@Tomasz, ale Tobie chodzi o to, że to co pisze @zbyszek jest nieprawdziwe? Czy też że przykłada do tej prawdy zbyt wielką wagę?
Do mnie też pisałeś w innym temacie "nieco histeryzujesz". Dla mnie to oznacza zgodę na prawdziwość twierdzeń, jednak nadawanie im zbyt dużej rangi, czy tak?
Jeśli chodzi o Covid i szczepienia: nikt w domu się nie zaszczepił. Nie chcieliśmy, ale nawet gdyby, to "zabronili" mi bliscy znajomi: prof biotechnologii (w jej katedrze badają korona wirusy od nastu lat) oraz jej mąż - również biotechnolog, pracujący w firmie sprzedającej testy i szczepionki. Twierdzili, że w szczepieniach chodzi o kasę i grozi chorobami zakrzepowymi w przyszłości.
Zbyszek nie dając się zastraszyć żyje w strachu. To taki paradoks.
Skąd wiesz? Pisanie, że chcą nas zniewolić (uważam, że tak jest) nie musi być życiem w strachu. A jeśli ktoś nie chce tego zobaczyć - to "nieprzyjmowanie do wiadomości" nie musi być wolnością...
Znam siebie i męża - bronimy się przed narzucaniem reguł, które uważamy za próbę zniewolenia. Nie szczepimy się, nie posyłamy dzieci do szkoły podstawowej, głośno pytamy o motywację i uzasadnienia tych, co mówią że "bo tak trzeba", "tak kazali". Słuchamy i czytamy różnych rzeczy, ja np. lubię rozmowy z "myślącymi inaczej" - bo minimalna korzyść to ćwiczenia z logicznego myślenia. Staramy się być uczciwi - także w osądzie własnych motywacji i postępowania. Uczymy dzieci myśleć, a jak trzeba to i buntować się -pomimo konsekwencji.
Znam siebie i męża - bronimy się przed narzucaniem reguł, które uważamy za próbę zniewolenia. Nie szczepimy się, nie posyłamy dzieci do szkoły podstawowej, głośno pytamy o motywację i uzasadnienia tych, co mówią że "bo tak trzeba", "tak kazali". Słuchamy i czytamy różnych rzeczy, ja np. lubię rozmowy z "myślącymi inaczej" - bo minimalna korzyść to ćwiczenia z logicznego myślenia. Staramy się być uczciwi - także w osądzie własnych motywacji i postępowania. Uczymy dzieci myśleć, a jak trzeba to i buntować się -pomimo konsekwencji.
Czy to życie w strachu? Ja uważam że nie.
Świetnie. Weź tylko poprawkę (małą) na to, że możemy się mylić, nasza wiedza jest ograniczona, a życie swojej bańce ogranicza nasze możliwości poznawczy. Ostatecznie nie da się żyć w świecie rownocześnie się od niego separując.
@Tomasz - ależ biorę. Ba, biorę jeszcze pod uwagę, że to, czego się dowiedziałam (wyczytałam) może być nieprawdą. Dlatego za z grubsza pewną uważam jedynie wiedzę z najbliższego otoczenia. Im dalej, tym mniej pewności.
Kto mówi o bańce? Toż piszę, że lubię ludzi "spoza bańki" . Oczywiście wiem, że ta bańka powstaje pomimo wysiłków. Ale tak jest z każdym z nas - wybieramy środowisko, przyjaciół, lekturę "pod siebie". Zresztą nie jesteś w stanie zweryfikować wszystkiego -jak napisałeś sam, a decyzje trzeba podejmować tu i teraz.
A tak BTW - mam wrażenie, że Ty jesteś bliższy "życia w bańce" - mam odczucie (a sporo ostatnio piszesz), że z góry "skreślasz ironią" tezy, które uważasz za błędne.
Eeeetam, nie taki diabeł straszny jak go malują . Tak przy okazji, czy wiesz o tym, że diabeł ma więcej powodów by się bać nas ludzi, niż my jego? Często strach jest tym, czego należy się bać, bo jest on zazwyczaj elementem manipulacji.
Chociaż tak w prawdzie diabła należy się bać. Bo on może duszę do piekła strącić. Lepiej się jednak nie skupiać na tym za bardzo. Tak dla własnego zdrowia psychicznego
Ja tak. Co prawda nie oczami, ale doświadczyłam żywej jego obecności. Zrobił mnie w bambuko - to był pierwszy krok mojego nawracania się ku Bogu. Rozumowałam tak - skoro jest Lucyfer, to i Bóg też musi być.
@Tomasz, nie musisz być sarkastyczny czy też złośliwy. Po tym czasie już mnie to nie rusza... Faktem natomiast jest, że to co wyczyniano w 2021 i jeszcze na początku 2022 woła o pomstę do nieba. Skutki zdrowotne ciągną się za mną do dzisiaj. Kilka dobrych rzeczy mimo to się zadziało. Wiele osób poznałam na nowo. Niekoniecznie było to zawsze pozytywne doświadczenie.
Teraz wiem, ale wtedy wystarczyło mi doświadczenie, że szatan istnieje, działa i jest cholernie przewrotnym bydlakiem.
Owo doświadczenie opisałam na swoim blogu, na Frondzie. Już ten dział zlikwidowali, więc wkleję całość.
Bywałam już wtedy w carlsberskim Ośrodku Oazowym. Stali mieszkańcy:ks.Franciszek Blachnicki(założyciel Oaz w Polsce i Centrum Ewangelizacyjnego w Niemczech), Wspólnota żeńska i czterech młodych księży.
Fajni ludzie, myślałam – tyle, że jacyś dziwni, jakby z innego świata. Modlący się kilka razy dziennie, zero bluzgów, a poglądy na świat zupełnie nierealne. Mówili, że treścią ich życia jest Bóg. Odbiło im, czy co?
Przyglądałam im się z zaciekawieniem połączonym z politowaniem. Biedni ludzie, pomyślałam – marnować młodość dla bzdetow? Doszłam do wniosku, że to nie moja sprawa. Każdy układa sobie życie, jak mu się podoba.
Mimo wszystko dobrze się u nich czułam – lubiłam tam bywać. Pewnego dnia (u siebie, w domu) – czytałam Legendy Góralskie: takie, tam – Boruta, Rokita.. Pomyślałam – spróbuję, może to działa.
Wykombinowałam warunek, po ludzku niemożliwy do spełnienia. Poczekałam do godz. 24:00 i zaczęłam.
Postawiłam na stoliku zapaloną świecę i zawołałam – jeżeli jesteś, pokaż się Lucyferze! Nic, żadnej reakcji .
Powtórzyłam. W tym momencie w głowie , pojawił się jakby błysk – medalik przeszkadza. Faktycznie, miałam na szyi medalik jeszcze od chrztu. Nosiłam go przez sentyment, jako rodzinną pamiątkę. Zerwałam i rzuciłam na podłogę. Świeca zgasła. O,kurde – chyba coś się dzieje, fajnie jest, tylko nie widać nikogo.
No nic, dobra , niech i tak będzie.
Zaczęłam perorę – zapiszę ci moją duszę (swoją drogą, po cholerę ci ona) jeżeli dostane… Nic... ponudziłam się jeszcze chwile, zgasiłam świecę i poszłam spać.
Następnego dnia, pojechałam do Carlsberga. Spotkałam ks.Kazika i opowiedziałam o swojej przygodzie. Ksiądz zbladł – zaproponował egzorcyzmy. Stuknij się w główkę – powiedziałam, mamy XX w. nie średniowiecze. Pobyłam z nimi trochę i wkurzona wróciłam do domu.
W nocy, kontynuowałam to nieco dziwne spotkanie – tym razem świeca nie zgasła.
Może, to trzeba inaczej – pomyślałam? Wzięłam długopis (wiem, powinno być gęsie pióro, ale nie miałam), kartkę papieru. Zaczęłam pisać cyrograf: wymieniłam czego chcę, a jako dowód, iż zostałam wysłuchana – dołożyłam dwa warunki do spełnienia natychmiast:
Następnego dnia mam wygrać z mężem (drugi, niesakramentalny)) w szachy, grałam bardzo słabo; w najbliższym czasie – dostać dużą sumę pieniędzy (10 tys.marek,już mnie satysfakcjonowało), wtedy podpisze kwit własną krwią.
Rano, skłoniłam męża do gry – wygrałam(?!).
Hm,hm – to chyba działa. Zaczyna mi się podobać.:)
Po południu, przyszła koleżanka mojej córeczki. Zabrała ją do siebie.
Po upływie kilku minut, przybiegła rozdygotana – Jowita wpadła pod samochód, wydusiła. Poszliśmy tam z mężem – zdarzenie miało miejsce ok.300 m. od naszego bloku.
Kierowca, młody chłopak (dzień wcześniej zrobił prawko), nie jechał szybko – ale nie miał szans, dziecko zbiegło z nasypu kolejowego prosto pod maskę. Początkowo wydawało się, że to nic groźnego, mała nie krwawiła. Po 5 min. było pogotowie. Pojechaliśmy do szpitala. Prześwietlenie pokazało pęknięcie czaszki, ale dziecko było przytomne. Przewieźli ją na sale. Po pewnym czasie "odjechała". Zrobił się szum, kazali czekać nam na korytarzu. Dopiero wtedy zaczęłam się bać. Decyzja – córka zostanie zawieziona do Kliniki Specjalistycznej, na odział IOM, stan jest ciężki. My musieliśmy zostać – w miedzy czasie przyjechała Policja. Krótkie przesłuchanie kierowcy, później rozmowa z nami. Dali nam jakieś formularze do wypełnienia – mieliśmy ubiegać się o odszkodowanie. Według niemieckich przepisów, wina kierowcy była bezsporna. Mąż został jeszcze, dopełnić formalności, ja poszłam do domu.
I wtedy (to było, jak błyskawica w głowie) usłyszałam: "umowy dotrzymałem, pieniądze dostaniesz, czekam".
Zatkało mnie, wrzasnęłam – "nie!!!" na całą ulicę, mijający mnie przechodnie patrzyli ze zdziwieniem. "Ty, gnoju, ty bandyto, bydlaku…!!!"
Wpadłam do mieszkania, chwyciłam telefon, z trudem wykręciłam numer do Carlsberga.
Odebrał ks.Kazimierz. – Kazik, stało się coś strasznego. Jowita miała wypadek, proszę módlcie się, ja przecież nie umiem. Nie wiem czy minęła godzina. Ksiądz Franciszek (we Wspólnocie nazywany Ojcem) przysłał auto i zabrano nas do Ośrodka. Pobiegłam prosto do Kaplicy.
Ze wszystkich sił, całym swym jestestwem – wyrzekałam się Lucyfera i jego mocy. Powiedziałam – " Boże, jeżeli Ty naprawdę jesteś, ratuj, proszę moje dziecko. Głupia jestem, wiem – ale ja naprawdę nie wiedziałam, iż moja zabawa może być groźna. To miały być tylko takie jaja."
Następnie poszłam do domu wspólnoty. Ojciec rozmawiał ze szpitalem. Stan córki był krytyczny. Rezonans magnetyczny pokazał cztery wewnętrzne pęknięcia czaszki. Lekarz powiedział, robimy wszystko, co w naszej mocy.
Ks. Kazimierz rozumiał co jest grane (nie wiedziałam jak, ale czytałam to w jego oczach), że to efekt moich wygłupów – nie usłyszałam jednak słowa wyrzutu, wręcz przeciwnie, dużo serdeczności.
Zapłakana zasnęłam.
Rano – telefonat ze szpitala, dziecko odzyskało przytomność – woła mamę.
Któryś z księży (nie pamiętam już, kto) pojechał z nami do Kliniki.
Mała była mizerna, ale pojawiła się szansa, że będzie żyła.
Został z nią mój ówczesny mąż, byli w szpitalu prawie miesiąc, dziewczynka musiała na nowo uczyć się jeść, mówić, chodzić – miała wtedy 8 lat.
Przez cały ten czas mieszkałam w Ośrodku – dałam nieźle domownikom w kość.
Po powrocie "moich" z Kliniki, mieliśmy jeszcze jakiś czas zostać w Carlsbergu. Pojechałam do mieszkania po trochę maneli.
Był początek grudnia, śnieg – przed blokiem, na krzaku kwitła piękna, czerwona róża. Jeden tylko kwiat, poczułam, że to dla mnie – od Tego, Którego jeszcze nie znam.
Komentarz
A jeśli ktoś nie chce tego zobaczyć - to "nieprzyjmowanie do wiadomości" nie musi być wolnością...
Znam siebie i męża - bronimy się przed narzucaniem reguł, które uważamy za próbę zniewolenia. Nie szczepimy się, nie posyłamy dzieci do szkoły podstawowej, głośno pytamy o motywację i uzasadnienia tych, co mówią że "bo tak trzeba", "tak kazali". Słuchamy i czytamy różnych rzeczy, ja np. lubię rozmowy z "myślącymi inaczej" - bo minimalna korzyść to ćwiczenia z logicznego myślenia. Staramy się być uczciwi - także w osądzie własnych motywacji i postępowania. Uczymy dzieci myśleć, a jak trzeba to i buntować się -pomimo konsekwencji.
Czy to życie w strachu? Ja uważam że nie.
Kto mówi o bańce? Toż piszę, że lubię ludzi "spoza bańki" . Oczywiście wiem, że ta bańka powstaje pomimo wysiłków. Ale tak jest z każdym z nas - wybieramy środowisko, przyjaciół, lekturę "pod siebie". Zresztą nie jesteś w stanie zweryfikować wszystkiego -jak napisałeś sam, a decyzje trzeba podejmować tu i teraz.
A tak BTW - mam wrażenie, że Ty jesteś bliższy "życia w bańce" - mam odczucie (a sporo ostatnio piszesz), że z góry "skreślasz ironią" tezy, które uważasz za błędne.
Mam nadzieję, że Ty mnie nie straszysz? Co?
Zrobił mnie w bambuko - to był pierwszy krok mojego nawracania się ku Bogu.
Rozumowałam tak - skoro jest Lucyfer, to i Bóg też musi być.
moje doświadczenia z Bogiem są analogiczne
Po tym czasie już mnie to nie rusza...
Faktem natomiast jest, że to co wyczyniano w 2021 i jeszcze na początku 2022 woła o pomstę do nieba.
Skutki zdrowotne ciągną się za mną do dzisiaj.
Kilka dobrych rzeczy mimo to się zadziało. Wiele osób poznałam na nowo. Niekoniecznie było to zawsze pozytywne doświadczenie.
Doświadczenie i przekonanie mamy. Pewności nie. Mnie wystarcza. Do wiary w Boga też.
Pozdrawiam serdecznie.
Owo doświadczenie opisałam na swoim blogu, na Frondzie. Już ten dział zlikwidowali, więc wkleję całość.
Bywałam już wtedy w carlsberskim Ośrodku Oazowym. Stali mieszkańcy:ks.Franciszek Blachnicki(założyciel Oaz w Polsce i Centrum Ewangelizacyjnego w Niemczech), Wspólnota żeńska i czterech młodych księży.
Fajni ludzie, myślałam – tyle, że jacyś dziwni, jakby z innego świata. Modlący się kilka razy dziennie, zero bluzgów, a poglądy na świat zupełnie nierealne. Mówili, że treścią ich życia jest Bóg. Odbiło im, czy co?
Przyglądałam im się z zaciekawieniem połączonym z politowaniem. Biedni ludzie, pomyślałam – marnować młodość dla bzdetow? Doszłam do wniosku, że to nie moja sprawa. Każdy układa sobie życie, jak mu się podoba.
Mimo wszystko dobrze się u nich czułam – lubiłam tam bywać. Pewnego dnia (u siebie, w domu) – czytałam Legendy Góralskie: takie, tam – Boruta, Rokita.. Pomyślałam – spróbuję, może to działa.
Wykombinowałam warunek, po ludzku niemożliwy do spełnienia. Poczekałam do godz. 24:00 i zaczęłam.
Postawiłam na stoliku zapaloną świecę i zawołałam – jeżeli jesteś, pokaż się Lucyferze! Nic, żadnej reakcji .
Powtórzyłam. W tym momencie w głowie , pojawił się jakby błysk – medalik przeszkadza. Faktycznie, miałam na szyi medalik jeszcze od chrztu. Nosiłam go przez sentyment, jako rodzinną pamiątkę. Zerwałam i rzuciłam na podłogę. Świeca zgasła. O,kurde – chyba coś się dzieje, fajnie jest, tylko nie widać nikogo.
No nic, dobra , niech i tak będzie.
Zaczęłam perorę – zapiszę ci moją duszę (swoją drogą, po cholerę ci ona) jeżeli dostane… Nic... ponudziłam się jeszcze chwile, zgasiłam świecę i poszłam spać.
Następnego dnia, pojechałam do Carlsberga. Spotkałam ks.Kazika i opowiedziałam o swojej przygodzie. Ksiądz zbladł – zaproponował egzorcyzmy. Stuknij się w główkę – powiedziałam, mamy XX w. nie średniowiecze. Pobyłam z nimi trochę i wkurzona wróciłam do domu.
W nocy, kontynuowałam to nieco dziwne spotkanie – tym razem świeca nie zgasła.
Może, to trzeba inaczej – pomyślałam? Wzięłam długopis (wiem, powinno być gęsie pióro, ale nie miałam), kartkę papieru. Zaczęłam pisać cyrograf: wymieniłam czego chcę, a jako dowód, iż zostałam wysłuchana – dołożyłam dwa warunki do spełnienia natychmiast:
Następnego dnia mam wygrać z mężem (drugi, niesakramentalny)) w szachy, grałam bardzo słabo; w najbliższym czasie – dostać dużą sumę pieniędzy (10 tys.marek,już mnie satysfakcjonowało), wtedy podpisze kwit własną krwią.
Rano, skłoniłam męża do gry – wygrałam(?!).
Hm,hm – to chyba działa. Zaczyna mi się podobać.:)
Po południu, przyszła koleżanka mojej córeczki. Zabrała ją do siebie.
Po upływie kilku minut, przybiegła rozdygotana – Jowita wpadła pod samochód, wydusiła. Poszliśmy tam z mężem – zdarzenie miało miejsce ok.300 m. od naszego bloku.
Kierowca, młody chłopak (dzień wcześniej zrobił prawko), nie jechał szybko – ale nie miał szans, dziecko zbiegło z nasypu kolejowego prosto pod maskę. Początkowo wydawało się, że to nic groźnego, mała nie krwawiła. Po 5 min. było pogotowie. Pojechaliśmy do szpitala. Prześwietlenie pokazało pęknięcie czaszki, ale dziecko było przytomne. Przewieźli ją na sale. Po pewnym czasie "odjechała". Zrobił się szum, kazali czekać nam na korytarzu. Dopiero wtedy zaczęłam się bać. Decyzja – córka zostanie zawieziona do Kliniki Specjalistycznej, na odział IOM, stan jest ciężki. My musieliśmy zostać – w miedzy czasie przyjechała Policja. Krótkie przesłuchanie kierowcy, później rozmowa z nami. Dali nam jakieś formularze do wypełnienia – mieliśmy ubiegać się o odszkodowanie. Według niemieckich przepisów, wina kierowcy była bezsporna. Mąż został jeszcze, dopełnić formalności, ja poszłam do domu.
I wtedy (to było, jak błyskawica w głowie) usłyszałam: "umowy dotrzymałem, pieniądze dostaniesz, czekam".
Zatkało mnie, wrzasnęłam – "nie!!!" na całą ulicę, mijający mnie przechodnie patrzyli ze zdziwieniem. "Ty, gnoju, ty bandyto, bydlaku…!!!"
Wpadłam do mieszkania, chwyciłam telefon, z trudem wykręciłam numer do Carlsberga.
Odebrał ks.Kazimierz. – Kazik, stało się coś strasznego. Jowita miała wypadek, proszę módlcie się, ja przecież nie umiem. Nie wiem czy minęła godzina. Ksiądz Franciszek (we Wspólnocie nazywany Ojcem) przysłał auto i zabrano nas do Ośrodka. Pobiegłam prosto do Kaplicy.
Ze wszystkich sił, całym swym jestestwem – wyrzekałam się Lucyfera i jego mocy. Powiedziałam – " Boże, jeżeli Ty naprawdę jesteś, ratuj, proszę moje dziecko. Głupia jestem, wiem – ale ja naprawdę nie wiedziałam, iż moja zabawa może być groźna. To miały być tylko takie jaja."
Następnie poszłam do domu wspólnoty. Ojciec rozmawiał ze szpitalem. Stan córki był krytyczny. Rezonans magnetyczny pokazał cztery wewnętrzne pęknięcia czaszki. Lekarz powiedział, robimy wszystko, co w naszej mocy.
Ks. Kazimierz rozumiał co jest grane (nie wiedziałam jak, ale czytałam to w jego oczach), że to efekt moich wygłupów – nie usłyszałam jednak słowa wyrzutu, wręcz przeciwnie, dużo serdeczności.
Zapłakana zasnęłam.
Rano – telefonat ze szpitala, dziecko odzyskało przytomność – woła mamę.
Któryś z księży (nie pamiętam już, kto) pojechał z nami do Kliniki.
Mała była mizerna, ale pojawiła się szansa, że będzie żyła.
Został z nią mój ówczesny mąż, byli w szpitalu prawie miesiąc, dziewczynka musiała na nowo uczyć się jeść, mówić, chodzić – miała wtedy 8 lat.
Przez cały ten czas mieszkałam w Ośrodku – dałam nieźle domownikom w kość.
Po powrocie "moich" z Kliniki, mieliśmy jeszcze jakiś czas zostać w Carlsbergu. Pojechałam do mieszkania po trochę maneli.
Był początek grudnia, śnieg – przed blokiem, na krzaku kwitła piękna, czerwona róża. Jeden tylko kwiat, poczułam, że to dla mnie – od Tego, Którego jeszcze nie znam.