@asia ale dzisiejsze korki teź są tylko dla zdolnych i zdeterminowanych,niektórzy robią nawet coś w rodzaju egz.estępnych.Te lekcje nie wyrównują szans tylko poszerzają program bo na maturze rozszerzonej teź są zagadnienia spoza programu. @Tola ja piszę o korkach tylko na studia med.na UW czy SGH te dzieciaki dostałyby sie z palcem w nosie.
Lekcje nowego nie są korepetycjami, tylko lekcjami po prostu, korepetycje to wspólne powtarzanie materiału z korepetytorem, w celu lepszego zrozumienia i utrwalenia materiału.
to był kurs przygotowawczy. Taki kurs miał na celu pomoc usystematyzować wiedzę, pokazywał jak będzie egzamin wyglądać i jak najlepiej się do niego się przygotować.
A żeś się czepiła, ale niech Ci będzie. Nadal będę się upierać, że istnieje część młodzieży zdolna uczyć się nowego sama, inni będą lepiej się uczyć pod kierunkiem nauczyciela, a trzeci bez nauczyciela nie ruszą.
Możecie mnie zlinczować, ale moim zdaniem przecenia się wartosć korków. Tzn uznaje je sie za cudowny sposób na przyswojenie informacji, wiedzy itp. Szkoda tylko, ze zapomina się, że rolą szkoły nie jest wyłącznie "nauczenie" ucznia a -byc może i nawet przede wszystkim-wdrożenie do samodzielnej, systematycznej pracy w domu. Korki to taka właśnie praca, tyle, ze w obecnosci nauczyciela-korepetytora. Pisząc to opieram sie na opiniach korepetytorów właśnie. Są oni takimi asystentami ucznia, mobilizują, czuwają nad włąściwym tokiem pracy, rozwiązywania zadań, sprawdzają zadane zadania, odpytują ze słówek.
Każda klasa to zbiór mniej lub bardziej utalentowanych uczniów, z różną motywacją, tempem pracy itp. Bardzo istotne jest też to, że w niemal każdej klasie mamy ucznia, któremu nie zależy, który rozpiernicza zajecia, bo może. I nad takim uczniem należy się pochylić i zająć na rózni z tym, co chce i potrafi się uczyć. Ale zawsze najłatwiej wieszać psy i uważać, ze nauczyciele są do dupy, bo "noie uczą, nie potrafią nauczyć". Częśc jest, ale to system demoralizuje i depedagogizuje Logiczne jest, że przy pracy z zespołem 25-32 osobowym raczej trudno mówić o indywidualizacji i pochyleniu się nad każdym uczniem, same wymagane przepisami tzw czynnosci porządkowe zajmują kilka minut. I chyba trochę zapomina się, że akurat nauczyciel to ma najmniej od powiedzenia jeśli idzie o materiał czy wymagania.
ED jest częścią dzisiejszej szkoły. W skali makro do pominięcia, na tym Forum istotną. To, że akurat moje dzieci teraz są w ED nie ma znaczenia. Mam bratanków, siostrzeńca, bratanicę w szkołach różnych. A też dzieci niespokrawnione, a bliskie.
Kiedyś mi się wydawało, ża jak, ja z G. która całe liceum przechorowałam i w szkole bywałam z rzadka mam Warszawiakom dorównać, a potem sie okazało, że młodzież z dala od ośrodków wiedzy i kółek profesorskich radzi sobie nie gorzej niż ta po korkach i kursach! Mam wrażenie, że dzieciom specjalnie się wmawia, że same nic nie mogą.
W czasach gdy byłam licealistką, te osoby, które od początku wiedziały że chcą zostać lekarzami od początku robiły więcej i więcej, tylko wówczas kólka zainteresowań w prowincjonalnym LO były na to nastawione.
A teraz? z własnego podwórka. Bratowa umyśliła że jeden z dwóch prawnikiem drugi lekarzem. Ten pierwszy jakoś, choc błyskotliwej kariery mu nie wróżę, bo mruk i malkontent, za to aplikacje robi w kancelarii brata mojego męża. Drugi studiuje medycynę. Poprawiał wyniki maturalne, na konsyltacje do profesorów jeździł, wciąz za mało. Ale przecież MUSI medycynę skończyć, pewnie skończy, na Ukrainie zaczął, w tym roku załatwili mu przeniesienie do Polski. Cyrk!
Bo musi być lekarz, bo musi być prawnik.
Moi koledzy z klasy prawie wszyscy lepszymi/gorszymi informatykami są, pewnie każdy mógł być lekarzem, gdyby mama bardzo chciała.
I MSPANC - jakich młodych lekarz świetnych mamy! tych którzy jeszcze nie wyjechali zastąpić jeszcze gorszych zachodnich!
W "moich czasach", jak ktoś chciał na studia, a nie miał wystarczającej wiedzy by zdać egzamin wstępny, jechał do Wiednia np. na płatne studia medyczne czy architektoniczne, nie trzeba było być orłem, wystarczyło mieć rodziców z portfelem.
jak Was czytam, to się zastanawiam, jakimi nadludzmi są wszyscy lekarze, jeśli byli w stanie zdać na studia medyczne ;-) A sami wiecie, że niekoniecznie... Ale może dlatego maja takie przekonanie o własnej nieomylności?
E tam, tu po prostu jest odsiew na egzaminach, poza tym dzięki tym korkom dostają się też jednostki wcale nie jakieś wybitne! Np na polibudzie są kierunki gdzie przyjmują wszystkich chętnych a po pierwszym semestrze połowa odpada!
E tam, tu po prostu jest odsiew na egzaminach, poza tym dzięki tym korkom dostają się też jednostki wcale nie jakieś wybitne! Np na polibudzie są kierunki gdzie przyjmują wszystkich chętnych a po pierwszym semestrze połowa odpada!
Bywa nawet gorzej. Kolega małża z politechniki poznańskiej opowiadał, jak uczelnia organizowała zajecia...wyrównawcze (!!!) dla studentów pierwszego roku. Rekordowy rocznik - ponad 80% studentów musiało korzystać z takiej formy pomocy
Mnie niemozebnie wkurza takie na siłe równanie do góry za wszelką cenęi niewyrazanie zgody na przeciętność lub wręcz "słabość".
Wszystkie dzieci muszą pracować i pracować, mocne trójki nie zadowalają ani nauczycieli ani rodziców (bo uczniów jak najbardziej). Tak jakby się zapomniało, ze prawa (hmmm...w tym wypadku chyba biologii) natury i ststystyki się nie zmieni. Wszystko musi być naj, wszyscy w ciągłej spinie - nauczyciele, bo to ich się wini za niskie wyniki, rodzice, bo oczekiwania wyższe, dyrektorzy, bo słupki i procenty egzaminów...najbardziej wyluzowani uczniowie, bo oni zazwyczaj (tak, upraszczam) mają luz. Wszyscy muszą piąć sie coraz wyżej, bez wzgledu na możliwości i wydolność. Jak ktoś zdolny, to sobie poradzi. Wystarczy mu nie przeszkadzać. Taka prawda. Tyle tylko, ze tych wybitnie zdolnych albo przeciętnie zdolnych w typowym zespole klasowym niewiele. Są miejsca, gdzie cała populacja nieszczególnie wybijająca się. Są miejsca, gdzie po silnej selekcji uczy się elita, najlepsi z najlepszych. A prawda jest taka, ze większosc to po prostu przeciętniacy - w zależnosci od róznych czynników albo jakoś pójdą w górę, albo w dół. Toż to podstawa biomedycznych metod rozwoju i wychowania.
A tu ledwo wypracuje sobie dzieciak mocną, w pełni zasłużoną i całkowiecie "jego włąsną" trójczynę - to wszyscy noisem krecą, bo przecież jakby się postarał, to pewnie i czwórkę by zdobył. Dostanie 3+/4- - znowu niezadowolenie
"Nie wszyscy muszą byc inżynierami i lekarzami - ktoś musi piec chleb, dowozić go do sklepu i sprzedawać w nim. Ktoś musi naprawiać graty i sprzątać ulice" - to słowa mojej metodyczki.
też ocena ocenie nierówna, mamy "ostrego" fizyka, ciężko jest zaliczyć rok, a nikt wyżej trójki nie podskoczył, reczej same mierne. Tosia która wszystko 5+ dostała jedyną w swoim życiu dotychczas 3!, do 4 zabrakło inimalnie i wiecie? ona tę zeszoroczną3 ceni bardziej niż łatwoprzyszłe szóstki i jak pracuje pilnie, by w tym roku pokazać, że może mieć pełne 4! trzaska zadanie po zadaniu, nie mniej niż 15 na dobę, sama, bez nauczyciela, czasem (raz na kilka dni) prosząc o drobną pomoc.
No i właśnie @Malgorzata pi,eknie podsumowała temat - dzieci w większosci są przeciętne, przeciętne plus, niezłe, za to najczęściej w przekonaniu rodziców wybitnie uzdolnione. Nie otzrymują celujących - wina nauczyciela, bo nie umie nauczyć. Tak wiec korki, które mają zastąpić włąsną pracę, systematycznosc, dokładnosć, poszukiwanie , zgłębianie. Za pieniądze, dodam, sam na sam dodam. Jakieś efekty potem są i to ma być potwierdzeniem tezy, ze szkoła jest do dupy a nauczyciele do niczego.
Ja tylko dodam, tak dla przypomnienia, gdyby ktoś jeszcze przypadkiem nie pamiętał :P - szkołą, publiczna, typowa to zbiorowisko. I patologia, i dziecko (pardąsik) dziwki i złodzieja, i dziecko ulicy i rodziny z tradycjami, dziecko z inteligencji i nizin społecznych. I nad każdym, każdym!!! taka publiczna, zwykła, nie elitarna i nie prywatna szkoła musi się pochylić. I raczej nie zadowoli rodziców "wybitnych" i faktycznie wybitnych jednostek, za to najczęściej odbiera wyrazy wdziecznosci od tej patologii i nizin społęcznych jednocześnie będąc wyklinana przez elitę, co to się na wyjątkowo uzdolnionej (acz nieodkrytej przez debilnych nauczycieli) młodzieży nie poznałą i nie umie jej nauczyc - bo to korepetycji trzeba
Słyszałam o dziewczynie, która zdała na medycynę, a poszła na coś innego. Rodzice ją na lekarza szykowali, więc zdała, żeby udowodnić, że może, ale nie chce. Jakież było zdziwienie, gdy odebrała dokumenty z dziekanatu Akademii Medycznej Źle jest, jak rodzice wybierają zawód, źle, jak za uczniem latają, ale to my, rodzice jesteśmy wciąż zniewoleni systemem. Bo o czym się rozmawia na spotkaniach towarzyskich? "Jak tam dzieci w szkole?" "Jakie mają oceny?" No i głupio tak opowiadać, że uwagi się w dzienniczku nie mieszczą, a średnia poniżej 4, więc gula rodzicowi rośnie, ambicje się budzą i przekazuje to chcąc nie chcąc kolejnemu pokoleniu.
@Elunia moim zdaniem nie da się ciągnąć w górę programem. Owczy pęd na skonczenie studiów jakichkolwiek byle mieć mgr jest dziwny bo potem i tak z tym mgr jedzie się na kasie w aldim. Tylko dobre mniemanie o własnym poziomie zostaje. Na poziomie podstawowym nie da się tak dostosować programu i ciągnąć w górę bo właśnie większość to przeciętna, parę osób trochę poniżej i parę powyżej. Jak się bedzie ciągnąć program to będą pretensje że dziecko nie ma dobrych ocen. Tak się składa że moja najstarsza córka jest mocno ponad przeciętną i to czego się uczyła w Polsce to robiła głównie sama. Nie wiem czemu u nas wszystko się musi robić po łebkach. Czemu właściwie szkoła musi być niedoinwestowana i nieprzyjazna uczniom. Patrzę na system tutejszy z szescioletnią podstawowką, trzyletnim gimnazjum a później liceum czteroletnim bądź technikum bądź trzyletnią zawodówką. Większość kończy zawodowki i licea zawodowe na poziomie matury. Nieliczni idą na studia. Gimnazjum jest podzielone na sekcje. Kazdy rocznik ma trzy w zależności od poziomu ucznia. W szóstej klasie zdaje się egzamin i przydzielaja do sekcji w zależności od wyników. Można z sekcji do sekcji przeskoczyć co pół roku. Program jest różny dla poszczegolnych klas. I żeby się utrzymać w najwyższej trzeba mieć określoną i dość wysoką średnią zwlaszcza z głównych przedmiotów. Nie ma miejsca na to żeby w najwyższej sekcji znalazł się leser albo ktoś komu nauka sprawia trudności. I to daje efektywność. I kontrolę. Czemu w Polsce tak być nie może?
w krajach zachodnich nie ma pędu za mgr z prostej przyczyny. Można być kasjerką w sklepie i godnie żyć. tak samo z innymi zawodami od sprzątaczki zaczynając a kończąc na salowej. Jeżeli nie zmieni się zarobków w Polsce to nigdy nie będzie u nas normalnie.
Ciekawa jestem, która z piszących tu mam, uznaje "średniość" swo ich dzieci i kształci zamiataczy, cykliniarzy czy ekspedientki ?:D Czy na forum wyjątkowa populacja dzieci ponad przeciętnych?
Z częścia wypowiedzi @Elunia zgadzam sie jak najbardziej. Tylko pytanie mam - jaki masz pomysł rozwiązania wskazanego problemu w aktualnym stanie prawnym? Jak rozwiązałabyś problem jednego rozwalającego zajęcia? Tylko błagam, nie pisz mi, ze psycholożka i pedagożka do dupy - bo zareczam Ci, ze ja do dupy nie jestem a z takim problemem (a anwet większym) nie jestem w stanie sobie poradzić
Myślę, ze majac więcej dzieci nie ma się aż takiego parcia na to, zeby każde było wybitne, a jak nie jest to zawodzi nadzieje. Dlatego sytuacja chyba jest zdrowsza. U mnie jeden np. ma obiektywne problemy spowodowane zreszta ZA, i oczywiscie martwię sie, co bedzie dalej, ale nie oczekuje, żeby został jakimś prawnikiem, czy innym lekarzem. Z drugiej strony, jeśli z róznych testów w PPP wychodzi kolejnym dzieciom wysoka inteligencja, to jednak chyba warto jednego z drugim troche zdopingowac do roboty? Po trzecie - jeśli słaba ocena jest spowodowana tym, ze uczeń wymyślił sobie genialny plan - wszystkie zaległe wypracowania poprawię na koniec roku , który spalił na panewce, bo nauczycielka poszła na zwolnienie lekarskie to cóż, wiadomo, ze jednak stac go na więcej. Ten sam uczeń raz napisał to wypracowanie, ale uznał, ze jest słabe, nie oddał , a drugiego lepszego wcale nie napisał...
Często dzieci, które najbardziej rozwalają lekcję maja różne orzeczenia- ADHD, ZA itd, więc nie jest wcale tak prosto to rozwiązać. Rodzice dzieci zdrowych się wkurzają, a rodzice "zadymiarzy" często rozkładają ręce i oczekują, że wykształcona kierunkowo kadra załatwi problem.
Komentarz
to był kurs przygotowawczy. Taki kurs miał na celu pomoc usystematyzować wiedzę, pokazywał jak będzie egzamin wyglądać i jak najlepiej się do niego się przygotować.
Szkoda tylko, ze zapomina się, że rolą szkoły nie jest wyłącznie "nauczenie" ucznia a -byc może i nawet przede wszystkim-wdrożenie do samodzielnej, systematycznej pracy w domu.
Korki to taka właśnie praca, tyle, ze w obecnosci nauczyciela-korepetytora.
Pisząc to opieram sie na opiniach korepetytorów właśnie. Są oni takimi asystentami ucznia, mobilizują, czuwają nad włąściwym tokiem pracy, rozwiązywania zadań, sprawdzają zadane zadania, odpytują ze słówek.
Każda klasa to zbiór mniej lub bardziej utalentowanych uczniów, z różną motywacją, tempem pracy itp. Bardzo istotne jest też to, że w niemal każdej klasie mamy ucznia, któremu nie zależy, który rozpiernicza zajecia, bo może. I nad takim uczniem należy się pochylić i zająć na rózni z tym, co chce i potrafi się uczyć.
Ale zawsze najłatwiej wieszać psy i uważać, ze nauczyciele są do dupy, bo "noie uczą, nie potrafią nauczyć". Częśc jest, ale to system demoralizuje i depedagogizuje
Logiczne jest, że przy pracy z zespołem 25-32 osobowym raczej trudno mówić o indywidualizacji i pochyleniu się nad każdym uczniem, same wymagane przepisami tzw czynnosci porządkowe zajmują kilka minut.
I chyba trochę zapomina się, że akurat nauczyciel to ma najmniej od powiedzenia jeśli idzie o materiał czy wymagania.
To, że akurat moje dzieci teraz są w ED nie ma znaczenia. Mam bratanków, siostrzeńca, bratanicę w szkołach różnych. A też dzieci niespokrawnione, a bliskie.
Kiedyś mi się wydawało, ża jak, ja z G. która całe liceum przechorowałam i w szkole bywałam z rzadka mam Warszawiakom dorównać, a potem sie okazało, że młodzież z dala od ośrodków wiedzy i kółek profesorskich radzi sobie nie gorzej niż ta po korkach i kursach!
Mam wrażenie, że dzieciom specjalnie się wmawia, że same nic nie mogą.
W czasach gdy byłam licealistką, te osoby, które od początku wiedziały że chcą zostać lekarzami od początku robiły więcej i więcej, tylko wówczas kólka zainteresowań w prowincjonalnym LO były na to nastawione.
A teraz? z własnego podwórka. Bratowa umyśliła że jeden z dwóch prawnikiem drugi lekarzem. Ten pierwszy jakoś, choc błyskotliwej kariery mu nie wróżę, bo mruk i malkontent, za to aplikacje robi w kancelarii brata mojego męża.
Drugi studiuje medycynę. Poprawiał wyniki maturalne, na konsyltacje do profesorów jeździł, wciąz za mało. Ale przecież MUSI medycynę skończyć, pewnie skończy, na Ukrainie zaczął, w tym roku załatwili mu przeniesienie do Polski. Cyrk!
Bo musi być lekarz, bo musi być prawnik.
Moi koledzy z klasy prawie wszyscy lepszymi/gorszymi informatykami są, pewnie każdy mógł być lekarzem, gdyby mama bardzo chciała.
I MSPANC - jakich młodych lekarz świetnych mamy! tych którzy jeszcze nie wyjechali zastąpić jeszcze gorszych zachodnich!
W "moich czasach", jak ktoś chciał na studia, a nie miał wystarczającej wiedzy by zdać egzamin wstępny, jechał do Wiednia np. na płatne studia medyczne czy architektoniczne, nie trzeba było być orłem, wystarczyło mieć rodziców z portfelem.
Wszystkie dzieci muszą pracować i pracować, mocne trójki nie zadowalają ani nauczycieli ani rodziców (bo uczniów jak najbardziej). Tak jakby się zapomniało, ze prawa (hmmm...w tym wypadku chyba biologii) natury i ststystyki się nie zmieni.
Wszystko musi być naj, wszyscy w ciągłej spinie - nauczyciele, bo to ich się wini za niskie wyniki, rodzice, bo oczekiwania wyższe, dyrektorzy, bo słupki i procenty egzaminów...najbardziej wyluzowani uczniowie, bo oni zazwyczaj (tak, upraszczam) mają luz.
Wszyscy muszą piąć sie coraz wyżej, bez wzgledu na możliwości i wydolność.
Jak ktoś zdolny, to sobie poradzi. Wystarczy mu nie przeszkadzać. Taka prawda. Tyle tylko, ze tych wybitnie zdolnych albo przeciętnie zdolnych w typowym zespole klasowym niewiele. Są miejsca, gdzie cała populacja nieszczególnie wybijająca się. Są miejsca, gdzie po silnej selekcji uczy się elita, najlepsi z najlepszych.
A prawda jest taka, ze większosc to po prostu przeciętniacy - w zależnosci od róznych czynników albo jakoś pójdą w górę, albo w dół. Toż to podstawa biomedycznych metod rozwoju i wychowania.
A tu ledwo wypracuje sobie dzieciak mocną, w pełni zasłużoną i całkowiecie "jego włąsną" trójczynę - to wszyscy noisem krecą, bo przecież jakby się postarał, to pewnie i czwórkę by zdobył. Dostanie 3+/4- - znowu niezadowolenie
"Nie wszyscy muszą byc inżynierami i lekarzami - ktoś musi piec chleb, dowozić go do sklepu i sprzedawać w nim. Ktoś musi naprawiać graty i sprzątać ulice" - to słowa mojej metodyczki.
Ja tylko dodam, tak dla przypomnienia, gdyby ktoś jeszcze przypadkiem nie pamiętał :P - szkołą, publiczna, typowa to zbiorowisko. I patologia, i dziecko (pardąsik) dziwki i złodzieja, i dziecko ulicy i rodziny z tradycjami, dziecko z inteligencji i nizin społecznych.
I nad każdym, każdym!!! taka publiczna, zwykła, nie elitarna i nie prywatna szkoła musi się pochylić.
I raczej nie zadowoli rodziców "wybitnych" i faktycznie wybitnych jednostek, za to najczęściej odbiera wyrazy wdziecznosci od tej patologii i nizin społęcznych jednocześnie będąc wyklinana przez elitę, co to się na wyjątkowo uzdolnionej (acz nieodkrytej przez debilnych nauczycieli) młodzieży nie poznałą i nie umie jej nauczyc - bo to korepetycji trzeba
Źle jest, jak rodzice wybierają zawód, źle, jak za uczniem latają, ale to my, rodzice jesteśmy wciąż zniewoleni systemem. Bo o czym się rozmawia na spotkaniach towarzyskich? "Jak tam dzieci w szkole?" "Jakie mają oceny?" No i głupio tak opowiadać, że uwagi się w dzienniczku nie mieszczą, a średnia poniżej 4, więc gula rodzicowi rośnie, ambicje się budzą i przekazuje to chcąc nie chcąc kolejnemu pokoleniu.
Tak się składa że moja najstarsza córka jest mocno ponad przeciętną i to czego się uczyła w Polsce to robiła głównie sama. Nie wiem czemu u nas wszystko się musi robić po łebkach. Czemu właściwie szkoła musi być niedoinwestowana i nieprzyjazna uczniom. Patrzę na system tutejszy z szescioletnią podstawowką, trzyletnim gimnazjum a później liceum czteroletnim bądź technikum bądź trzyletnią zawodówką. Większość kończy zawodowki i licea zawodowe na poziomie matury. Nieliczni idą na studia. Gimnazjum jest podzielone na sekcje. Kazdy rocznik ma trzy w zależności od poziomu ucznia. W szóstej klasie zdaje się egzamin i przydzielaja do sekcji w zależności od wyników. Można z sekcji do sekcji przeskoczyć co pół roku. Program jest różny dla poszczegolnych klas. I żeby się utrzymać w najwyższej trzeba mieć określoną i dość wysoką średnią zwlaszcza z głównych przedmiotów. Nie ma miejsca na to żeby w najwyższej sekcji znalazł się leser albo ktoś komu nauka sprawia trudności. I to daje efektywność. I kontrolę. Czemu w Polsce tak być nie może?
Tylko pytanie mam - jaki masz pomysł rozwiązania wskazanego problemu w aktualnym stanie prawnym?
Jak rozwiązałabyś problem jednego rozwalającego zajęcia?
Tylko błagam, nie pisz mi, ze psycholożka i pedagożka do dupy - bo zareczam Ci, ze ja do dupy nie jestem a z takim problemem (a anwet większym) nie jestem w stanie sobie poradzić
Po trzecie - jeśli słaba ocena jest spowodowana tym, ze uczeń wymyślił sobie genialny plan - wszystkie zaległe wypracowania poprawię na koniec roku , który spalił na panewce, bo nauczycielka poszła na zwolnienie lekarskie to cóż, wiadomo, ze jednak stac go na więcej. Ten sam uczeń raz napisał to wypracowanie, ale uznał, ze jest słabe, nie oddał , a drugiego lepszego wcale nie napisał...
Rodzice dzieci zdrowych się wkurzają, a rodzice "zadymiarzy" często rozkładają ręce i oczekują, że wykształcona kierunkowo kadra załatwi problem.