Ale teraz bedziemy skrecac w strone wychowania z tej wielo czy mało dzietnosci? Sprawa w teorii jest prosta- trzeba nauczyc dzieci pracowac nad rozwojem cnot, a wykorzenianiem wad. Jak nie ma pracy nad cnota, wyrosnie wada, szybko i przemyslnie jak perz. Czy to w malej, czy wiekszej rodzinie. Ale jak wychowywac w cnotach, to juz watki byly.
Moja kolezanka, ktora przyjechała na studia z malej miejscowosci, mająca większą rodzinę powtarzala nie raz: mam dwie ręce, umiem pracować, na pewno sobie poradzę. I patrzac na jej animusz i optymizm nikt w to nie wstąpił. Jasno mowila, ze w pakiet 'zaradnosc/pracowitosc' wyposazyli ja i jej rodzenstwo rodzice.
Dokładnie. Czyli wychowanie klasyczne się kłania. Książki pana Dariusza Zalewskiego bardzo przydatne
@Ida, kobiete po trzydziestce trzeba wspierac? Nie trzeba corek uczyc przedsiebiorczosci? A to ciekawe. Wszystko jedno, czy corka bedzie zona, samotna kobieta, czy zakonnica, w kazdej z tych rol przedsiebiorczosc jest jak najbardziej porzadana cecha. Tylko tego wlasnie chyba nie da sie nauczyc, to troche cecha osobnicza. Pewnie, ze moge nauczyc pracowitosci i takie dziecko bedzie w przyszlosci potrafilo samo sie utrzymac nie wyciagajac reki do innych ludzi tudziez instytucji, ale kariery wielkiej moze juz nie zrobi.
Maciejka, raczej mam na myśli to, że inaczej powinno się traktować córki, a inaczej synów. I nie chodzi mi o to, żeby córce dać wszystko, a synowi nic, wyłącznie córce pomagać, a np. o dzieciach syna zapomnieć. To jest po prostu niesprawiedliwość. Ale jednak córka powinna dostać tego wsparcia więcej, tak uważam...
Nie, nie chodzi o karierę, tylko o życie z sensem. W takich okolicznościach, w jakich nas los postawi. Czasem jest to pieczołowite wychowanie jedynaczki i rezygnacja z pracy, czasem wychowanie kilkorga dzieci, a czasem kariera zawodowa.
Sens zycia rozpoznac mozna właściwie (w sensie: prawidlowo) tylko na kolanach. Czyli na modlitwie. A wlasciwie, jako ludzie o ochrzczeni, sens juz mamy, wiec raczej chodzi o rozpoznanie wlasciwej dla nas drogi do Nieba. Tylko to, co nas w zyciu przybliża do Nieba ma sens. Co nas oddala, trzeba odrzucic, bo szkoda czasu. A ze mamy silną tendencje do wybierania własnych ścieżek, a nie 'co chcesz, Panie, abym czynil?', to potem to i owo boli, a najbardziej nasza zraniona duma. Bo my tak pieknie sobie zaplanowaliśmy i wykonalismy. A tu du.ma blada!
Bez sensu dla mnie jest gadanie o karierze. Chciałbym żeby dzieci pojmowaly życie w kategoriach służby. I tego chcę ich nauczyć. Ministrantura, harcerstwo są ważniejsze na tym etapie dla nas inne dziedziny. Choć dzieci uczą się bdb, i wszystkie chodzą dodatkowo do SM.
To skupienie na sobie (stale, bardziej lub mniej zamaskowane), czyli pycha, która umiera 24 h po nas, to prezent po wypędzeniu z raju , niezależnie od dzietności rodziny Nie ominie nas, więc tym bardziej trzeba "na kolanach", z rozpoznawaniem drogi dzień po dniu.
O duchu służby @Monira mnie wyprzedziła - w większej rodzinie łatwiej do praktykować. Szczególnie rodzicom.
@Ida, pytasz, co tak pesymistycznie? To nie pesymizm, to realizm. Jak nam więcej dzieci podrosło, to się okazało bardzo mocno, że między teorią a praktyką jest jeszcze wolność osobista każdej jednostki, także tej małoletniej (plus w wyolbrzymieniu - nasze własne słabości). I jedna jednostka " z natury" jest bardziej chętna do współpracy, a z inną to tylko włosy rwać. Teoretycznie (z literatury np.) wiemy, że kiedyś powinno zadziałać, ale nasz trud "z dzisiaj" nie pozwala na hip-hip-hura, raczej na bardzo krytyczne spojrzenie na siebie w lustrze.
Ja jeszcze wrócę do artykułu i postrzegania wielodzietnych rodzin. Jestem bardzo ciekawa, w którym momencie naszych dziejów (Polska) "przeskoczyło" w głowach - że duża rodzina to dziwactwo, a dzieci trzeba się wystrzegać, jak jakiejś plagi. Czy to tylko opóźniony efekt tabletki anty- i generalnie swobody obyczajowej, oddzielającej kreację od rekreacji (w seksie), co "przyszła z Zachodu", plus dobrobyt?
Rozważania w tym wątku, i w podobnych zawsze gdzieś się zapędzają w sytuacje, gdy dzieci już są i wtedy się rozpoznaje, co dalej - mniej, lub bardziej udolnie.
Ale czemu już wcześniej jest, jak jest?
(oprócz ogólnego faktu, że diabłu rodzina bardzo się nie podoba, i będzie wszelkimi sposobami próbował w nią uderzać.)
Patrząc na pokolenia wojenne i powojenne, kiedy było naprawdę, obiektywnie, ciężko - to nigdy tam się nie powinny pojawić dzieci, bo nieroztropnie.
I jeszcze z jednej strony - wydaje mi się, że jesteśmy, jako pokolenie dosyć wypieszczeni i wychuchani, i ciężko nam się zebrać, żeby dawać sobie mniej (osobista i rodzinna praktyka ducha ubóstwa), co prowadzi (duch ubóstwa) właśnie do do służby innym i męstwa.
We Francji, z tego co czytalam - ale z pierwszej reki nie wiem - duze rodziny czeste sa wsrod arystokracji, wiec duzo dzieci moze oznaczac wysoki status spoleczny.
@Marcelina Francja najwięcej w UE przeznacza na politykę rodzinną, przy czym dużą część na różnorodną instytucjonalizacji opieki nad dziećmi. Kilka lat temu Michał Kot z Michałem Czarnikiem i odrobinę mną wypuścił raport Fundacji Republikańskiej z porównaniem polityk na ten temat w Unii. Z mojej wiedzy wynika, że we Francji większą liczbę dzieci mają klasy wyższa i niższa. Mniej liczne rodziny ma klasa średnia. Do tego przodują religijni muzułmanie i katolicy (których we Francji jest trochę, mało jest letnich).
Jan Tombiński wspominał, że jako ambasadora RP w Paryżu z siedmiorgiem dzieci przywitano go mało dyplomatycznie Vous etes catholic ou alcoholic? Odpowiedział: Tous les deux. Mogłem coś pokręcić w zapisie, bo cokolwiek mówię, ale nie piszę po francusku.
I jeszcze @Ida kwestia deklasacji. Równy status wykształcenia i majątku nie stanowi jeszcze o przynależności do jednej klasy. Moi rodzice byli po równo wykształceni i ubodzy jak się pobierali, a jednak część rodziny mamy traktowała jej małżeństwo jako mezalians. Siatkę kontaktów, kulturę nadrobić dużo trudniej niż majątek. Choćby losy Wokulskiego nieźle to ilustrują.
I jeszcze @Ida kwestia deklasacji. Równy status wykształcenia i majątku nie stanowi jeszcze o przynależności do jednej klasy. Moi rodzice byli po równo wykształceni i ubodzy jak się pobierali, a jednak część rodziny mamy traktowała jej małżeństwo jako mezalians. Siatkę kontaktów, kulturę nadrobić dużo trudniej niż majątek. Choćby losy Wokulskiego nieźle to ilustrują.
Dokładnie, kulturę nadrobić dużo trudniej niż majątek. A nawet trudniej ją nadrobić niż wykształcenie. Pewne rzeczy wynosi się z domu, po prostu. U mnie w rodzinie o takich magistrach czy doktorach habilitowanych, którzy mieli trudności z przyswojeniem pewnego poziomu kultury, mawiało się: "wykształcony cham". Gburowatość i brak odpowiednich manier były szczególnie nisko oceniane w mojej rodzinie, natomiast nigdy nie imponował nam wysoki status majątkowy kogokolwiek. Choć nie twierdzę, że pieniądze nie są ważne. Są. Ale zależy jak kto je używa. Jedni ludzie ugrzęźli w kulcie rzeczy materialnych i chciwie budują swoje osobiste "imperia", na swoją miarę, zaś inni korzystają z pieniędzy inwestując w rozwój intelektu i osobowości swoich dzieci - i to mi się bardzo podoba.
edit: ale jeszcze mi taka myśl wpadła - bo w tym uszcześliwianiu bądź unieszczęśliwianiu się przez wielodzietność - jeśli patrzymy na wielodzietność i na kolejne dzieci to przyjmując kolejne będziemy się unieszczęśliwiać i przyjmować na siłę. Tylko w obliczu zbawienia i mając w perspektywie Niebo możemy być w tej wielodzietności szczęśliwi naprawdę.
A to mnie zaciekawiło. Nie rozumiem. Chodzi Ci o to, że przyjmowanie kolejnych (5th, 6th itd.) dziecka Cię unieszczęśliwiało, ale uważasz, że dzięki temu dostaniesz się do Nieba, więc warto było podjąć ten trud? A jakbyś wtedy unikała poczęcia, to uważasz, że byś za to do Piekła poszła?
Można być też bardzo dobrze wykształconym , piekielnie inteligentnym, a życie głupio zmarnować, goniąc za tym, co mało warte, a gardząc tym, co naprawdę w życiu cenne. Różnie bywa. Mądrość życiowa nie jest równoznaczna z inteligencją i wykształceniem.
@Natalia przed zmarnowaniem życia małodzietność nie chroni. @Ida pisała o zagrożeniu (obawie przed) utratą statusu społeczno-ekonomicznego ze względu na trudniejsze warunki materialne wielodzietnej rodziny.
Jeszcze dodam cos do sluzby, o ktorej wczesmiej tu bylo. Zeby dobrze sluzyc trzeba najpierw o siebie zadbac. Bo przemeczony lekarz tez zrobi blad, a przemeczona matka np. nakrzyczy bez sensu na dzieci. Troche zdrowego "egoizmu" jest jak najbardziej potrzebne i kazdy sam musi ocenic, gdzie jest jego granica wytrzymalosci, bo mozna przehojrakowac.
Taki przyklad dam: zapisalam sie na gimnastyki, ale nie chodzilam, no bo moze wlasnie egoistycznie to tak sie relaksowac, a meza z dziecmi zostawiac. Do czasu bylo dobrze, az kregoslup nie wytrzymal i zastrajkowal. Maz tydzien mial na glowie cala rodzine, bo ruszyc sie nie moglam, wiec bilans srednio dobry z tego poswiecenia wyszedl. No i tylko mi plecy siadly, chociaz pracuje o polowe mniej niz np. innlil ludzie w moim biurze, ktorzy tez sie nie gimnastykuja. Oni moga, a ja nie, po prostu. Argumenty typu "dasz rade, tylko sprobuj" tez niewiele pomoga.
Komentarz
Dokładnie. Czyli wychowanie klasyczne się kłania.
Książki pana Dariusza Zalewskiego bardzo przydatne
Literatury to jest sporo.
W teorii wszyscy mocni jestesmy, tylko z praktyka krucho.
Jak w życiu.
Jak i z innymi tematami...
E no, czemu zaraz tak pesymistycznie?
To działa!
Tylko tego wlasnie chyba nie da sie nauczyc, to troche cecha osobnicza. Pewnie, ze moge nauczyc pracowitosci i takie dziecko bedzie w przyszlosci potrafilo samo sie utrzymac nie wyciagajac reki do innych ludzi tudziez instytucji, ale kariery wielkiej moze juz nie zrobi.
Maciejka, raczej mam na myśli to, że inaczej powinno się traktować córki, a inaczej synów.
I nie chodzi mi o to, żeby córce dać wszystko, a synowi nic, wyłącznie córce pomagać, a np. o dzieciach syna zapomnieć. To jest po prostu niesprawiedliwość.
Ale jednak córka powinna dostać tego wsparcia więcej, tak uważam...
Nie, nie chodzi o karierę, tylko o życie z sensem.
W takich okolicznościach, w jakich nas los postawi.
Czasem jest to pieczołowite wychowanie jedynaczki i rezygnacja z pracy, czasem wychowanie kilkorga dzieci, a czasem kariera zawodowa.
Tylko to, co nas w zyciu przybliża do Nieba ma sens. Co nas oddala, trzeba odrzucic, bo szkoda czasu.
A ze mamy silną tendencje do wybierania własnych ścieżek, a nie 'co chcesz, Panie, abym czynil?', to potem to i owo boli, a najbardziej nasza zraniona duma. Bo my tak pieknie sobie zaplanowaliśmy i wykonalismy. A tu du.ma blada!
Nie ominie nas, więc tym bardziej trzeba "na kolanach", z rozpoznawaniem drogi dzień po dniu.
O duchu służby @Monira mnie wyprzedziła - w większej rodzinie łatwiej do praktykować.
Szczególnie rodzicom.
@Ida, pytasz, co tak pesymistycznie?
To nie pesymizm, to realizm. Jak nam więcej dzieci podrosło, to się okazało bardzo mocno, że między teorią a praktyką jest jeszcze wolność osobista każdej jednostki, także tej małoletniej (plus w wyolbrzymieniu - nasze własne słabości). I jedna jednostka " z natury" jest bardziej chętna do współpracy, a z inną to tylko włosy rwać. Teoretycznie (z literatury np.) wiemy, że kiedyś powinno zadziałać, ale nasz trud "z dzisiaj" nie pozwala na hip-hip-hura, raczej na bardzo krytyczne spojrzenie na siebie w lustrze.
A skąd Twój optymizm wypływa?
....................................................................................................................................
Ja jeszcze wrócę do artykułu i postrzegania wielodzietnych rodzin.
Jestem bardzo ciekawa, w którym momencie naszych dziejów (Polska) "przeskoczyło" w głowach - że duża rodzina to dziwactwo, a dzieci trzeba się wystrzegać, jak jakiejś plagi. Czy to tylko opóźniony efekt tabletki anty- i generalnie swobody obyczajowej, oddzielającej kreację od rekreacji (w seksie), co "przyszła z Zachodu", plus dobrobyt?
Rozważania w tym wątku, i w podobnych zawsze gdzieś się zapędzają w sytuacje, gdy dzieci już są i wtedy się rozpoznaje, co dalej - mniej, lub bardziej udolnie.
Ale czemu już wcześniej jest, jak jest?
(oprócz ogólnego faktu, że diabłu rodzina bardzo się nie podoba, i będzie wszelkimi sposobami próbował w nią uderzać.)
Patrząc na pokolenia wojenne i powojenne, kiedy było naprawdę, obiektywnie, ciężko - to nigdy tam się nie powinny pojawić dzieci, bo nieroztropnie.
I jeszcze z jednej strony - wydaje mi się, że jesteśmy, jako pokolenie dosyć wypieszczeni i wychuchani, i ciężko nam się zebrać, żeby dawać sobie mniej (osobista i rodzinna praktyka ducha ubóstwa), co prowadzi (duch ubóstwa) właśnie do do służby innym i męstwa.
k.
Z mojej wiedzy wynika, że we Francji większą liczbę dzieci mają klasy wyższa i niższa. Mniej liczne rodziny ma klasa średnia.
Do tego przodują religijni muzułmanie i katolicy (których we Francji jest trochę, mało jest letnich).
Równy status wykształcenia i majątku nie stanowi jeszcze o przynależności do jednej klasy. Moi rodzice byli po równo wykształceni i ubodzy jak się pobierali, a jednak część rodziny mamy traktowała jej małżeństwo jako mezalians.
Siatkę kontaktów, kulturę nadrobić dużo trudniej niż majątek. Choćby losy Wokulskiego nieźle to ilustrują.
Dokładnie, kulturę nadrobić dużo trudniej niż majątek.
A nawet trudniej ją nadrobić niż wykształcenie.
Pewne rzeczy wynosi się z domu, po prostu.
U mnie w rodzinie o takich magistrach czy doktorach habilitowanych, którzy mieli trudności z przyswojeniem pewnego poziomu kultury, mawiało się: "wykształcony cham".
Gburowatość i brak odpowiednich manier były szczególnie nisko oceniane w mojej rodzinie, natomiast nigdy nie imponował nam wysoki status majątkowy kogokolwiek.
Choć nie twierdzę, że pieniądze nie są ważne. Są. Ale zależy jak kto je używa.
Jedni ludzie ugrzęźli w kulcie rzeczy materialnych i chciwie budują swoje osobiste "imperia", na swoją miarę, zaś inni korzystają z pieniędzy inwestując w rozwój intelektu i osobowości swoich dzieci - i to mi się bardzo podoba.
A to mnie zaciekawiło. Nie rozumiem. Chodzi Ci o to, że przyjmowanie kolejnych (5th, 6th itd.) dziecka Cię unieszczęśliwiało, ale uważasz, że dzięki temu dostaniesz się do Nieba, więc warto było podjąć ten trud?
A jakbyś wtedy unikała poczęcia, to uważasz, że byś za to do Piekła poszła?
Jeszcze dodam cos do sluzby, o ktorej wczesmiej tu bylo. Zeby dobrze sluzyc trzeba najpierw o siebie zadbac. Bo przemeczony lekarz tez zrobi blad, a przemeczona matka np. nakrzyczy bez sensu na dzieci. Troche zdrowego "egoizmu" jest jak najbardziej potrzebne i kazdy sam musi ocenic, gdzie jest jego granica wytrzymalosci, bo mozna przehojrakowac.
Taki przyklad dam: zapisalam sie na gimnastyki, ale nie chodzilam, no bo moze wlasnie egoistycznie to tak sie relaksowac, a meza z dziecmi zostawiac. Do czasu bylo dobrze, az kregoslup nie wytrzymal i zastrajkowal. Maz tydzien mial na glowie cala rodzine, bo ruszyc sie nie moglam, wiec bilans srednio dobry z tego poswiecenia wyszedl. No i tylko mi plecy siadly, chociaz pracuje o polowe mniej niz np. innlil ludzie w moim biurze, ktorzy tez sie nie gimnastykuja. Oni moga, a ja nie, po prostu. Argumenty typu "dasz rade, tylko sprobuj" tez niewiele pomoga.