@asiao tylko to działa często też w ten sposób że biorąc takie prezenty i utrzymanie nigdy nie dorastasz i pozwalasz rodzicom na kontrolę swojego życia. Dla mnie to tez patologia nie pozwolić dorosnąć swoim dzieciom.
no dokładnie. w opisywanej przeze mnie sytuacji, mamusia dowiedziawszy się o oczekiwaniu czwartego dziecka syna, zarzucała, że pozostała trójka jest ZBYT SAMODZIELNA (!) przez to, że jest ich dużo w krótkim odstępie.
A mi się wydaje czymś naturalnym, że w rodzinie sobie ludzie pomagają i że można na nich liczyć. Jeżeli te relacje pomocowe są wzajemne to w ogóle nie widzę problemu czy motywu do oburzania się.
Oczywiście mam perspektywę jedynaczki... Ale znam też tak bliżej 3 rodziny, gdzie rodzice-dziadkowie czynnie angażują w pomoc swoim licznym dzieciom przy jeszcze bardziej licznych wnukach np. odbierają dzieci ze szkoły. Starsi ludzie chyba pragną czuć się potrzebni i o ile taka pomoc mieści się w zakresie ich sił, to może być dla nich wręcz terapeutyczna.
Moi rodzice, jeśli tylko mogą, pomagają bardzo chętnie. Myślę, że byliby nieszczęśliwi, gdybym nigdy nie prosiła ich o pomoc przy wnukach, czy specjalnie tej pomocy unikała (np. raz w miesiącu przyjeżdżają do nas i są z dziećmi wieczorem, żebyśmy mogli gdzieś z mężem wyjść, albo wyjeżdżają z dziećmi na tydzień w wakacje, co jakiś czas moja Mama robi milion pierogów i nam przynosi, żebym miała na szybki obiad itp. itd.). Oczywiście wszystko jest z wyprzedzeniem umówione, a nie, że są na każde moje skinienie.
@Joanna oczywiście że to powinno być normalne. Wszystko zależy od skali i postawy pomagającego i przyjmującego pomoc. Podstawą jest szacunek wzajemny i dzieci wobec rodziców i rodziców w stosunku do dzieci. Moim zdaniem przegięciem jest roszczeniowosc dzieci zarówno jak życie wyłącznie dla swoich dzieci, a także totalny egoizm, czyli inwestowanie rodziców wyłącznie w siebie, bez troski o dzieci.
Ja mam taka mame ktora czula sie w OBOWIAZKU mi pomagac..i moglabym bez skrupolow caly czas z tego korzystac. Z tym.ze ja mam jakis swoj wlasny pomysl na wlasne zycie.nie lubie sie stale tlumaczyc dlaczego cos jest tak w domu a nie inaczej.dlaczego dzieci maja zakazy i nakazy. Moja mama np uwaza ze dzieciom nie powinno sie nic zakazywac bo sa dziecmi. Wiec jako swiadomy, dorosly czlowiek opuscilam mentalnie matke i ojca i zyje wg wlasnych regol i uwazam ze to bardzo sluszna opcja.
Bardzo zależy od charakteru dziadków. Moja teściowa, gdy byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem, przyszła do mnie i zapowiedziała, żebym "nie wyobrażała sobie, że ona mi będzie przy dzieciach pomagać". Wcale nie zamierzałam jej prosić o żadną specjalną pomoc, ale ona już tak na zapas się ustawiła w pozycji negatywnej wobec wnuków (do dziś tę postawę utrzymuje). Z kolei moja mama lubi pomagać, ale czasem robi to do tego stopnia, że potem sama ledwo dycha. Gdy mieszkaliśmy niedaleko rodziców, musiałam być bardzo czujna, żeby babcia nie angażowała się ponad siły. Ona ma z kolei ogromne poczucie obowiązku i w dodatku uważa, że "jestem taka biedna z tymi dziećmi, bo mam ich tak dużo i na pewno potrzebuję jak najwięcej pomocy". Jest przeciwieństwem teściowej i to też rodzi napięcia, bo co za dużo, to niezdrowo. Teraz problem zniknął, bo mieszkamy 2500km od rodziny, ale kiedyś był naszym chlebem powszednim.
A nie myslicie, ze do roli dziadka (rodzica doroslych dzieci) tez trzeba dorosnac? Mi w moim tacie ogromnie imponuje, ze się ciagle rozwija i nie narzeka. A przy tym ma zdrowy dystans, ze pewne rzeczy nie wroca i robi to co moze.
@Elunia Generalnie zgoda, trzeba tylko dbać o równowagę w takich relacjach. Bo zależnie od sytuacji rodziny, można łatwo przegiąć w jedną lub w drugą stronę.
Wychodzi na moje. Ludzie robią tak, by im było dobrze. A jak ich przestaje to satysfakcjonować, to idą tam, gdzie sądzą, że jest lepiej; patrz andora. Ci którzy mówią, że rodzina jest od służenia też robią tak, by im było dobrze przecież. Gdyby nie służyli, to byłoby im źle.
A swoją drogą z dawaniem kasy przez rodziców i niesamodzielnością 30 latków. Jakby mój nigdy bezpośrednio niepoznany dziadek zobaczył, w jakim luksusie żyją niektóre "biedne" rodziny wielodzietne (bieżąca woda, łazienka w doma, pralka, lodówka, kolonie dla dziecka, kilka par butów itd.) i że jeszcze dostają od państwa pińcet, to by się zdziwił. Tak jak my się dziwimy, że ktoś potrzebuje 5000 PLN po odjęciu stałych kosztów, by godnie żyć.
Podoba mi się ten wątek. Zdecydowanie bardziej niż stare wątki "otwartościowe" z napierdzielanką.
Mnie ta pomoc rodziców w bardzo szerokim zakresie nie tyle co oburza, tylko zastanawia jej geneza i o tym z mężem kilka razy dyskutowaliśmy i nadal nie znaleźliśmy odpowiedzi. I też uważam, że jak wszystkim pasuje taki układ, to ich sprawa. Mnie dziwi taki system, ale ja z wielodzietnej rodziny jestem i nauczona samodzielności My nie korzystamy zbyt szeroko z pomocy rodziców - naprawdę sytuacje losowe, ale wiem, że mogę liczyć i na jednych i na drugich i bardzo to cenię. Staramy się jednak nie nadużywać ich pomocy, ale też nie ograniczamy dzieciom kontaktów z dziadkami, bo służą one jednej i drugiej stronie - zarówno dziadkom jak i wnukom.
@Anawim Nie, nie na twoje. Upraszczasz. Co to znaczy "gdyby nie służyli, byłoby im źle"? To bez sensu. Służysz dlatego, że widzisz w tym wszystkim wyższy cel, a nie dlatego "żeby ci nie było źle".
jak to było? Cisza rodzi modlitwę, modlitwa rodzi wiarę, wiara rodzi miłość, miłość - służbę, a służba rodzi pokój serca. Więc służba z miłości jest czymś, co sprawia, że "nie jest źle". Dobro jest dobre, no nie da się inaczej.
@Natalia nie wydaje mi się; zastanów się, co w swoim życiu uważasz za służbę i spróbuj sobie wyobrazić, jakbyś się czuła, gdybyś przestała to robić.
A choćbyś nawet była jakimś mega skrajnym przypadkiem, który nie odczuwa dyskomfortu na myśl o porzuceniu męża lub dzieci, lub awantur w domu, bo nieposprzatane, lub widoku głodnych dzieci, bo nie ma obiadu (nie wiem co tam uważasz za służbę, więc strzelam sobie), to strach przed Piekłem z pewnością wyczerpuje definicję "gdybym nie służyła, to byłoby mi źle".
@Natalia a czy to nie jest podstawowe kłamstwo szatana, że ludzkie i nadprzyrodzone odniesienie "dobra i zła" się różnią? Jezus mówi, że jarzmo Jego jest słodkie, a brzemię lekkie.
Jeśli to nie jest zbyt intymne, to chętnie posłucham konkretów. Co konkretnie uważasz za służbę i jakie uczucia się rodzą na myśl, że przestajesz to robić i jesteś świadoma tego, że "jest źle". No jakoś naprawdę trudno mi uwierzyć, że idzie coś takiego obserwować z przyjemnością (bo się nie trzeba trudzić).
@malagala No różnią się. Z ludzkiej perspektywy wiele rzeczy obiektywnie złych wydaje się dobrych czy nieszkodliwych. @Anawim A jakie znaczenie ma tu moje życie czy moje uczucia? Czy ja jestem jakiś wzorzec z Sevres? Mnie chodziło tylko o to, by przekazać, że służy się nie ze względu na siebie, ale ze względu na Boga. Że gdzie indziej jest ten akcent.
@Natalia no ja sobie zdaję sprawę, że tak uważasz; tak uważa zdecydowana większość co bardziej pobożnych katolików. Ja się z tym kompletnie nie zgadzam. Człowiek nie może nie chcieć być szczęśliwy, jak mawiał klasyk.
Nawet, jeśli Twoja intencja jest taka, by robić coś ze względu na Boga, to takie myślenie jest tylko dlatego możliwe, że gdzieś upatrujesz SWOJE WŁASNE szczęście, choćby chodziło o życie wieczne. Takie dążenia są możliwe, bo dziś tu i teraz wywołują odczucia przyjemne-nieprzyjemne, chciane-niechciane.
Nie lubię się bawić z dzieckiem jak przychodzę z pracy. Jestem zmęczony, chciałbym odpocząć. Ale świadomość, że jej się robi przykro jest mi bardziej nieprzyjemna, niż przełamanie się. Ot cała "ludzka" filozofia służby.
@Natalia piszesz "wydaje się". Rozumiem, że chodzi Ci o to, że ludzkie odniesienie dobra to takie, jak człowiekowi sie wydaje? Dla mnie ludzkie odniesienie to dotyczące człowieka, więc może spieramy sie o definicję. Bo "jest mi dobrze" to znaczy tak naprawdę, że jestem blisko Pana Boga.
I jeszcze jedno. Wydaje mi się, że dla zdrowia psychicznego, trzeba jak najwięcej we wszelkich "służbach" szukać bliskich motywacji: radość, że dzieci się cieszą; radość, że mąż docenia; radość z dobrze spełnionego obowiązku; radość z wypełniania woli Bożej itd. (o ile są faktycznym odczuciem, a nie wydumaną "duchową" radością; radość to takie uczucie, jesteśmy ludźmi, więc wymaga by zaistniały odpowiednie przemiany biochemiczne w mózgu) a unikać motywacji ostatecznych typu "bo pójdę do nieba".
Z moich obserwacji wychodzi, że pompowanie mega odroczonych gratyfikacji (typu: osiągnę zbawienie), rodzi po prostu frustrację i mocno ogranicza możliwości dobrego działania. To jest pchanie samochodu rękami zamiast odpalenie silnika.
Ja też sobie zdaję sprawę, że różne są historie, i niekiedy nie idzie nic z tym zrobić (np. opieka nad zwariowaną starszą panią, co destabilizuje całe życie rodzinne i po prostu ktoś nie potrafi w żaden sposób tego uprzyjemnić) i trzeba zacisnąć zęby. Ale jako filozofia życiowa pod chwytliwym katolickim sloganem "Służmy!" to jest dla mnie droga do katastrofy.
@Anawim i tak, i nie. Mózg sie podobno przyzwyczaja do natychmiastowej gratyfikacji i ciężko coś większego przedsięwziąć. Także nie szukałabym tej radości "jak najwiecej"
Komentarz
Oczywiście mam perspektywę jedynaczki... Ale znam też tak bliżej 3 rodziny, gdzie rodzice-dziadkowie czynnie angażują w pomoc swoim licznym dzieciom przy jeszcze bardziej licznych wnukach np. odbierają dzieci ze szkoły. Starsi ludzie chyba pragną czuć się potrzebni i o ile taka pomoc mieści się w zakresie ich sił, to może być dla nich wręcz terapeutyczna.
Moi rodzice, jeśli tylko mogą, pomagają bardzo chętnie. Myślę, że byliby nieszczęśliwi, gdybym nigdy nie prosiła ich o pomoc przy wnukach, czy specjalnie tej pomocy unikała (np. raz w miesiącu przyjeżdżają do nas i są z dziećmi wieczorem, żebyśmy mogli gdzieś z mężem wyjść, albo wyjeżdżają z dziećmi na tydzień w wakacje, co jakiś czas moja Mama robi milion pierogów i nam przynosi, żebym miała na szybki obiad itp. itd.). Oczywiście wszystko jest z wyprzedzeniem umówione, a nie, że są na każde moje skinienie.
Moim zdaniem przegięciem jest roszczeniowosc dzieci zarówno jak życie wyłącznie dla swoich dzieci, a także totalny egoizm, czyli inwestowanie rodziców wyłącznie w siebie, bez troski o dzieci.
Z tym.ze ja mam jakis swoj wlasny pomysl na wlasne zycie.nie lubie sie stale tlumaczyc dlaczego cos jest tak w domu a nie inaczej.dlaczego dzieci maja zakazy i nakazy.
Moja mama np uwaza ze dzieciom nie powinno sie nic zakazywac bo sa dziecmi.
Wiec jako swiadomy, dorosly czlowiek opuscilam mentalnie matke i ojca i zyje wg wlasnych regol i uwazam ze to bardzo sluszna opcja.
Mi w moim tacie ogromnie imponuje, ze się ciagle rozwija i nie narzeka. A przy tym ma zdrowy dystans, ze pewne rzeczy nie wroca i robi to co moze.
Ci którzy mówią, że rodzina jest od służenia też robią tak, by im było dobrze przecież. Gdyby nie służyli, to byłoby im źle.
A swoją drogą z dawaniem kasy przez rodziców i niesamodzielnością 30 latków. Jakby mój nigdy bezpośrednio niepoznany dziadek zobaczył, w jakim luksusie żyją niektóre "biedne" rodziny wielodzietne (bieżąca woda, łazienka w doma, pralka, lodówka, kolonie dla dziecka, kilka par butów itd.) i że jeszcze dostają od państwa pińcet, to by się zdziwił. Tak jak my się dziwimy, że ktoś potrzebuje 5000 PLN po odjęciu stałych kosztów, by godnie żyć.
Podoba mi się ten wątek. Zdecydowanie bardziej niż stare wątki "otwartościowe" z napierdzielanką.
My nie korzystamy zbyt szeroko z pomocy rodziców - naprawdę sytuacje losowe, ale wiem, że mogę liczyć i na jednych i na drugich i bardzo to cenię. Staramy się jednak nie nadużywać ich pomocy, ale też nie ograniczamy dzieciom kontaktów z dziadkami, bo służą one jednej i drugiej stronie - zarówno dziadkom jak i wnukom.
No to przestań służyć. Ciekawy jestem ile wytrzymasz
nie wydaje mi się; zastanów się, co w swoim życiu uważasz za służbę i spróbuj sobie wyobrazić, jakbyś się czuła, gdybyś przestała to robić.
A choćbyś nawet była jakimś mega skrajnym przypadkiem, który nie odczuwa dyskomfortu na myśl o porzuceniu męża lub dzieci, lub awantur w domu, bo nieposprzatane, lub widoku głodnych dzieci, bo nie ma obiadu (nie wiem co tam uważasz za służbę, więc strzelam sobie), to strach przed Piekłem z pewnością wyczerpuje definicję "gdybym nie służyła, to byłoby mi źle".
@Anawim A jakie znaczenie ma tu moje życie czy moje uczucia? Czy ja jestem jakiś wzorzec z Sevres? Mnie chodziło tylko o to, by przekazać, że służy się nie ze względu na siebie, ale ze względu na Boga. Że gdzie indziej jest ten akcent.
no ja sobie zdaję sprawę, że tak uważasz; tak uważa zdecydowana większość co bardziej pobożnych katolików. Ja się z tym kompletnie nie zgadzam. Człowiek nie może nie chcieć być szczęśliwy, jak mawiał klasyk.
Nawet, jeśli Twoja intencja jest taka, by robić coś ze względu na Boga, to takie myślenie jest tylko dlatego możliwe, że gdzieś upatrujesz SWOJE WŁASNE szczęście, choćby chodziło o życie wieczne. Takie dążenia są możliwe, bo dziś tu i teraz wywołują odczucia przyjemne-nieprzyjemne, chciane-niechciane.
Nie lubię się bawić z dzieckiem jak przychodzę z pracy. Jestem zmęczony, chciałbym odpocząć. Ale świadomość, że jej się robi przykro jest mi bardziej nieprzyjemna, niż przełamanie się. Ot cała "ludzka" filozofia służby.
Z moich obserwacji wychodzi, że pompowanie mega odroczonych gratyfikacji (typu: osiągnę zbawienie), rodzi po prostu frustrację i mocno ogranicza możliwości dobrego działania. To jest pchanie samochodu rękami zamiast odpalenie silnika.
Ja też sobie zdaję sprawę, że różne są historie, i niekiedy nie idzie nic z tym zrobić (np. opieka nad zwariowaną starszą panią, co destabilizuje całe życie rodzinne i po prostu ktoś nie potrafi w żaden sposób tego uprzyjemnić) i trzeba zacisnąć zęby. Ale jako filozofia życiowa pod chwytliwym katolickim sloganem "Służmy!" to jest dla mnie droga do katastrofy.