzwoniło do ludzi, bajerowało. Ale to były dobre czasy: klienci sami przychodzili, w kolejkach stali, a banki były skłonne do negocjacji indywidualnych warunków.
Franka najpierw pokochały polskie banki, dopiero później Polacy. - Mieliśmy pchać klientom kredyty we frankach za wszelką cenę. Takie wytyczne szły z zarządu, z tego byliśmy rozliczani - mówi Piotr, menedżer (pracował kolejno w dwóch bankach, które stawiały mocno na kredyty frankowe, nie ujawni nazwiska).
Dla zarządów to było eldorado. Kredyt frankowy był produktem idealnym do szybkiego nakręcania wyników, zarabiało się na nim znacznie łatwiej niż na złotych. Źródłem większych zysków nie była ani marża (i tak prawie cała trafiała do pośrednika), ani stosunkowo niskie oprocentowanie, ani w ogóle nic, co klient mógłby wyczytać w swojej umowie. Kluczem był dość prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik - manipulacja spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat (płaconych przez klientów w złotych) była wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Sytuacja jak z marzeń, bo zarząd, zmieniając spread, mógł w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach ani nawet nie informując klientów. Piotr: - Mieliśmy dość wysoki spread, na poziomie 6 proc., ale konkurencja była bardziej bezczelna. Kiedy doszli do 10 proc., zapytałem znajomego, który tam pracował, czy klienci się nie awanturują. "No co ty! Hołota nawet nie wie, co to spread. Meblują te swoje klitki na kredyt i są szczęśliwi".
Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy postanowiły trik udoskonalić. Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut: pierwszą dla swoich operacji bieżących (z rynkowymi kursami), drugą dla spłacających kredyty hipoteczne (mniej korzystną i niejawną). Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca (gdy obliczano wysokość rat) znacząco zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać do wartości rynkowych.
"Hołota" w końcu się zorientowała. Część frankowiczów chciała spłacać kredyty nie w złotych, ale we frankach, które taniej można było kupić w kantorach. Banki powiedziały "nie". W ten sposób Polska dorobiła się innowacyjnego produktu na skalę światową: kredytu walutowego, którego nie można spłacać w walucie.
Po kredyt przychodziło małżeństwo z dzieckiem planujące kupno
pierwszego mieszkania. "Jeśli weźmiecie kredyt złotowy, zapłacicie aż
1,2 tys. zł raty, we frankach tylko 900 zł" - słyszeli. Tak było na
początku, kiedy jeszcze ludzie dostawali wybór. Ale w miarę jak eldorado
się rozkręcało, a do gry wchodziły coraz agresywniejsze banki, zaczęto
utrudniać branie kredytów w złotówkach. "Bierzcie franki, dostaniecie
wyższą kwotę". W szczytowym okresie szaleństwa doradcy mówili: "Nie
macie zdolności kredytowej w złotówkach, możecie wziąć tylko franki". Na
ekranie komputera pokazywali potwierdzające to wyliczenia. Prezes jednego z polskich banków (anonimowo): - Pomysł, że ktoś ma
zdolność kredytową na 200 tys. zł, ale jeśli zdecyduje się na franki,
jego zdolność rośnie do równowartości 300 tys., to jest kryminał. Mówię
to z pełnym przekonaniem: KRYMINAŁ. To absolutnie sprzeczne z zasadami
uczciwej bankowości. Każdy, kto ustalał zasady udzielania takich
kredytów, a skończył szkołę ekonomiczną albo choćby otarł się o zasady
bankowości, musiał to wiedzieć. Wróćmy do systemu motywacji wymyślonego przez zarządy. Piotr: -
Pośrednicy dostali wyższe prowizje, nawet 1 proc. wartości całego
kredytu. Cieszyli się jak dzieci, bo zrozumieli, że będą bogaci.
Przyjmijmy, że średnia kwota kredytu hipotecznego to około 250
tys. zł - pośrednik na każdym frankowiczu zarabiał 2,5 tys. Wynajęcie
biura w centrum Warszawy kosztowało około 20 tys. miesięcznie, do tego
pensje trzech dziewczyn w garsonkach i trzech chłopaków w garniturach
(po 3 tys. brutto). W szczycie frankowego eldorado koszt takiego biura
zwracał się w dwa dni, reszta to był zarobek.
Na prowizje od kredytów walutowych mogło pójść ponad miliard
złotych. Wyrosły imperia pośrednictwa finansowego, ich właściciele
zostali milionerami. Piotr: - Kontrolowaliśmy kiedyś biuro jednego z
pośredników. Chłopak pokazywał z dumą komputerowe tabelki, które miały
przekonywać klientów do franka. Była tam nawet piękna krzywa pokazująca,
że złoty już zawsze będzie się umacniać.Jeśli jakiś produkt daje sprzedawcy dwukrotnie wyższą marżę niż inne, to
i tak go kupisz, choćbyś bardzo nie chciał. To naprawdę dość proste.
Ale stworzenie systemu motywacji, którego efektem było oszukiwanie
klientów, to tylko jeden z grzechów zarządów. Drugi to huśtanie własnymi
bankami. Ten szokujący mechanizm wyjaśnił mi rok temu Jan Krzysztof
Bielecki, który w czasie frankowego szaleństwa był prezesem Pekao SA
(kierowany przez niego bank nie udzielał kredytów walutowych). Eldorado
wywołało bowiem pewien kłopot strukturalny - bankowe aktywa (m.in. kwota
udzielonych kredytów) powinny się równoważyć z pasywami (depozytami
klientów na kontach i lokatach). A równoważyć się nie mogły, bo przecież
bank działający w Polsce od klientów zbiera lokaty w złotych, a nie we
frankach. Żeby mieć względny porządek księgowy, zarządy stosowały
kolejny trik: franki potrzebne do równoważenia bilansu kupowały na jeden
dzień.Rano bank miał franki, a wieczorem już nie miał. Opłata za tzw.
jednodniowy swap była bardzo niska. Ten manewr - codziennie powtarzany -
to już czysta spekulacja. Czy polski nadzór powinien to tolerować? A
skoro tolerował, to dlaczego? Ludzie biorą kredyty, kupują mieszkania, PKB rośnie, zyski banków też,
hosanna. Konglomerat polityczno-finansowy był zainteresowany, żeby
eldorado trwało. Pojawiały się głosy, żeby kurek z frankami przykręcić, a
zasady udzielania śmieciowych kredytów ucywilizować - mówił to głośno
Bielecki, pisał Samcik w "Wyborczej", ostrzegał też mocno Balcerowicz.
Ale rządził Kaczyński. Powstał ciekawy sojusz: PiS wydało oświadczenie
entuzjastycznie przyjęte przez wielu bankowców, że próby ograniczania
kredytów frankowych to ograbianie Polaków z ich marzeń o lepszym życiu.
Dołączyli dyżurni eksperci, Centrum im. Adama Smitha ogłosiło, że
uregulowanie problemu byłoby nieuzasadnioną ingerencją państwa w zdrowe
zasady wolnego rynku. Portal finansowy Money.pl rozpoczął w obronie
kredytów walutowych akcję "Chcemy ryzykować!".Na szczęście KNF w końcu zareagowała: zakazała jednodniowych spekulacji
na franku i kosmicznych wyliczeń zdolności kredytowej. Nakazano też
bankom, żeby pozwoliły klientom kupować franki w kantorach i spłacać
kredyty w walucie. Tyle że mleko już się rozlało.
c.d. Jeśli kredyt we frankach na 120 proc. wartości nieruchomości bierze
małżeństwo salowej z górnikiem, można to nazwać nieodpowiedzialnością.
Jeśli bierze taki kredyt dziennikarka z artystą sztuki krytycznej -
lekkomyślnością. Jeśli doktor filozofii z żoną, znaną socjolożką -
naiwnością. Jak jednak nazwać zachowanie drugiej strony? Jakim słowem
określić to, że zasady tego kredytu wymyślił na poziomie zarządu ktoś,
kto ukończył ekonomię i bankowość na Harvardzie? Co zrobić z tym
interesującym faktem, że kampanię reklamową nazywającą taki kredyt
"bezpiecznym" zatwierdził wybitny absolwent SGH w randze wiceprezesa?
Lekkomyślnością tego nie nazwiemy. Naiwnością - też nie. Więc jak?Dla wykształconych finansistów to nie była wiedza tajemna. Wiedzieli.
Problemy z kredytami walutowymi pojawiały się w latach 70. i 80. w
Wielkiej Brytanii czy Australii. W latach 90. kłopot miała Austria,
gdzie takich kredytów w końcu zakazano. W szkołach ekonomicznych omawia
się historyczne przykłady. Wciąż słyszymy argument, że zwykli ludzie
mogli być bardziej rozważni. Tak, mogli. Odpowiedzialność spada jednak
na finansistów kierujących polskimi bankami. To oni na uniwersytetach
uczyli się zasad, które następnie wiele razy złamali. Bohaterem powieści Stiega Larssona "Millennium" jest Mikael Blomkvist,
znakomity dziennikarz ekonomiczny, który nie znosi dziennikarzy
ekonomicznych. Oskarża ich o brak krytycyzmu, o to, że stali się
chłopcami na posyłki. "Mikael uważał, że w pracy dziennikarza
ekonomicznego chodzi głównie o kontrolowanie przedsiębiorców w ten sam
niemiłosierny sposób, w jaki obserwuje się każdy fałszywy krok członków
rządu i parlamentu. Reporter polityczny nigdy by nie wpadł na pomysł,
żeby nadać przywódcy politycznemu status ikony".Ten opis dość dobrze pasuje również do polskiej rzeczywistości. O ile
dziennikarze polityczni ścigają drobiazgowo każdą gafę polityka,
prześwietlają kilometrówki, tropią wakacje, zegarki i nieścisłości w
poglądach, o tyle prezesi banków i najbogatsi Polacy są u nas traktowani
jak gwiazdy rocka. Ich poglądy - najczęściej sprowadzające się do tego,
że podatki są u nas za wysokie, a biznes uciemiężony - traktowane są
bez należytego krytycyzmu. Kiedy jeden z najbogatszych Polaków opowiada
bajki, że musiał zarejestrować firmę na Cyprze, bo tu by zbankrutował -
kiwamy ze zrozumieniem głowami. Kiedy były pracownik banku mocno
umoczonego w kredyty frankowe występuje w telewizji jako niezależny
ekspert - łykamy jego opinie bez sprawdzania.Gdyby dziennikarze ekonomiczni byli bardziej krytyczni wobec korporacji,
banków i dyżurnych komentatorów podsyłanych nam przez rynki, polska
demokracja bardzo by zyskała, a cały ten pasztet, który musimy teraz
jeść, byłby mniejszy. Kiedy wiadomo już było, że walutowe eldorado nie może trwać, kiedy znana
już była skala beztroski zarządzających, gdy na jaw wyszły kruczki w
umowach, rozdęte spready i spekulacje - mogliśmy wyciągnąć konsekwencje.
Mogliśmy sprawdzić, kto oferował większe kredyty we frankach niż w
złotych, kto płacił pośrednikom wysokie prowizje za takie "produkty" i
kto je reklamował jako bezpieczne. Kto był wtedy prezesem, wiceprezesem,
kto zasiadał w radzie nadzorczej, kto zachęcał, kto podnosił rękę za
takimi praktykami. I mogliśmy domagać się od środowiska finansowego, aby
z tych ludzi się oczyściło i odsunęło ich od wysokich stanowisk w
instytucjach zaufania publicznego. A takimi instytucjami są banki. Nic
takiego nie nastąpiło. Szybko się okazało, że ma to konsekwencje.Na kolejne eldorado nie trzeba było długo czekać. Kiedy KNF przykręciła
bankom kredyty walutowe, branża wymyśliła polisolokaty. Produkt
skonstruowano genialnie: z jednej strony odwoływał się do tradycyjnej
niechęci Polaków do państwa i podatków (miał omijać podatek Belki), z
drugiej - pozwalał finansistom na krociowy zysk przy zerowym ryzyku. Te
nowe śmieci natychmiast objęto priorytetem sprzedaży, pośrednicy znów
dostawali bajeczne prowizje. Kiedy interes zaczął się kręcić, jeszcze
dosypano do pieca - wszystko, co ustrzelony jeleń wpłacił w pierwszym
roku na polisolokatę, stawało się prowizją pośrednika.
Piotr: - Jeśli pośrednik wciśnie ci tę "solidną inwestycję na niepewne
czasy" i namówi do wpłacenia 10 tys., to właściwie całą sumę może
zatrzymać. Bank zaczyna zarabiać dopiero od drugiego roku wpłat, więc
umowy tak konstruowano, żebyś nie mógł się wycofać. Jeśli się wycofujesz
w ciągu pierwszych dwóch lat, tracisz 100 proc. wkładu.
Dla szybkich zysków naganiacze szacownych instytucji finansowych
obdzwaniali naszych dziadków i babcie, namawiając 80-letnich ludzi do
kupowania produktów o 20-letnim horyzoncie inwestycyjnym. Często
zatajali, że kolejne raty trzeba płacić co rok. - Moja babcia wpłaciła
pieniądze na polisolokatę. Gdy zdecydowała się ją zlikwidować, okazało
się, że dostanie grosze zamiast 20 tys. A jeśli ją pozostawi, to co roku
będzie musiała wpłacać kolejną olbrzymią składkę. I tak przez 10 lat.
Tak się przejęła, że trafiła do szpitala - opowiada Iwona Nowaczyk
dziennikarce Onet.pl. Przyzwyczailiśmy się już, że do drzwi polskich emerytów pukają ludzie
oferujący cudowne garnki, ozdrowieńcze filtry wodne, wyszczuplającą
bieliznę, antywłamaniowe drzwi z tektury, tańszy abonament telefoniczny
(jeśli dzwoni się o trzeciej w nocy) oraz tańszy prąd (jeśli przestanie
się używać czajnika, pralki oraz lodówki). To jest ten cały
kapitalistyczny folklor. Niestety, w Polsce folklor przeniknął do
głównego nurtu, a myśmy na to pozwolili. Poważne instytucje finansowe w
pogoni za zyskiem zaczęły się zachowywać gorzej niż sprzedawcy garnków -
wciskały starym ludziom oszukańcze polisolokaty przez telefon. W ten
sposób wyhodowały w Polsce kolejną zdesperowaną grupę obywateli
ograbionych z oszczędności. Z ustaleń UOKiK wynika, że firmy finansowe
"nie informowały o ryzyku związanym z oferowanym produktem, a także o
wysokich kosztach rezygnacji z umowy, przedstawiali ją jako standardową
lokatę lub jako produkt oszczędnościowy". Na kilka firm nałożono kary - w
sumie 50 mln zł. Z uśmiechem zapłacą.Jaka jest różnica między Marcinem P. obiecującym w ramach Amber Gold
sztabki złota a prezesem znanej firmy ubezpieczeniowej, który bierze
premię za wciskanie nam polisolokat? Żadna. Chociaż nie, różnica jednak
jest. Marcina P. nie zapraszamy do programów telewizyjnych w roli
eksperta, nie zasiada w jury szanowanych konkursów biznesowych, nie
widziałem go również na balu dziennikarzy.Dlaczego państwo nie działa? Dlaczego, choć mamy UOKiK, KNF i inne
cudowności, Maria Nowaczyk prawdopodobnie nigdy nie odzyska swoich 20
tys.?
Państwo polskie - jak słusznie zauważył Bartłomiej Sienkiewicz
na kelnerskich nagraniach - nie działa spójnie, tylko "różnymi swoimi
fragmentami". Sekwencja zdarzeń jest zawsze podobna. Kiedy pojawiają się
grupy zdesperowanych ludzi, najpierw reagują "Polityka", "Gazeta
Wyborcza" i "Newsweek" (ostatnie redakcje, które stać na utrzymywanie
reporterów) i publikują teksty interwencyjne. Potem dołącza program
"Uwaga!", a na końcu - jeśli oszustwo jest wystarczająco malownicze -
opisują je tabloidy. Wtedy leniwie zaczynają reagować instytucje państwa
wywołane do tablicy. Następnie włącza się KNF, która "szacuje ryzyka".
Liczy, liczy, liczy. Wreszcie na portalu TVN Biznes i Świat (albo
jakimkolwiek innym) możemy przeczytać komunikat:"Na ubezpieczycieli padł blady strach. Komisja Nadzoru Finansowego
szacuje, że uregulowanie problemu polisolokat może ich kosztować nawet 4
mld zł, a kilka towarzystw znajdzie się w poważnych tarapatach
finansowych. KNF apeluje więc o umiar w legislacji, aby nowe zapisy nie
doprowadziły do destabilizacji całego rynku finansowego".
nnymi słowy - blady strach może i padł, ale tylko na chwilę. Prezesi
firm, które oszukały swoich klientów, mogą spać spokojnie, skoro
nadzorująca ich KNF z troską ogłasza, że niewiele da się zrobić, bo
jeśli upadną, to dopiero będzie klops. UOKiK ustalił, że polisolokaty to
było oszustwo (komunikat w tej sprawie jest wyjątkowo ostry), a KNF
ogłosiła, że nic się nie da zrobić. Trudno o lepszą ilustrację myśli
Sienkiewicza.
W efekcie nastraszony przez branże finansową rząd wprowadza
bardzo rozwodnione regulacje - oszukani mają trochę większe szanse, ale i
tak muszą iść do sądów, żeby cokolwiek wyrwać. Z tego, co wyrwą, 40
proc. oddadzą prawnikom. Nie zaszkodzić firmom - tak można streścić sens
tych zmian. Co teraz? Czy jeśli frank jeszcze podskoczy, mamy się przyglądać, jak 2 miliony Polaków dostają nauczkę?
Kompleks finansowy spycha dyskusję w wygodnym dla siebie
kierunku. Od ekspertów słyszymy, że "państwo nie może spłacać kredytów".
Przedstawiciele banków mówią nagle o sprawiedliwości społecznej.
"Ingerencja ze strony państwa byłaby niesprawiedliwa wobec tych, którzy
wzięli kredyt złotówkowy. Dlaczego jednym mamy pomóc, a innym nie?" -
mówi ekonomista, dawny pracownik dwóch banków, które wobec frankowiczów
stosowały naganne praktyki. Argument stał się modny, powtarzają go
dziennikarze, zrobił też karierę w internecie. Standardowy wpis spod
tekstu o kursie franka brzmi mniej więcej tak: "Nie zgadzam się, żeby z
moich podatków spłacać kredyty idiotom, którzy na własną
odpowiedzialność zadłużyli się we frankach". Po raz kolejny dyskusja
społeczna sprowadza się do szczucia jednej grupy obywateli na drugą.
Dzięki temu nie zajmujemy się bankami. Nie powinniśmy dokładać do tego interesu z budżetu? Zgoda. Ale to nie
oznacza, że państwo ma nic nie robić. Za porządki powinny zapłacić banki
- nie wszystkie, ale te, które lekceważyły procedury, spekulowały,
naciągały klientów i podsuwały niekorzystne umowy. Da się ustalić, które
to, i oddzielić jedne od drugich. Państwa potrzebujemy do tego, aby
zamiast "działać osobno różnymi swoimi fragmentami", potrafiło wymusić
na bankach odpowiedzialność. Wymusić mądrze, ale bardzo stanowczo. Nie
tak, żeby kilka upadło - to byłaby za słaba kara - ale tak, żeby mocno
zabolało. Żeby musiały ulżyć swoim klientom, wziąć na siebie część skoku
kursu, zapłacić za nadużycia i - to bardzo ważne - pozbyć się
zarządzających, którzy wpuścili własne firmy w maliny. Banki nie zrobią
tego dobrowolnie bez spójnej akcji instytucji państwa, być może łącznie z
prokuraturą. To leży nie tyle w interesie frankowiczów, ile w naszym
wspólnym interesie. Inaczej za chwilę ci sami ludzie wymyślą nowe
polisolokaty lub inny pasztet.
Odpowiedzialność i solidność to podstawowe cnoty liberalnego
kapitalizmu. Jeśli pozwolimy je bezkarnie łamać bankom, ten system nie
przetrwa.
Tak mam. Tylko nie mam ochoty ciągnać rozmowy z Tobą. To są informacje dla ludzi którzy rozumieją problem.
l chociaż chcą zrozumieć i nie nazywają koniecznosci likwidacji oszustwa "jakimiś tam mrzonkami czy marzeniami" Widzę, że szukasz konfrontacji, a nie jednoczesnie masz dość wąskie spojrzenie. Obrażasz ludzi i wmawiasz że ktoś jest miłosnikiem Rosji, kiedy mówi tylko tyle że są obecnie wrogowie będący większym zagrożeniem od niej.
Stań w prawdzie i zauważ, że to Ty masz wąskie spojrzenie. Jednocześnie obrażasz ludzi wmawiając im, że czegoś nie rozumieja, a jedynie Tys jest oświecona. Jednocześnie podajesz tezę, nie podając argumentów. Brak konsekwencji. Siłą rzeczy, dyskusja z Tobą musi być jałowa (co sama przyznałaś).
Przyjaźń niemiecko - rosyjska nie jest zagrożeniem tylko katastrofą.
nieśmiało zauważę, że jesteśmy pomiędzy, więc aby taka przyjaźń nie miała (zdecydowanego) ostrza antypolskiego, konieczny jest sojusz z jedną ze stron. Obecnie tą stroną są Niemcy, z którymi mamy (niejawny) konflikt terytorialny, utrzymywany w stanie uśpienia przez dominację USA. Jednocześnie ten konflikt służy USA dla dyscyplinowania Polski, gdyż w odwodzie nasz hegemon ma wariant serbski z aktywnym udziałem Niemiec, a może i Ukrainy.
Po pierwsze taka przyjaźń ZAWSZE będzie miała ostrze antypolskie, co najwyżej ów "sojusz" będzie de facto podporządkowaniem a nie żadnym sojuszem.
Każdy sojusz, nawet USA/GB jest podporządkowaniem silniejszej stronie.
Dodajmy że ów "sojusz" nic nam nie da, bo nie będziemy w stanie "sojusznikom" niczego zaoferować.
No cusz, brak poczucia własnej wartości (przejawiający się też we własnych projekcjach na temat kontrahenta), to poważna przeszkoda.
Jeśli USA nie zdobędą pozycji światowego hegemona (a wg mnie się nie zanosi), to niezbędnym ich sojusznikiem będzie Rosja. Trzeba mieć rozwiązania i na taką sytuację.
Chiny to oczywiście b. ważny element polskiej układanki, kłopot jest tylko taki, że dla Chin, jeśli Rosja zacznie się przechylać w stronę USA, ważniejszym sojusznikiem będą Niemcy, oraz USA będą musiały Rosji jakoś za sojusz zapłacić...
(wszystkie te dywagacje o Chinach i USA można właściwie zbyć całym doświadczeniem ludzkiej polityki, wyrażającym się w zwrocie "sojusz egzotyczny")
Wykorzystać to jest dobra koncepcja i właśnie tutaj wzorem powinna być Turcja, tylko że jak na razie nie zanosi się na żadne wykorzystanie poza tym, że Polska jest wykorzystywana przez innych zupełnie za darmo. Przekonajmy się, na ile Polska jest ważna dla USA, żądając godziwej zapłaty za usługi. Wówczas się okaże, ile Amerykanie zechcą zapłacić.
Ja nigdy nie pisze eleboratów, czasem tylko wklejam długie teksty(cytuje). Mam wolne bo jestem na tzw urlopie wychowawczym, a dzieci juz spore wiec duzo sie same ze soba bawią. Wkrótce wróce do pracy i wiem z doswiadczenia ze nie bede miała mozliwosci i czasu zajmowac się niczym innym poza pracą.
Ja jednak widzę inne wyjście - i chyba właśnie je przerabiamy. Ostatnie komentarze w mediach niemieckich są balsamem na moją polską duszę, choć jestem również obywatelką Niemiec. Otóż - powiedziano, że ostatnia podróż Angeli Merkel do Polski była niepotrzebna i w nieco zawoalowany sposób dano do zrozumienia, iż upokorzyła Niemców. Ze Europa Srodkowa wydaje się być dla Niemiec stracona, bo odradza się Grupa Wyszehradzka (tak przez opozycję polską krytykowana) zdominowana przez "nacjonalistyczne", prawicowe rządy PiS-u i Viktora Orbana. Ze należy liczyć się z tym, iż w UE postanie realna siła, która będzie blokowała unijną głęboką integrację Unii.
Tutejsze media nie omieszkały również wypunktować odpowiedzi polskiego min. Waszczykowskiego, jakie padły na zadane przez dziennikarzy pytania:
1. Gdzie chce być Polska w ramach unijnych struktur?
Odpowiedź - "Polska jest i będzie w UE, ale chcemy, żeby była to lepsza Unia, która służy społeczeństwu, państwom członkowskim. Jesteśmy w UE nie po to, by tworzyć utopie, sztuczne instytucje, które nami zarządzają. Instytucje mają służyć obywatelom."
2. Gdzie Polska czuje się lepiej czy w Trójkącie Weimarskim czy w Grupie Wyszehradzkiej"
Odpowiedź: "Czujemy się dobrze i w Unii i w NATO, czujemy się dobrze wszędzie. Czy czujemy się dobrze w Trójkącie Weimarskim? Jeśli to z Polski wychodzi propozycja rozwoju Trójkąta Weimarskiego, to znaczy, że Polska chce, by Trójkąt się rozwijał i aktywizował. Trzeba używać różnych formatów i możliwości, by realizować swoją politykę".
Ta bardzo dyplomatyczna wypowiedź spotkała się z kąśliwym komentarzem.
Problem w tym, że amerykańska osłona przed Niemcami może okazać się równie skuteczna co francuska i brytyjska osłona przed Niemcami w 1939 roku.
Na razie jeszcze Niemcy nadal pozostają pod protektoratem USA, co oznacza, że tutejszy kanclerz wszystkie swoje decyzje (szczególnie militarne) w zakresie polityki zagranicznej musi uzgodnić w Waszyngtonem. Sytuacji więc żadną miarą nie można przyrównać do tej z roku 1939.
Po drodze mieliśmy jeszcze inny przykład. Nazywał się Pentagonale, a po dołączeniu Polski, Heksagonale. Miał być nową siłą polityczną w Europie. Miał też poparcie USA, niestety do czasu. W cudownym zbiegu okoliczności rozpadła się Jugosławia i reszta Państw na długo zapomniała o jakichkolwiek układach. Dlatego chociaż stoimy przed bardzo wielką szansą stworzenia naprawdę silnej struktury na bazie grupy Wyszehradzkiej, musimy być bardzo ostrożni. USA dba tylko o własny interes i może się okazać, że silna grupa Wyszehradzka niekoniecznie jest z nim zbieżna.
Komentarz
Dostałem robotę w Nordea Hipoteki, zostałem doradcą klienta. Już nie było tak bardzo miło i lajtowo, jak u mojego pośrednika. Presja wyników: jak nie zrobisz planu, wylatujesz. A na pewno nie zarobisz. Z 1,5 tys. zł podstawy brutto nie utrzymasz się w stolicy. Co się robiło? Dzwoniło do ludzi, bajerowało. Ale to były dobre czasy: klienci sami przychodzili, w kolejkach stali, a banki były skłonne do negocjacji indywidualnych warunków.
http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/485887,pokerowa-twarz-bankowca-ktory-zostal-taksowkarzem.html
Powyższe mówi o wszelkiego typu procedurach bankowych.
Szok frankowy. Wiedzieliście
Franka najpierw pokochały polskie banki, dopiero później Polacy. - Mieliśmy pchać klientom kredyty we frankach za wszelką cenę. Takie wytyczne szły z zarządu, z tego byliśmy rozliczani - mówi Piotr, menedżer (pracował kolejno w dwóch bankach, które stawiały mocno na kredyty frankowe, nie ujawni nazwiska).
Dla zarządów to było eldorado. Kredyt frankowy był produktem idealnym do szybkiego nakręcania wyników, zarabiało się na nim znacznie łatwiej niż na złotych. Źródłem większych zysków nie była ani marża (i tak prawie cała trafiała do pośrednika), ani stosunkowo niskie oprocentowanie, ani w ogóle nic, co klient mógłby wyczytać w swojej umowie. Kluczem był dość prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik - manipulacja spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat (płaconych przez klientów w złotych) była wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Sytuacja jak z marzeń, bo zarząd, zmieniając spread, mógł w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach ani nawet nie informując klientów. Piotr: - Mieliśmy dość wysoki spread, na poziomie 6 proc., ale konkurencja była bardziej bezczelna. Kiedy doszli do 10 proc., zapytałem znajomego, który tam pracował, czy klienci się nie awanturują. "No co ty! Hołota nawet nie wie, co to spread. Meblują te swoje klitki na kredyt i są szczęśliwi".
Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy postanowiły trik udoskonalić. Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut: pierwszą dla swoich operacji bieżących (z rynkowymi kursami), drugą dla spłacających kredyty hipoteczne (mniej korzystną i niejawną). Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca (gdy obliczano wysokość rat) znacząco zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać do wartości rynkowych.
"Hołota" w końcu się zorientowała. Część frankowiczów chciała spłacać kredyty nie w złotych, ale we frankach, które taniej można było kupić w kantorach. Banki powiedziały "nie". W ten sposób Polska dorobiła się innowacyjnego produktu na skalę światową: kredytu walutowego, którego nie można spłacać w walucie.
http://wyborcza.pl/magazyn/1,124059,17302190,Szok_frankowy__Wiedzieliscie.html
Po kredyt przychodziło małżeństwo z dzieckiem planujące kupno pierwszego mieszkania. "Jeśli weźmiecie kredyt złotowy, zapłacicie aż 1,2 tys. zł raty, we frankach tylko 900 zł" - słyszeli. Tak było na początku, kiedy jeszcze ludzie dostawali wybór. Ale w miarę jak eldorado się rozkręcało, a do gry wchodziły coraz agresywniejsze banki, zaczęto utrudniać branie kredytów w złotówkach. "Bierzcie franki, dostaniecie wyższą kwotę". W szczytowym okresie szaleństwa doradcy mówili: "Nie macie zdolności kredytowej w złotówkach, możecie wziąć tylko franki". Na ekranie komputera pokazywali potwierdzające to wyliczenia.
Prezes jednego z polskich banków (anonimowo): - Pomysł, że ktoś ma zdolność kredytową na 200 tys. zł, ale jeśli zdecyduje się na franki, jego zdolność rośnie do równowartości 300 tys., to jest kryminał. Mówię to z pełnym przekonaniem: KRYMINAŁ. To absolutnie sprzeczne z zasadami uczciwej bankowości. Każdy, kto ustalał zasady udzielania takich kredytów, a skończył szkołę ekonomiczną albo choćby otarł się o zasady bankowości, musiał to wiedzieć.
Wróćmy do systemu motywacji wymyślonego przez zarządy. Piotr: - Pośrednicy dostali wyższe prowizje, nawet 1 proc. wartości całego kredytu. Cieszyli się jak dzieci, bo zrozumieli, że będą bogaci.
Przyjmijmy, że średnia kwota kredytu hipotecznego to około 250 tys. zł - pośrednik na każdym frankowiczu zarabiał 2,5 tys. Wynajęcie biura w centrum Warszawy kosztowało około 20 tys. miesięcznie, do tego pensje trzech dziewczyn w garsonkach i trzech chłopaków w garniturach (po 3 tys. brutto). W szczycie frankowego eldorado koszt takiego biura zwracał się w dwa dni, reszta to był zarobek.
Na prowizje od kredytów walutowych mogło pójść ponad miliard złotych. Wyrosły imperia pośrednictwa finansowego, ich właściciele zostali milionerami. Piotr: - Kontrolowaliśmy kiedyś biuro jednego z pośredników. Chłopak pokazywał z dumą komputerowe tabelki, które miały przekonywać klientów do franka. Była tam nawet piękna krzywa pokazująca, że złoty już zawsze będzie się umacniać.Jeśli jakiś produkt daje sprzedawcy dwukrotnie wyższą marżę niż inne, to i tak go kupisz, choćbyś bardzo nie chciał. To naprawdę dość proste. Ale stworzenie systemu motywacji, którego efektem było oszukiwanie klientów, to tylko jeden z grzechów zarządów. Drugi to huśtanie własnymi bankami. Ten szokujący mechanizm wyjaśnił mi rok temu Jan Krzysztof Bielecki, który w czasie frankowego szaleństwa był prezesem Pekao SA (kierowany przez niego bank nie udzielał kredytów walutowych). Eldorado wywołało bowiem pewien kłopot strukturalny - bankowe aktywa (m.in. kwota udzielonych kredytów) powinny się równoważyć z pasywami (depozytami klientów na kontach i lokatach). A równoważyć się nie mogły, bo przecież bank działający w Polsce od klientów zbiera lokaty w złotych, a nie we frankach. Żeby mieć względny porządek księgowy, zarządy stosowały kolejny trik: franki potrzebne do równoważenia bilansu kupowały na jeden dzień.Rano bank miał franki, a wieczorem już nie miał. Opłata za tzw. jednodniowy swap była bardzo niska. Ten manewr - codziennie powtarzany - to już czysta spekulacja. Czy polski nadzór powinien to tolerować? A skoro tolerował, to dlaczego?
Ludzie biorą kredyty, kupują mieszkania, PKB rośnie, zyski banków też, hosanna. Konglomerat polityczno-finansowy był zainteresowany, żeby eldorado trwało. Pojawiały się głosy, żeby kurek z frankami przykręcić, a zasady udzielania śmieciowych kredytów ucywilizować - mówił to głośno Bielecki, pisał Samcik w "Wyborczej", ostrzegał też mocno Balcerowicz. Ale rządził Kaczyński. Powstał ciekawy sojusz: PiS wydało oświadczenie entuzjastycznie przyjęte przez wielu bankowców, że próby ograniczania kredytów frankowych to ograbianie Polaków z ich marzeń o lepszym życiu. Dołączyli dyżurni eksperci, Centrum im. Adama Smitha ogłosiło, że uregulowanie problemu byłoby nieuzasadnioną ingerencją państwa w zdrowe zasady wolnego rynku. Portal finansowy Money.pl rozpoczął w obronie kredytów walutowych akcję "Chcemy ryzykować!".Na szczęście KNF w końcu zareagowała: zakazała jednodniowych spekulacji na franku i kosmicznych wyliczeń zdolności kredytowej. Nakazano też bankom, żeby pozwoliły klientom kupować franki w kantorach i spłacać kredyty w walucie. Tyle że mleko już się rozlało.
Jeśli kredyt we frankach na 120 proc. wartości nieruchomości bierze małżeństwo salowej z górnikiem, można to nazwać nieodpowiedzialnością. Jeśli bierze taki kredyt dziennikarka z artystą sztuki krytycznej - lekkomyślnością. Jeśli doktor filozofii z żoną, znaną socjolożką - naiwnością. Jak jednak nazwać zachowanie drugiej strony? Jakim słowem określić to, że zasady tego kredytu wymyślił na poziomie zarządu ktoś, kto ukończył ekonomię i bankowość na Harvardzie? Co zrobić z tym interesującym faktem, że kampanię reklamową nazywającą taki kredyt "bezpiecznym" zatwierdził wybitny absolwent SGH w randze wiceprezesa? Lekkomyślnością tego nie nazwiemy. Naiwnością - też nie. Więc jak?Dla wykształconych finansistów to nie była wiedza tajemna. Wiedzieli. Problemy z kredytami walutowymi pojawiały się w latach 70. i 80. w Wielkiej Brytanii czy Australii. W latach 90. kłopot miała Austria, gdzie takich kredytów w końcu zakazano. W szkołach ekonomicznych omawia się historyczne przykłady. Wciąż słyszymy argument, że zwykli ludzie mogli być bardziej rozważni. Tak, mogli. Odpowiedzialność spada jednak na finansistów kierujących polskimi bankami. To oni na uniwersytetach uczyli się zasad, które następnie wiele razy złamali.
Bohaterem powieści Stiega Larssona "Millennium" jest Mikael Blomkvist, znakomity dziennikarz ekonomiczny, który nie znosi dziennikarzy ekonomicznych. Oskarża ich o brak krytycyzmu, o to, że stali się chłopcami na posyłki. "Mikael uważał, że w pracy dziennikarza ekonomicznego chodzi głównie o kontrolowanie przedsiębiorców w ten sam niemiłosierny sposób, w jaki obserwuje się każdy fałszywy krok członków rządu i parlamentu. Reporter polityczny nigdy by nie wpadł na pomysł, żeby nadać przywódcy politycznemu status ikony".Ten opis dość dobrze pasuje również do polskiej rzeczywistości. O ile dziennikarze polityczni ścigają drobiazgowo każdą gafę polityka, prześwietlają kilometrówki, tropią wakacje, zegarki i nieścisłości w poglądach, o tyle prezesi banków i najbogatsi Polacy są u nas traktowani jak gwiazdy rocka. Ich poglądy - najczęściej sprowadzające się do tego, że podatki są u nas za wysokie, a biznes uciemiężony - traktowane są bez należytego krytycyzmu. Kiedy jeden z najbogatszych Polaków opowiada bajki, że musiał zarejestrować firmę na Cyprze, bo tu by zbankrutował - kiwamy ze zrozumieniem głowami. Kiedy były pracownik banku mocno umoczonego w kredyty frankowe występuje w telewizji jako niezależny ekspert - łykamy jego opinie bez sprawdzania.Gdyby dziennikarze ekonomiczni byli bardziej krytyczni wobec korporacji, banków i dyżurnych komentatorów podsyłanych nam przez rynki, polska demokracja bardzo by zyskała, a cały ten pasztet, który musimy teraz jeść, byłby mniejszy.
Kiedy wiadomo już było, że walutowe eldorado nie może trwać, kiedy znana już była skala beztroski zarządzających, gdy na jaw wyszły kruczki w umowach, rozdęte spready i spekulacje - mogliśmy wyciągnąć konsekwencje. Mogliśmy sprawdzić, kto oferował większe kredyty we frankach niż w złotych, kto płacił pośrednikom wysokie prowizje za takie "produkty" i kto je reklamował jako bezpieczne. Kto był wtedy prezesem, wiceprezesem, kto zasiadał w radzie nadzorczej, kto zachęcał, kto podnosił rękę za takimi praktykami. I mogliśmy domagać się od środowiska finansowego, aby z tych ludzi się oczyściło i odsunęło ich od wysokich stanowisk w instytucjach zaufania publicznego. A takimi instytucjami są banki. Nic takiego nie nastąpiło. Szybko się okazało, że ma to konsekwencje.Na kolejne eldorado nie trzeba było długo czekać. Kiedy KNF przykręciła bankom kredyty walutowe, branża wymyśliła polisolokaty. Produkt skonstruowano genialnie: z jednej strony odwoływał się do tradycyjnej niechęci Polaków do państwa i podatków (miał omijać podatek Belki), z drugiej - pozwalał finansistom na krociowy zysk przy zerowym ryzyku. Te nowe śmieci natychmiast objęto priorytetem sprzedaży, pośrednicy znów dostawali bajeczne prowizje. Kiedy interes zaczął się kręcić, jeszcze dosypano do pieca - wszystko, co ustrzelony jeleń wpłacił w pierwszym roku na polisolokatę, stawało się prowizją pośrednika.
Piotr: - Jeśli pośrednik wciśnie ci tę "solidną inwestycję na niepewne czasy" i namówi do wpłacenia 10 tys., to właściwie całą sumę może zatrzymać. Bank zaczyna zarabiać dopiero od drugiego roku wpłat, więc umowy tak konstruowano, żebyś nie mógł się wycofać. Jeśli się wycofujesz w ciągu pierwszych dwóch lat, tracisz 100 proc. wkładu.
Dla szybkich zysków naganiacze szacownych instytucji finansowych obdzwaniali naszych dziadków i babcie, namawiając 80-letnich ludzi do kupowania produktów o 20-letnim horyzoncie inwestycyjnym. Często zatajali, że kolejne raty trzeba płacić co rok. - Moja babcia wpłaciła pieniądze na polisolokatę. Gdy zdecydowała się ją zlikwidować, okazało się, że dostanie grosze zamiast 20 tys. A jeśli ją pozostawi, to co roku będzie musiała wpłacać kolejną olbrzymią składkę. I tak przez 10 lat. Tak się przejęła, że trafiła do szpitala - opowiada Iwona Nowaczyk dziennikarce Onet.pl. Przyzwyczailiśmy się już, że do drzwi polskich emerytów pukają ludzie oferujący cudowne garnki, ozdrowieńcze filtry wodne, wyszczuplającą bieliznę, antywłamaniowe drzwi z tektury, tańszy abonament telefoniczny (jeśli dzwoni się o trzeciej w nocy) oraz tańszy prąd (jeśli przestanie się używać czajnika, pralki oraz lodówki). To jest ten cały kapitalistyczny folklor. Niestety, w Polsce folklor przeniknął do głównego nurtu, a myśmy na to pozwolili. Poważne instytucje finansowe w pogoni za zyskiem zaczęły się zachowywać gorzej niż sprzedawcy garnków - wciskały starym ludziom oszukańcze polisolokaty przez telefon. W ten sposób wyhodowały w Polsce kolejną zdesperowaną grupę obywateli ograbionych z oszczędności. Z ustaleń UOKiK wynika, że firmy finansowe "nie informowały o ryzyku związanym z oferowanym produktem, a także o wysokich kosztach rezygnacji z umowy, przedstawiali ją jako standardową lokatę lub jako produkt oszczędnościowy". Na kilka firm nałożono kary - w sumie 50 mln zł. Z uśmiechem zapłacą.Jaka jest różnica między Marcinem P. obiecującym w ramach Amber Gold sztabki złota a prezesem znanej firmy ubezpieczeniowej, który bierze premię za wciskanie nam polisolokat? Żadna. Chociaż nie, różnica jednak jest. Marcina P. nie zapraszamy do programów telewizyjnych w roli eksperta, nie zasiada w jury szanowanych konkursów biznesowych, nie widziałem go również na balu dziennikarzy.Dlaczego państwo nie działa? Dlaczego, choć mamy UOKiK, KNF i inne cudowności, Maria Nowaczyk prawdopodobnie nigdy nie odzyska swoich 20 tys.?
Państwo polskie - jak słusznie zauważył Bartłomiej Sienkiewicz na kelnerskich nagraniach - nie działa spójnie, tylko "różnymi swoimi fragmentami". Sekwencja zdarzeń jest zawsze podobna. Kiedy pojawiają się grupy zdesperowanych ludzi, najpierw reagują "Polityka", "Gazeta Wyborcza" i "Newsweek" (ostatnie redakcje, które stać na utrzymywanie reporterów) i publikują teksty interwencyjne. Potem dołącza program "Uwaga!", a na końcu - jeśli oszustwo jest wystarczająco malownicze - opisują je tabloidy. Wtedy leniwie zaczynają reagować instytucje państwa wywołane do tablicy. Następnie włącza się KNF, która "szacuje ryzyka". Liczy, liczy, liczy. Wreszcie na portalu TVN Biznes i Świat (albo jakimkolwiek innym) możemy przeczytać komunikat:"Na ubezpieczycieli padł blady strach. Komisja Nadzoru Finansowego szacuje, że uregulowanie problemu polisolokat może ich kosztować nawet 4 mld zł, a kilka towarzystw znajdzie się w poważnych tarapatach finansowych. KNF apeluje więc o umiar w legislacji, aby nowe zapisy nie doprowadziły do destabilizacji całego rynku finansowego".
W efekcie nastraszony przez branże finansową rząd wprowadza bardzo rozwodnione regulacje - oszukani mają trochę większe szanse, ale i tak muszą iść do sądów, żeby cokolwiek wyrwać. Z tego, co wyrwą, 40 proc. oddadzą prawnikom. Nie zaszkodzić firmom - tak można streścić sens tych zmian. Co teraz? Czy jeśli frank jeszcze podskoczy, mamy się przyglądać, jak 2 miliony Polaków dostają nauczkę?
Kompleks finansowy spycha dyskusję w wygodnym dla siebie kierunku. Od ekspertów słyszymy, że "państwo nie może spłacać kredytów". Przedstawiciele banków mówią nagle o sprawiedliwości społecznej. "Ingerencja ze strony państwa byłaby niesprawiedliwa wobec tych, którzy wzięli kredyt złotówkowy. Dlaczego jednym mamy pomóc, a innym nie?" - mówi ekonomista, dawny pracownik dwóch banków, które wobec frankowiczów stosowały naganne praktyki. Argument stał się modny, powtarzają go dziennikarze, zrobił też karierę w internecie. Standardowy wpis spod tekstu o kursie franka brzmi mniej więcej tak: "Nie zgadzam się, żeby z moich podatków spłacać kredyty idiotom, którzy na własną odpowiedzialność zadłużyli się we frankach". Po raz kolejny dyskusja społeczna sprowadza się do szczucia jednej grupy obywateli na drugą. Dzięki temu nie zajmujemy się bankami. Nie powinniśmy dokładać do tego interesu z budżetu? Zgoda. Ale to nie oznacza, że państwo ma nic nie robić. Za porządki powinny zapłacić banki - nie wszystkie, ale te, które lekceważyły procedury, spekulowały, naciągały klientów i podsuwały niekorzystne umowy. Da się ustalić, które to, i oddzielić jedne od drugich. Państwa potrzebujemy do tego, aby zamiast "działać osobno różnymi swoimi fragmentami", potrafiło wymusić na bankach odpowiedzialność. Wymusić mądrze, ale bardzo stanowczo. Nie tak, żeby kilka upadło - to byłaby za słaba kara - ale tak, żeby mocno zabolało. Żeby musiały ulżyć swoim klientom, wziąć na siebie część skoku kursu, zapłacić za nadużycia i - to bardzo ważne - pozbyć się zarządzających, którzy wpuścili własne firmy w maliny. Banki nie zrobią tego dobrowolnie bez spójnej akcji instytucji państwa, być może łącznie z prokuraturą. To leży nie tyle w interesie frankowiczów, ile w naszym wspólnym interesie. Inaczej za chwilę ci sami ludzie wymyślą nowe polisolokaty lub inny pasztet.
Odpowiedzialność i solidność to podstawowe cnoty liberalnego kapitalizmu. Jeśli pozwolimy je bezkarnie łamać bankom, ten system nie przetrwa.
Grzegorz Sroczyński
l chociaż chcą zrozumieć i nie nazywają koniecznosci likwidacji oszustwa "jakimiś tam mrzonkami czy marzeniami" Widzę, że szukasz konfrontacji, a nie jednoczesnie masz dość wąskie spojrzenie. Obrażasz ludzi i wmawiasz że ktoś jest miłosnikiem Rosji, kiedy mówi tylko tyle że są obecnie wrogowie będący większym zagrożeniem od niej.
Szkoda mi czasu na jałowe dyskusje.
Być może było by inaczej, gdyby nie ro, że jednak USA nadal o polityce niemieckiej decydują.
Poza tym - Niemcy jednak ze strony Rosji nigdy nie wycierpieli tyle złego, co Polacy.
Stań w prawdzie i zauważ, że to Ty masz wąskie spojrzenie. Jednocześnie obrażasz ludzi wmawiając im, że czegoś nie rozumieja, a jedynie Tys jest oświecona. Jednocześnie podajesz tezę, nie podając argumentów. Brak konsekwencji.
Siłą rzeczy, dyskusja z Tobą musi być jałowa (co sama przyznałaś).
nieśmiało zauważę, że jesteśmy pomiędzy, więc aby taka przyjaźń nie miała (zdecydowanego) ostrza antypolskiego, konieczny jest sojusz z jedną ze stron.
Obecnie tą stroną są Niemcy, z którymi mamy (niejawny) konflikt terytorialny, utrzymywany w stanie uśpienia przez dominację USA. Jednocześnie ten konflikt służy USA dla dyscyplinowania Polski, gdyż w odwodzie nasz hegemon ma wariant serbski z aktywnym udziałem Niemiec, a może i Ukrainy.
Każdy sojusz, nawet USA/GB jest podporządkowaniem silniejszej stronie.
Dodajmy że ów "sojusz" nic nam nie da, bo nie będziemy w stanie "sojusznikom" niczego zaoferować.
No cusz, brak poczucia własnej wartości (przejawiający się też we własnych projekcjach na temat kontrahenta), to poważna przeszkoda.
Jeśli USA nie zdobędą pozycji światowego hegemona (a wg mnie się nie zanosi), to niezbędnym ich sojusznikiem będzie Rosja.
Trzeba mieć rozwiązania i na taką sytuację.
Chiny to oczywiście b. ważny element polskiej układanki, kłopot jest tylko taki, że dla Chin, jeśli Rosja zacznie się przechylać w stronę USA, ważniejszym sojusznikiem będą Niemcy, oraz USA będą musiały Rosji jakoś za sojusz zapłacić...
(wszystkie te dywagacje o Chinach i USA można właściwie zbyć całym doświadczeniem ludzkiej polityki, wyrażającym się w zwrocie "sojusz egzotyczny")
Przekonajmy się, na ile Polska jest ważna dla USA, żądając godziwej zapłaty za usługi. Wówczas się okaże, ile Amerykanie zechcą zapłacić.
Między państwami nie ma przyjaźni tylko interesy. Nie uczłowieczajmy państw.
nie no masz rację
moje doświadczenie z Twoją obecnością na wielodzietnych jest, że nikt Cię jeszcze nie przegadał
Mam wolne bo jestem na tzw urlopie wychowawczym, a dzieci juz spore wiec duzo sie same ze soba bawią. Wkrótce wróce do pracy i wiem z doswiadczenia ze nie bede miała mozliwosci i czasu zajmowac się niczym innym poza pracą.
> konieczny jest sojusz z jedną ze stron. <
Ja jednak widzę inne wyjście - i chyba właśnie je przerabiamy.
Ostatnie komentarze w mediach niemieckich są balsamem na moją polską duszę, choć jestem również obywatelką Niemiec.
Otóż - powiedziano, że ostatnia podróż Angeli Merkel do Polski była niepotrzebna i w nieco zawoalowany sposób dano do zrozumienia, iż upokorzyła Niemców. Ze Europa Srodkowa wydaje się być dla Niemiec stracona, bo odradza się Grupa Wyszehradzka (tak przez opozycję polską krytykowana) zdominowana przez "nacjonalistyczne", prawicowe rządy PiS-u i Viktora Orbana.
Ze należy liczyć się z tym, iż w UE postanie realna siła, która będzie blokowała unijną głęboką integrację Unii.
Tutejsze media nie omieszkały również wypunktować odpowiedzi polskiego min. Waszczykowskiego, jakie padły na zadane przez dziennikarzy pytania:
1. Gdzie chce być Polska w ramach unijnych struktur?
Odpowiedź - "Polska jest i będzie w UE, ale chcemy, żeby była to lepsza Unia, która służy społeczeństwu, państwom członkowskim. Jesteśmy w UE nie po to, by tworzyć utopie, sztuczne instytucje, które nami zarządzają. Instytucje mają służyć obywatelom."
2. Gdzie Polska czuje się lepiej czy w Trójkącie Weimarskim czy w Grupie Wyszehradzkiej"
Odpowiedź: "Czujemy się dobrze i w Unii i w NATO, czujemy się dobrze wszędzie. Czy czujemy się dobrze w Trójkącie Weimarskim? Jeśli to z Polski wychodzi propozycja rozwoju Trójkąta Weimarskiego, to znaczy, że Polska chce, by Trójkąt się rozwijał i aktywizował. Trzeba używać różnych formatów i możliwości, by realizować swoją politykę".
Ta bardzo dyplomatyczna wypowiedź spotkała się z kąśliwym komentarzem.