Wiem, ale np. dojazd z W-wy do naszej gminy to 800-1000 zł miesięcznie. Zastanawiam się, czy w takiej sytuacji, gdyby powstał taki zapis, gminie po pierwsze nie opłaca sie bardziej to mieszkanie dla nauczyciela albo ma prawo zrezygnować z zatrudnienia takiej osoby ze względu na koszt (zeby potem nie było problemów, bo np. merytorycznie taka osoba pasuje i zaraz moze zacząć sie odwoływac itp. ) Dlatego wg. mnie wszystkie takie sztywne zapisy czy przywileje sa watpliwe.
U nas cały czas nauczyciele mówili, że nie będą strajkować i w ostatnim możliwym terminie ogłosili, że jednak będą- szkoła i przedszkole - zażądali !( nie poprosili oni żądają ) od rodzicow by sie pisemnie imiennie określili kto przyśle 8 kwietnia dzieci do szkoły i przedszkola my sobie poradzimy - inni rodzice tez ale dzieci - zwłaszcza tych co mają egzaminy ogromna szkoda. Mam nadzieje, że strajkujący nauczyciele będą teraz spotykać się każdego dnia w pracy i na ulicy z taką samą dozą empatii i szacunku z jaką traktują bardzo często traktują uczniów i rodzicow - w kółko nawijąją, że chodzi o dobro edukacji i dobro ucznia, wiec moje życzenia powinny ich cieszyć ... :-)
Wczoraj słyszałam w radiu wypowiedź pani co stwierdziła, że skoro szkoła jej córki chce strakować to ona dziecka nie skrzywdzi aby nie mogło zdawać egzaminu i właśnie idzie załatwiać przeniesienie do szkoły co nie strajkuje... Jestem w stanie w tę desperację uwierzyć skoro podobno ileś tam dzieci rodzice dla ich dobra pozostawiali na drugi rok. To i takie pomysły są realne...
Elunia powiedział(a): Ma znaczenie porządne wykształcenie, a zawód farmaceuty w DE jest o wiele bardziej szanowany i lepiej opłacany niż w PL, właśnie dlatego, że farmaceuta zajmuje się sprawami ważnymi, a zwykłą sprzedażą technik.
Ważnymi sprawami czyli czym właściwie?
Dorabianiem leków, doradzaniem, szczególnie w weekendy, kiedy dostęp do lekarza jest utrudniony. W DE farmaceuta ma prawo wypisywania niektórych recept i prostej diagnostyki typu zmierzenie ciśnienia i cukru oraz doraźna pomoc w tym wypadku. Zaleca też suplementację na podstawie wyników badań.Bardzo często po godzinach przyjęć lekarza albo w weekendy idzie się po poradę do apteki z przeziębieniami, wysypkami. Farmaceuta pomaga doraźnie, albo radzi pilny kontakt z lekarzem. Nie po to studiował tyle lat na ciężkich, medycznych studiach, żeby być tylko sprzedawcą.
W Polsce farmaceuta jak chce to może doradzić, może wypisać receptę i powinien ma szerszą wiedzę na temat sposobu działania leku niż lekarz.
Od kilku lat zamienniki są wydawane bez problemu. Teoretycznie powinni też z automatu poinformować, że istnieje tańszy zamiennik jak na recepcie jest tylko preparat z tych drogich ...ale to raczej teoria jeżeli pacjent sam się nie zapyta.
Od kilku lat zamienniki są wydawane bez problemu. Teoretycznie powinni też z automatu poinformować, że istnieje tańszy zamiennik jak na recepcie jest tylko preparat z tych drogich ...ale to raczej teoria jeżeli pacjent sam się nie zapyta.
bo ja mam znowu informacje, że decyduje wynik referendum i on jest wiążący dla wszystkich nauczycieli danej szkoły.
Skąd dyr ma wiedzieć kto nie strajkuje?
Zgodnie z przepisami dyrektor dowie sie w dniu strajku. Przynajmniej z punktu widzenia prawa. Wczesniej nie powinien wiedzieć, bo sytuacja moze byc dynamiczna
bo ja mam znowu informacje, że decyduje wynik referendum i on jest wiążący dla wszystkich nauczycieli danej szkoły.
Skąd dyr ma wiedzieć kto nie strajkuje?
Zgodnie z przepisami dyrektor dowie sie w dniu strajku. Przynajmniej z punktu widzenia prawa. Wczesniej nie powinien wiedzieć, bo sytuacja moze byc dynamiczna
Tak właśnie. Każdemu wolno zmienić zdanie w dniu strajku.
Ale wynik referendum jest wiążący tylko dla organizatorów strajku, czyli aktywu związków zawodowych. Gdyby było poniżej 50% chętnych, strajk w danej placówce nie jest organizowany. Jeżeli chętnych więcej niż 51%, akcja strajkowa jest organizowana.
Nie można człowieka przymusić do udziału w strajku.
Dyrektor nie wie, ale wynik referendum pozwala szacować. I w normalnych układach może swoich pracowników zwyczajnie zapytać, a oni odpowiedzą, zgodnie z prawdą lub nie, oczywiście.
Farmaceuta może wystawić tzw. receptę farmaceutyczną na najmniejszą dawkę jednego leku, przy czym nie może to być antybiotyk, psychotrop itp. Zwykle są to leki na cukrzycę lub nadciśnienie dla osoby przewlekłe chorej, która ma już ustalone leczenie przez lekarza.
Moj syn byłby w 3 gimnazjum gdyby w PL kontynuował naukę. I dobrze chyba, że wrócił. Nic się nie poprawiło. Dalej rodzice musza się zajmować kupnem podręczników, zeszytów, biegać na wywiadówki... I mieć na głowie reformy, strajki, matury czy inne egzaminy. Ja za podręczniki, wycieczki, itp, za cały rok szkolny syna w 2g zapłaciłam tyle (pomijam koszty czesnego, języka itp żeby zrównać to ze szkoła państwową) że za wszystkie dzieci tu nie zapłacę na całym etapie ich edukacji. Kto pożera te pieniądze?
Moj syn byłby w 3 gimnazjum gdyby w PL kontynuował naukę. I dobrze chyba, że wrócił. Nic się nie poprawiło. Dalej rodzice musza się zajmować kupnem podręczników, zeszytów, biegać na wywiadówki...
Podręczniki darmowe, zeszyty uczeń gimnazjum sam sobie kupi, jak dostanie pieniądze, (chyba że jest ociężały intelektualnie), a co do wywiadówek, to chyba rodziców powinny cośkolwiek interesować ich dzieci?
Mija właśnie 3 lata od momentu, gdy dostałem listem poleconym wypowiedzenie z pracy w szkole. To nie była praca pod tytułem: "mieszkam
u rodziców i mam cały hajs na imprezy, i gry na plejstejszyn, więc wyjebane". Była to raczej praca typu: "mam dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny, więc pozwolę się upodlić, bo nie chcę tłumaczyć dwulatce, że tata jest przegrywem i kinderków dzisiaj nie będzie".
Raczkowałem wtedy w fotografii i nie miałem za bardzo pomysłu, co mógłbym robić innego poza pracą dydaktyczną. Ale po otworzeniu koperty zamiast się przejąć, poczułem jakąś niewytłumaczalną radość i wolność. Bo to oznaczało, że kończy się moja przydługa przygoda
z nauczycielstwem.
Czemu wolność? Bo po raz pierwszy od 8 lat mogłem spokojnie pójść kupić gacie do sklepu (nie narażając się na spotkanie z moimi uczniami zdziwionymi, że kupuję gacie), bo mogłem napisać "dupa" na Fejsie albo napić się w spokoju piwa w knajpie ze znajomymi.
Słowem: przestać żyć jak pieprzony chodzący przykład i rycerz bez skazy (i nocnej zmazy).
Teraz po prawie 3 latach w korporacji, po nabraniu dystansu i spojrzeniu z innej perspektywy, mogę opowiedzieć co nieco o tym, jak wygląda świat po drugiej stronie szkolnych drzwi.
A jak się komuś dalej nie chce czytać, to wersja tl;dr - praca nauczyciela to nie plaża w Miami i koktajle z palemką…
1. Kasa
W pierwszym roku pracy zarabiałem 901 zł brutto. Słownie: dziewięćset jeden złotych. To było jakieś 560 zł na rękę, oszczędzę wam matematyki. To nie błąd. Miałem 27 godzin dydaktycznych,
czyli półtora etatu, więc wyciągałem jakieś 800 zł miesięcznie. Za pracę w jednym z lepszych liceów w okolicy, za przygotowywanie trzecioklasistów do matur, sprawdzanie próbnych egzaminów, udział w komisji na samym egzaminie, pilnowanie dorosłych ludzi na
korytarzach, żeby sobie krzywdy nie zrobili itd. Fakt, byłem ledwo po koledżu nauczycielskim. Rok później zdałem licencjat, wskoczyłem na stopień nauczyciela kontraktowego i zarobki poszybowały w górę, do astronomicznej kwoty jakiegoś 1200 zł na rękę. W ostatnim
roku pracy, już z magistrem ale wciąż na tym samym stopniu awansu zawodowego, zarabiałem niewyobrażalne 1700 zł. Po 8 latach pracy. Dla porównania: w korpo startowałem z pułapu osoby z zerowym doświadczeniem i bez kierunkowego wykształcenia z zarobkami na
poziomie nauczyciela dyplomowanego - czyli takiego z najwyższym stopniem awansu. Podsumowując: najstarszy stopniem, najbardziej doświadczony pracownik w szkole, nawet po 30 latach pracy, zarabia tyle, co junior w korpo, bez większej odpowiedzialności, bo i
tak wszyscy wiedzą, że on nic jeszcze nie umie.
2. Czas pracy
18 godzin przy tablicy to etat. Nie będę tu kadził o godzinach karcianych, radach pedagogicznych, zebraniach z rodzicami, przygotowaniu imprez, przygotowywaniu i sprawdzaniu kartkówek,
sprawach wychowawczych itd. Opowiem o czymś ciekawszym. W szkole nie ma ewidencji czasu pracy. Ktoś mógłby pomyśleć, że to fajnie, bo robię 4 lekcje danego dnia i dzida na chatę. Ale niestety, działa to w drugą stronę, bo godziny dydaktyczne to stricte praca
z uczniem, podczas której nie zrobisz nic z tego, co wymieniłem wyżej. A ile czasu na to poświęciłeś? 40h? Good for you. 50? Nobody cares. Kasa ta sama, a życia jakby mniej. Rodzi to też taką przedziwną sytuację, że nie wiesz, czy powinieneś wyjść z pracy,
czy jeszcze zostać, czy to jest w dobrym tonie itp. Raz jedna pani wice się uzewnętrzniła, że "to nie biuro, stąd się nie wychodzi o 15.00". No i posiedziałbyś w domu, ale nie. Grzejesz krzesło w nauczycielskim, bo tak wypada.
3. (De)motywacja
W szkole nie istnieje system motywowania pracownika. Wyobrażasz sobie, że latami solidnie pracujesz i nic z tego nie masz? Tam cię poklepią okazyjnie po ramieniu, dostaniesz jakiś
kubek, inny dyplom i to tyle. Jest tzw. dodatek motywacyjny, nazywany częściej demotywacyjnym, czyli jakieś 10% do pensji. W praktyce nie ma kasy, więc to jest raczej jakieś 5-7%. Szkoły przyznawania dodatków są dwie. Albo dostają je ciągle te same osoby (bo
zawsze robią jasełka czy inne przedstawienia), albo dyrektor rozdziela pulę pośród całej kadry. U nas stosowana była ta pierwsza szkoła. Raz dostałem, nawet nie zauważyłem. Zresztą motywować pracowników nie trzeba i dyrektor doskonale o tym wiem. Po co? Bo
odejdą do innej szkoły? Za takie same pieniądze? Bez sensu. A jak się ktoś zwolni, to zawsze znajdzie się ktoś inny. Jakość nauczania nikogo. Liczy się obłożony etat. Najbardziej motywujące co mnie spotkało w szkole to powtarzane przez dyrektorkę słowa, że
"inni mają gorzej" i żeby "cieszyć się, że mamy pracę, bo nie wszyscy mają". Mistrz motywacji, nie ma co…
4. Szefostwo
Mieliście kiedyś szefa-idiotę? Jeśli nie, to zazdroszczę. Jeśli tak, to wiecie, że można zmienić pracę albo przeczekać, aż zrobi to szef. W przypadku szkoły pierwsze rozwiązanie
jest bez sensu (patrz punkt 3.), a drugie nie występuje, bo... w szkole szef-idiota jest zawsze. Nazywa się minister edukacji. I po jednym idiocie przychodzi następny z jeszcze lepszymi doradcami i pomysłami. A dyrektorzy, chcąc nie chcąc, muszą wcielać te
pomysły w życie, bo inaczej przyjdzie <złowroga muzyka>KURATORIUM i nie będzie NICZEGO<koniec złowrogiej muzyki>. Kuratorium to taki niewidzialny pomocnik szefa-idioty. Pojawia się raz na 100 lat, a na sam dźwięk tego słowa nauczyciele zaczynają wypełniać
segregatory papierami, dyrektorzy pieluchy kupą, a kadra administracyjno-sprzątająca - przyodziana w świeże fartuszki- korytarze czerwonymi dywanami. Całemu procederowi wtórują celujące uczennice biegające wokół i posypujące dywany płatkami róż. Celujące,
bo szóstkowe, a nie że celujące w coś... Chyba że tymi płatkami w dywany i w kolejne oceny celujące. Tak czy inaczej nie wiem, nie byłem, ale założę się, że te fartuszki i róże mają specjalną półkę z napisem "na wizytację KURATORIUM".
Jest coś takiego jak stopnie awansu zawodowego, ale nie ma to nic
wspólnego ze sprawdzonym na rynku pracy klasycznym promowaniem
pracownika. W normalnym świecie pracujesz dobrze
- awansujesz, jesteś do dupy - wywalają cię z roboty. Może nie zawsze
dokładnie tak to działa, ale koncept jest ogólnie dobry i się sprawdza. W
szkole? Zbierasz papierki przez 3 lata, po czym siadasz przed komisją,
która zadaje Ci jakieś teoretyczne pytania
z dziedziny pedagogiki, metodyki i prawa oświatowego. Sami mają w dupie
to, o co pytają, bo i tak na koniec dostaniesz papier i uścisk dłoni
starosty czy tam innej grubego kotleta. Żeby państwo za dużo na
nauczycieli nie wydało, między jednym awansem a drugim
trzeba odczekać 3 lata. Czyli przez 3 lata nie masz żadnej motywacji.
Zrobisz najwyższy stopień - koniec. Twoje zarobki na wieczność stanęły w
miejscu. Moja przygoda skończyła się na kontraktowym - drugim stopniu
(a w zasadzie pierwszym, bo "stażystą" się
jest w pierwszym roku pracy z automatu). W tydzień po zdanym egzaminie
ktoś w urzędzie jorgnął się, że złożyłem podanie o rozpoczęcie awansu o
rok za wcześnie. Kazali mi powtarzać (3 lata). Dałem sobie spokój.
Propozycję pani dyrektor pozwolę sobie przemilczeć.
6. Rodzice
Ogólnie jest okej. Pod warunkiem, że nie jesteś wychowawcą. Na szczęście
nigdy nie miałem tej wątpliwej przyjemności, znam temat z opowiadań
kolegów i koleżanek z pracy. Wierzę
jednak, że odbieranie służbowych telefonów o 22.00 w niedzielę to nic
przyjemnego. Miałem natomiast kilka nieprzyjemnych sytuacji. Syn byłej
nauczycielki pracującej w KURATORIUM. Leń i cwaniak. Poskarżył się, że
anglista się na niego uwziął. W dużym skrócie:
sprawa trafiła od razu do dyrekcji, musiałem się tłumaczyć. Inna mama,
zaskoczona, że córka otrzymała ode mnie ocenę naganną z zachowania pod
koniec 3. klasy (przez 3 lata jej na oczy nie widziałem), przyszła i
obwieściła, że ona tak tego nie zostawi. Musiałem
się tłumaczyć. Tata trzecioklasistki przyszedł z fochem, bo córka
dostała "za nic" dwie jedynki. Zmiękła mu rura dopiero, jak obejrzał
pusty zeszyt ćwiczeń swojej pociechy. Dodam, że była końcówka roku
szkolnego. Inną razą pewien patologiczny uczeń zaczął
mi kurwować i wyjechał do mnie na ty. Wyszedłem z nim na korytarz i
powiedziałem kilka mocniejszych słów. Musiałem się tłumaczyć. Historia
ostatnia nie moja, a koleżanki po fachu. Wygoniła ucznia z klasy za złe
zachowanie, przyszła mama, narobiła szumu, nauczycielka
musiała przeprosić ucznia w obecności mamy i wicedyrektorki. Ja mógłbym
napisać na ten temat książkę. Moje koleżanki po kilku wychowawstwach
zawstydziłyby publikacjami George'a RR Martina.
7. Czas wolny.
Ferie, wakacje, każdy weekend, święta. Po raz kolejny nie będę się tu
rozpisywał, bo w temacie zostało powiedziane już wiele. Powiem tylko
tyle: Przez 2,5 roku pracy w korpo nie
odczuwałem potrzeby dłuższego urlopu niż 2 tygodnie. Nawet pod koniec
miałem ochotę, by już się skończył. Zmęczenia w czerwcu, będąc
nauczycielem, nie potrafię opisać. Gdybym musiał słuchać choć kilka dni
dłużej "szpana, mogę poprawić", zacząłbym mordować.
Te półtora miesiąca na odmóżdżenie to i tak mało.
8. Oceny.
Generalnie nikt nie wpieprza się w twój system oceniania. Oczywiście
jest jakiś warunek. A warunek jest taki, że nikt się nie wpieprza,
dopóki nie postawisz szmaty na koniec roku.
Wtedy wice męczy ci bułę, że może lepiej przepuścić, bo a po co
spadochroniarza mieć, a bo to będzie następną klasę rozwalał itp. itd.
Ot, gimnazjum. Stan umysłu. Uwalisz, to tylko sobie roboty narobisz, bo
egzamin komisyjny trzeba przygotować. No i koledzy
wkurwieni, bo ktoś w komisji musi siedzieć.
9. Absurdy.
W szkole generalnie jest jak w filmie Barei. Szef-idiota
wyskakuje z jakimś pomysłem, a ty realizujesz.
Wiesz, że temat z góry jest daremny i za chwilę go nie będzie, ale
musisz. Coś jak wspinaczka po ulicy, czy budowa Borsuka Trojańskiego.
Odrywasz się od najważniejszego, czyli tego, czego społeczeństwo
oczekuje od ciebie - uczenia. A ci z góry tylko dopierdalają
papierami, uznając że czas i cierpliwość nauczycieli jest z gumy.
Pamiętam, jak jednego roku dowiedzieliśmy się, że od tej pory
dysfunkcyjnego ucznia nie będzie opisywał tylko wychowawca, a każdy
przedmiotowiec, na 4 arkuszach A4. Potem wychowawca będzie to zbierał i
robił podsumowanie. I gdzieś wysyłał. Pewnie do KURATORIUM.
Wychowawcy lepszych klas, mieli luz, ale ci co mieli zbieraninę
dysfunkcyjnych, kolekcjonowali te papierki (4 kartki x 20 uczniów x 12
przedmiotówców), opisywali, wysyłali gdzie trzeba, a potem ubierali
kaftanik z przydługimi rękawami i szli na spacerniak.
Innym razem wice kazała być punktualnie równo z dzwonkiem na dyżurze
przy stołówce (bo tam była generalnie największa rozpierducha). Nie
byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że uczniów z lekcji przed
dzwonkiem wypuścić nie można. A przebycie drogi jednak
- fizyka jest tu nieugięta - coś czasu zajmuje. Ostatecznie umówiliśmy
się, że będziemy się teleportować.
Przy stołówce zresztą pani wice lubiła dyżurować razem z nauczycielem
dyżurującym, by kontrolować, czy uczniowie bez kart obiadowych na obiad
nie wchodzą. Ale ci potrafili ją przekonać, że kartę zjadł im udomowiony
krokodyl nilowy i pozwalała im wejść, mówiąc:
"Panie Danielu, ten ostatni raz", robiąc ze mnie kompletnego idiotę, bo
chwilę wcześniej, zgodnie z jej dyrektywą, ich nie wpuściłem.
W naszej szkole nie można było brać kawy na lekcję, bo jak to tak, uczeń
nie może pić, a nauczyciel robi sobie z lekcji przerwę na kawę? Żeby
coś skserować, trzeba było iść do pani woźnej, pobrać klucz, podpisać
się, pójść na 2. piętro, dokonać faktycznego
kserowania, wrócić, zdać klucz, podpisać się. Wolałem przynieść
prywatną drukarkę. Bo - niewiarygodne, ale - czasem wyskoczyło coś
nieoczekiwanego i trzeba było skserować coś na miejscu. Tu też można by
napisać dwie powieści. Ale nie o to…
Tym, którzy dotarli do tego momentu, chcę podziękować. Nie łudzę się, że
trafię do połowy społeczeństwa, ale jeśli choć kilka osób się
zastanowi, to było warto. A ty, serio, chciałbyś
pracować jako nauczyciel? Ja wolałbym, cytując klasyka, "wypierdalać do
Niemiec na ogórki".
I jeszcze słowo do byłych kolegów po fachu. Te agresywne głosy
społeczeństwa, hejt wszechobecny w sieci, to głównie od ludzi, którzy
nie mieli ze szkołą po drodze. To głos frustratów,
którzy za swoje niepowodzenia obwiniają innych. Dla nich każdy, kto ma
lepiej, to złodziej i w ogóle "skond on wzioł na to piniondze". Trzymam
za was kciuki, nie dawajcie się. Bo szkoła "musi być szanowana, musi,
Ryba. Bo inaczej dupa zbita".
Część szkół prywatnych nie korzystała z dotacji na podręczniki i rodzice musieli kupować. Ja dopiero w tym roku szkolnym pierwszy raz dostałam książki dla klasy V i VIII podstawówki.
Część szkół prywatnych nie korzystała z dotacji na podręczniki i rodzice musieli kupować. Ja dopiero w tym roku szkolnym pierwszy raz dostałam książki dla klasy V i VIII podstawówki.
Piszę nie tyle, że to dużo, ale za podreczniki dałam więcej niż 150 zł. Nie dużo, ok, ale w porównaniu z darmowa edukacja w UK, to już kosztuje. A tu na wywiadówki nie chodzę, nauczyciel jak coś chce, to dzwoni.
Komentarz
mówili, że nie będą strajkować i w ostatnim możliwym terminie ogłosili, że jednak będą- szkoła i przedszkole - zażądali !( nie poprosili oni żądają ) od rodzicow by sie pisemnie imiennie określili kto przyśle 8 kwietnia dzieci do szkoły i przedszkola
my sobie poradzimy - inni rodzice tez ale dzieci - zwłaszcza tych co mają egzaminy ogromna szkoda. Mam nadzieje, że strajkujący nauczyciele będą teraz spotykać się każdego dnia w pracy i na ulicy z taką samą dozą empatii i szacunku z jaką traktują bardzo często traktują uczniów i rodzicow - w kółko nawijąją, że chodzi o dobro edukacji i dobro ucznia, wiec moje życzenia powinny ich cieszyć ... :-)
Jestem w stanie w tę desperację uwierzyć skoro podobno ileś tam dzieci rodzice dla ich dobra pozostawiali na drugi rok. To i takie pomysły są realne...
Strajkować może np. połowa z nich, a dyrekcja wymyśli, jak przeprowadzić egzaminy z połową obsady.
Wczesniej nie powinien wiedzieć, bo sytuacja moze byc dynamiczna
Ale wynik referendum jest wiążący tylko dla organizatorów strajku, czyli aktywu związków zawodowych. Gdyby było poniżej 50% chętnych, strajk w danej placówce nie jest organizowany. Jeżeli chętnych więcej niż 51%, akcja strajkowa jest organizowana.
Nie można człowieka przymusić do udziału w strajku.
Dyrektor nie wie, ale wynik referendum pozwala szacować. I w normalnych układach może swoich pracowników zwyczajnie zapytać, a oni odpowiedzą, zgodnie z prawdą lub nie, oczywiście.
Jestem pewna.
Niestrajkujący meldują gotowosc do pracy dyrekcji
Kto pożera te pieniądze?
Mija właśnie 3 lata od momentu, gdy dostałem listem poleconym wypowiedzenie z pracy w szkole. To nie była praca pod tytułem: "mieszkam u rodziców i mam cały hajs na imprezy, i gry na plejstejszyn, więc wyjebane". Była to raczej praca typu: "mam dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny, więc pozwolę się upodlić, bo nie chcę tłumaczyć dwulatce, że tata jest przegrywem i kinderków dzisiaj nie będzie". Raczkowałem wtedy w fotografii i nie miałem za bardzo pomysłu, co mógłbym robić innego poza pracą dydaktyczną. Ale po otworzeniu koperty zamiast się przejąć, poczułem jakąś niewytłumaczalną radość i wolność. Bo to oznaczało, że kończy się moja przydługa przygoda z nauczycielstwem.
Czemu wolność? Bo po raz pierwszy od 8 lat mogłem spokojnie pójść kupić gacie do sklepu (nie narażając się na spotkanie z moimi uczniami zdziwionymi, że kupuję gacie), bo mogłem napisać "dupa" na Fejsie albo napić się w spokoju piwa w knajpie ze znajomymi. Słowem: przestać żyć jak pieprzony chodzący przykład i rycerz bez skazy (i nocnej zmazy).
Teraz po prawie 3 latach w korporacji, po nabraniu dystansu i spojrzeniu z innej perspektywy, mogę opowiedzieć co nieco o tym, jak wygląda świat po drugiej stronie szkolnych drzwi. A jak się komuś dalej nie chce czytać, to wersja tl;dr - praca nauczyciela to nie plaża w Miami i koktajle z palemką…
1. Kasa
W pierwszym roku pracy zarabiałem 901 zł brutto. Słownie: dziewięćset jeden złotych. To było jakieś 560 zł na rękę, oszczędzę wam matematyki. To nie błąd. Miałem 27 godzin dydaktycznych, czyli półtora etatu, więc wyciągałem jakieś 800 zł miesięcznie. Za pracę w jednym z lepszych liceów w okolicy, za przygotowywanie trzecioklasistów do matur, sprawdzanie próbnych egzaminów, udział w komisji na samym egzaminie, pilnowanie dorosłych ludzi na korytarzach, żeby sobie krzywdy nie zrobili itd. Fakt, byłem ledwo po koledżu nauczycielskim. Rok później zdałem licencjat, wskoczyłem na stopień nauczyciela kontraktowego i zarobki poszybowały w górę, do astronomicznej kwoty jakiegoś 1200 zł na rękę. W ostatnim roku pracy, już z magistrem ale wciąż na tym samym stopniu awansu zawodowego, zarabiałem niewyobrażalne 1700 zł. Po 8 latach pracy. Dla porównania: w korpo startowałem z pułapu osoby z zerowym doświadczeniem i bez kierunkowego wykształcenia z zarobkami na poziomie nauczyciela dyplomowanego - czyli takiego z najwyższym stopniem awansu. Podsumowując: najstarszy stopniem, najbardziej doświadczony pracownik w szkole, nawet po 30 latach pracy, zarabia tyle, co junior w korpo, bez większej odpowiedzialności, bo i tak wszyscy wiedzą, że on nic jeszcze nie umie.
2. Czas pracy
18 godzin przy tablicy to etat. Nie będę tu kadził o godzinach karcianych, radach pedagogicznych, zebraniach z rodzicami, przygotowaniu imprez, przygotowywaniu i sprawdzaniu kartkówek, sprawach wychowawczych itd. Opowiem o czymś ciekawszym. W szkole nie ma ewidencji czasu pracy. Ktoś mógłby pomyśleć, że to fajnie, bo robię 4 lekcje danego dnia i dzida na chatę. Ale niestety, działa to w drugą stronę, bo godziny dydaktyczne to stricte praca z uczniem, podczas której nie zrobisz nic z tego, co wymieniłem wyżej. A ile czasu na to poświęciłeś? 40h? Good for you. 50? Nobody cares. Kasa ta sama, a życia jakby mniej. Rodzi to też taką przedziwną sytuację, że nie wiesz, czy powinieneś wyjść z pracy, czy jeszcze zostać, czy to jest w dobrym tonie itp. Raz jedna pani wice się uzewnętrzniła, że "to nie biuro, stąd się nie wychodzi o 15.00". No i posiedziałbyś w domu, ale nie. Grzejesz krzesło w nauczycielskim, bo tak wypada.
3. (De)motywacja
W szkole nie istnieje system motywowania pracownika. Wyobrażasz sobie, że latami solidnie pracujesz i nic z tego nie masz? Tam cię poklepią okazyjnie po ramieniu, dostaniesz jakiś kubek, inny dyplom i to tyle. Jest tzw. dodatek motywacyjny, nazywany częściej demotywacyjnym, czyli jakieś 10% do pensji. W praktyce nie ma kasy, więc to jest raczej jakieś 5-7%. Szkoły przyznawania dodatków są dwie. Albo dostają je ciągle te same osoby (bo zawsze robią jasełka czy inne przedstawienia), albo dyrektor rozdziela pulę pośród całej kadry. U nas stosowana była ta pierwsza szkoła. Raz dostałem, nawet nie zauważyłem. Zresztą motywować pracowników nie trzeba i dyrektor doskonale o tym wiem. Po co? Bo odejdą do innej szkoły? Za takie same pieniądze? Bez sensu. A jak się ktoś zwolni, to zawsze znajdzie się ktoś inny. Jakość nauczania nikogo. Liczy się obłożony etat. Najbardziej motywujące co mnie spotkało w szkole to powtarzane przez dyrektorkę słowa, że "inni mają gorzej" i żeby "cieszyć się, że mamy pracę, bo nie wszyscy mają". Mistrz motywacji, nie ma co…
4. Szefostwo
Mieliście kiedyś szefa-idiotę? Jeśli nie, to zazdroszczę. Jeśli tak, to wiecie, że można zmienić pracę albo przeczekać, aż zrobi to szef. W przypadku szkoły pierwsze rozwiązanie jest bez sensu (patrz punkt 3.), a drugie nie występuje, bo... w szkole szef-idiota jest zawsze. Nazywa się minister edukacji. I po jednym idiocie przychodzi następny z jeszcze lepszymi doradcami i pomysłami. A dyrektorzy, chcąc nie chcąc, muszą wcielać te pomysły w życie, bo inaczej przyjdzie <złowroga muzyka>KURATORIUM i nie będzie NICZEGO<koniec złowrogiej muzyki>. Kuratorium to taki niewidzialny pomocnik szefa-idioty. Pojawia się raz na 100 lat, a na sam dźwięk tego słowa nauczyciele zaczynają wypełniać segregatory papierami, dyrektorzy pieluchy kupą, a kadra administracyjno-sprzątająca - przyodziana w świeże fartuszki- korytarze czerwonymi dywanami. Całemu procederowi wtórują celujące uczennice biegające wokół i posypujące dywany płatkami róż. Celujące, bo szóstkowe, a nie że celujące w coś... Chyba że tymi płatkami w dywany i w kolejne oceny celujące. Tak czy inaczej nie wiem, nie byłem, ale założę się, że te fartuszki i róże mają specjalną półkę z napisem "na wizytację KURATORIUM".
5. Awans
Jest coś takiego jak stopnie awansu zawodowego, ale nie ma to nic wspólnego ze sprawdzonym na rynku pracy klasycznym promowaniem pracownika. W normalnym świecie pracujesz dobrze - awansujesz, jesteś do dupy - wywalają cię z roboty. Może nie zawsze dokładnie tak to działa, ale koncept jest ogólnie dobry i się sprawdza. W szkole? Zbierasz papierki przez 3 lata, po czym siadasz przed komisją, która zadaje Ci jakieś teoretyczne pytania z dziedziny pedagogiki, metodyki i prawa oświatowego. Sami mają w dupie to, o co pytają, bo i tak na koniec dostaniesz papier i uścisk dłoni starosty czy tam innej grubego kotleta. Żeby państwo za dużo na nauczycieli nie wydało, między jednym awansem a drugim trzeba odczekać 3 lata. Czyli przez 3 lata nie masz żadnej motywacji. Zrobisz najwyższy stopień - koniec. Twoje zarobki na wieczność stanęły w miejscu. Moja przygoda skończyła się na kontraktowym - drugim stopniu (a w zasadzie pierwszym, bo "stażystą" się jest w pierwszym roku pracy z automatu). W tydzień po zdanym egzaminie ktoś w urzędzie jorgnął się, że złożyłem podanie o rozpoczęcie awansu o rok za wcześnie. Kazali mi powtarzać (3 lata). Dałem sobie spokój. Propozycję pani dyrektor pozwolę sobie przemilczeć.
6. Rodzice
Ogólnie jest okej. Pod warunkiem, że nie jesteś wychowawcą. Na szczęście nigdy nie miałem tej wątpliwej przyjemności, znam temat z opowiadań kolegów i koleżanek z pracy. Wierzę jednak, że odbieranie służbowych telefonów o 22.00 w niedzielę to nic przyjemnego. Miałem natomiast kilka nieprzyjemnych sytuacji. Syn byłej nauczycielki pracującej w KURATORIUM. Leń i cwaniak. Poskarżył się, że anglista się na niego uwziął. W dużym skrócie: sprawa trafiła od razu do dyrekcji, musiałem się tłumaczyć. Inna mama, zaskoczona, że córka otrzymała ode mnie ocenę naganną z zachowania pod koniec 3. klasy (przez 3 lata jej na oczy nie widziałem), przyszła i obwieściła, że ona tak tego nie zostawi. Musiałem się tłumaczyć. Tata trzecioklasistki przyszedł z fochem, bo córka dostała "za nic" dwie jedynki. Zmiękła mu rura dopiero, jak obejrzał pusty zeszyt ćwiczeń swojej pociechy. Dodam, że była końcówka roku szkolnego. Inną razą pewien patologiczny uczeń zaczął mi kurwować i wyjechał do mnie na ty. Wyszedłem z nim na korytarz i powiedziałem kilka mocniejszych słów. Musiałem się tłumaczyć. Historia ostatnia nie moja, a koleżanki po fachu. Wygoniła ucznia z klasy za złe zachowanie, przyszła mama, narobiła szumu, nauczycielka musiała przeprosić ucznia w obecności mamy i wicedyrektorki. Ja mógłbym napisać na ten temat książkę. Moje koleżanki po kilku wychowawstwach zawstydziłyby publikacjami George'a RR Martina.
7. Czas wolny.
Ferie, wakacje, każdy weekend, święta. Po raz kolejny nie będę się tu rozpisywał, bo w temacie zostało powiedziane już wiele. Powiem tylko tyle: Przez 2,5 roku pracy w korpo nie odczuwałem potrzeby dłuższego urlopu niż 2 tygodnie. Nawet pod koniec miałem ochotę, by już się skończył. Zmęczenia w czerwcu, będąc nauczycielem, nie potrafię opisać. Gdybym musiał słuchać choć kilka dni dłużej "szpana, mogę poprawić", zacząłbym mordować. Te półtora miesiąca na odmóżdżenie to i tak mało.
8. Oceny.
Generalnie nikt nie wpieprza się w twój system oceniania. Oczywiście jest jakiś warunek. A warunek jest taki, że nikt się nie wpieprza, dopóki nie postawisz szmaty na koniec roku. Wtedy wice męczy ci bułę, że może lepiej przepuścić, bo a po co spadochroniarza mieć, a bo to będzie następną klasę rozwalał itp. itd. Ot, gimnazjum. Stan umysłu. Uwalisz, to tylko sobie roboty narobisz, bo egzamin komisyjny trzeba przygotować. No i koledzy wkurwieni, bo ktoś w komisji musi siedzieć.
9. Absurdy.
W szkole generalnie jest jak w filmie Barei. Szef-idiota wyskakuje z jakimś pomysłem, a ty realizujesz. Wiesz, że temat z góry jest daremny i za chwilę go nie będzie, ale musisz. Coś jak wspinaczka po ulicy, czy budowa Borsuka Trojańskiego. Odrywasz się od najważniejszego, czyli tego, czego społeczeństwo oczekuje od ciebie - uczenia. A ci z góry tylko dopierdalają papierami, uznając że czas i cierpliwość nauczycieli jest z gumy.
Pamiętam, jak jednego roku dowiedzieliśmy się, że od tej pory dysfunkcyjnego ucznia nie będzie opisywał tylko wychowawca, a każdy przedmiotowiec, na 4 arkuszach A4. Potem wychowawca będzie to zbierał i robił podsumowanie. I gdzieś wysyłał. Pewnie do KURATORIUM. Wychowawcy lepszych klas, mieli luz, ale ci co mieli zbieraninę dysfunkcyjnych, kolekcjonowali te papierki (4 kartki x 20 uczniów x 12 przedmiotówców), opisywali, wysyłali gdzie trzeba, a potem ubierali kaftanik z przydługimi rękawami i szli na spacerniak.
Innym razem wice kazała być punktualnie równo z dzwonkiem na dyżurze przy stołówce (bo tam była generalnie największa rozpierducha). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że uczniów z lekcji przed dzwonkiem wypuścić nie można. A przebycie drogi jednak - fizyka jest tu nieugięta - coś czasu zajmuje. Ostatecznie umówiliśmy się, że będziemy się teleportować.
Przy stołówce zresztą pani wice lubiła dyżurować razem z nauczycielem dyżurującym, by kontrolować, czy uczniowie bez kart obiadowych na obiad nie wchodzą. Ale ci potrafili ją przekonać, że kartę zjadł im udomowiony krokodyl nilowy i pozwalała im wejść, mówiąc: "Panie Danielu, ten ostatni raz", robiąc ze mnie kompletnego idiotę, bo chwilę wcześniej, zgodnie z jej dyrektywą, ich nie wpuściłem.
W naszej szkole nie można było brać kawy na lekcję, bo jak to tak, uczeń nie może pić, a nauczyciel robi sobie z lekcji przerwę na kawę? Żeby coś skserować, trzeba było iść do pani woźnej, pobrać klucz, podpisać się, pójść na 2. piętro, dokonać faktycznego kserowania, wrócić, zdać klucz, podpisać się. Wolałem przynieść prywatną drukarkę. Bo - niewiarygodne, ale - czasem wyskoczyło coś nieoczekiwanego i trzeba było skserować coś na miejscu. Tu też można by napisać dwie powieści. Ale nie o to…
Tym, którzy dotarli do tego momentu, chcę podziękować. Nie łudzę się, że trafię do połowy społeczeństwa, ale jeśli choć kilka osób się zastanowi, to było warto. A ty, serio, chciałbyś pracować jako nauczyciel? Ja wolałbym, cytując klasyka, "wypierdalać do Niemiec na ogórki".
I jeszcze słowo do byłych kolegów po fachu. Te agresywne głosy społeczeństwa, hejt wszechobecny w sieci, to głównie od ludzi, którzy nie mieli ze szkołą po drodze. To głos frustratów, którzy za swoje niepowodzenia obwiniają innych. Dla nich każdy, kto ma lepiej, to złodziej i w ogóle "skond on wzioł na to piniondze". Trzymam za was kciuki, nie dawajcie się. Bo szkoła "musi być szanowana, musi, Ryba. Bo inaczej dupa zbita".
A tu na wywiadówki nie chodzę, nauczyciel jak coś chce, to dzwoni.