A nie myślicie , że niektórzy z tych ułożonych ludzi bez większych problemów tak ma bo unika jakichś odpowiedzialności..... Bo ułatwia sobie wszystko ile się da, bo może wykorzystuje innych by mieć łatwiej ale nie widać tego gołym okiem? Bo ja znam takich ludzi i takie rodziny.....
A ci bogaci to na pewno złodzieje Klasyka gatunku
Ja tego nie powiedziałam ani nie miałam tego na myśli. Nie chodziło mi tylko o stan posiadania ale raczej ogólne podejście do życia, że ma być lekko i przyjemnie a że kosztem innych to nie ważne....
To jest przecież naturalne, że każdy z nas chce było dobrze ale nie każdy dąży do tego uczciwie i nie zawsze to widać " na pierwszy rzut oka”...
Dla mnie papierkiem lakmusowym jest jedno - miłość daje przyjemność i radość; a nie zgryźliwość i smutek. I chodzi tu o konkretne uczucia, ludzkie uczucia, a nie jakieś efemeryczne "duchowe" "wyższe" radości. Pierwsi chrześcijanie z radością szli na śmieć - bo naprawdę nie mogli się doczekać spotkania z Panem. Jak ktoś mi nakazuje być nieszczęśliwym na swoją modłę, to mogę tylko powiedzieć: takiego wała.
Jak ks. Ruotolo był przez dwadzieścia lat traktowany jak śmieć i pozbawiony przez Kościół dosłownie wszystkiego co miało jakąkolwiek dla niego wartość, a w pewnym momencie nawet możliwości przyjmowania Komunii Świętej to czuł przyjemność i emocjonalną radość? Serio?
Jak rodzice przyjmują życie swojego chorego dziecka, wymagającego opieki 24h na dobę co pozbawia ich praktycznie jakiegokolwiek tzw. "życia osobistego" to czują przyjemnośc i emocjonalną radość? Tak uważasz?
Kiedy pierwsi chrześcijanie czekali w lochu, a potem wychodzili na arenę mając perspektywę rozszarpywania na żywca na oczach tłumu to czuli radośc tak po ludzku, emocjonalnie, na myśl o spotkaniu z Panem i oddaniu za Niego życia, a nie "duchową wyższą radość". Aha.
Każda z przywołanych przez Ciebie sytuacji ma charakter zewnętrznego przymusu, który można co najwyżej zaakceptować lub miotać się i powiększać cierpienie.
Tutaj dyskutujemy o tym, co wynika z podejmowanych decyzji. Decyzja o tym, by np. chcieć kolejnego dziecka i równocześnie chcieć je wysłać na wakacje lub dodatkowe zajęcia, a wcześniej zajmować się nim w domu (po drodze wysłać ojca dziecka na drugi etat) nie jest przymusowa. Jest własnym wyborem małżeństwa. I nie jest to z automatu zasługująca miłość, skoro czymś trudnym jest zajmować się gromadką dzieci lub pracować od rana do późnego wieczora. Ja osobiście wolę wrócić do domu o 17, poleżeć z dziewczynkami na podłodze odpoczywając po pracy, wieczorem poczytać im książki przez pół godziny, raz na kwartał zostawić je u dziadków i wyjechać z żoną gdziekolwiek. Szczerze, to się po prostu boję tych wszystkich opowieści o zmieniającym się mózgu panów ok. 40 i próbuję nie przegapić tego momentu, gdy własna rodzina zaczyna być nie w smak. Podejrzewam, że ma to związek ze zbyt długim przebywaniem w pracy także coś za coś.
Znam też takie malzenstwa, które mialy sielankowe życie i wszystko super się wydawało, a nagle choroba i już jednego z małżonkow Bóg zabrał.
Ja znam takie, które nie wiodły sielankowego życia; ale potem się okazało, że Bóg może zabrać w każdej chwili. I nagle zaczynają wieść sielankowe życie.
Znam też takie malzenstwa, które mialy sielankowe życie i wszystko super się wydawało, a nagle choroba i już jednego z małżonkow Bóg zabrał.
Ja znam takie, które nie wiodły sielankowego życia; ale potem się okazało, że Bóg może zabrać w każdej chwili. I nagle zaczynają wieść sielankowe życie.
Tyle wersji ile ludzi Jednak nikt nie ma idealnie całe życie.
Odnosząc sie do postu @Anawim: wszystko kwestia nastawienia. Mozna wlasnie z radością iść na smierć, z radością wychowywać niepełnosprawne dziecko, z radością znosić trudy, bo „krzyż jest lekki, a jarzmo słodkie”. Trzeba tylko wiedzieć gdzie trzeba działać i zmieniać swoją sytuacje, a gdzie przyjąć, ze jest jak jest i nie żyć wyobrażeniami.
Jak se tak czytam, to mysle, ze cały problem w tym, ze lidzie maja wyobrażenia jakieś serialowe wprost co to jest szczescie. Dwojka zdrowych dzieci i dobra praca. Szczyt marzeń. Oczywiscie, ze Pan Bóg chce, żebyśmy byli szczęśliwi, po to nas stworzył, tylko ma „troche” szersze horyzonty i inaczej to szczescie definiuje dla roznych ludzi. Czytalam kiedys wywiad z matka dziecka, które zmarło kilka godzin po porodzie. Mogła to zamienić w tragedie i traumę do końca zycia, użalać sie na zły los i jeszcze gorszego Boga, który w swym okrucieństwie pozwala na to, zeby tak chore dzieci sie rodziły. Ale ona mowi cos zupełnie przeciwnego, ze te kilka godzin z tym dzieckiem były najpiękniejsze w jej życiu i jest za nie wdzieczna, ze było dane jej to przeżyć. Ogolnie widać, ze cała ta sytuacje wykorzystała do wzrostu w swoim człowieczeństwie, nie do bycia ofiara losu. Mnożę wiec warto sie zastanowić przede wszystkim nad swoimi reakcjami na różne sytuacje.
Oczywiste że z Jezusem brzemię jest lekkie, ale najpierw trzeba zauważyć i pojąć że krzyż i brzemię i jarzmo jest. Zawsze. Jakieś jest.
Sęk w tym, że Jezus nie latał za krzyżem i nie błagał by Mu go na barki wsadzono, nie ładował się na krzyż. Po prostu ten krzyż się pojawił, a jak już się pojawił to Chrystus go niósł w odpowiedni sposób. Jezus do masochizmu nie namawia, sam też nie jest sadystą.
Odnosząc sie do postu @Anawim: wszystko kwestia nastawienia. Mozna wlasnie z radością iść na smierć, z radością wychowywać niepełnosprawne dziecko, z radością znosić trudy, bo „krzyż jest lekki, a jarzmo słodkie”. Trzeba tylko wiedzieć gdzie trzeba działać i zmieniać swoją sytuacje, a gdzie przyjąć, ze jest jak jest i nie żyć wyobrażeniami.
Rozumiem Anawima w ten sposób, że w g niego to nie jest żadna radość, tylko wmawianie sobie żeby usprawiedliwić swój pieski los.
I zupełnie się z nim nie zgadzam.
Ok, trud posiadania dziecka niepełnosprawnego jest uświęcający. Ale są rodziny, które w takich sytuacjach skorzystają z pomocy babć, zatrudnią nianię, nie zdecydują się na szybkie rodzeństwo, znajdą świetną pracę, żeby móc sobie pozwolić na świetne wakacje z chorym dzieckiem i jeszcze będą chodzić na randki. A resztę czasu z radością spędzą z młodym. I nie szkodzi, że całe ich życie jest przepełnione miłością, najistotniejsze, że niewystarczająco cierpią, bezczelnie ułatwiają sobie życie i chcą iść na łatwiznę, a powinni mieć szybko kolejne dziecko, nie korzystać z pomocy z zewnątrz i rozkoszować się swym nieszczęściem.
@mader, to chyba odwrotnie zrozumiałysmy. Ja jego wypowiedz tak, ze tam gdzie jest prawdziwa miłość, tam jest tez radość. Mozna wiec z miłości ponosić pewne trudy, a nawet na smierć iść, bo towarzyszy temu tez autentyczna radosc. Ale wlasnie tej miłości prawdziwej potrzeba, inaczej to człowiek tylko sie sfrustruje i będzie wiecznie niezadowolony.
Czyżby? Zupełni mi to z jego postów nie wynika. ja czytam u niego że pokuta to fałszywa ścieżka w chrześcijaństwie, a wyznacznikiem prawdziwej wiary w duchu ewangelicznej miłości jest radość, również (koniecznie) ta na poziomie emocjonalnym, i poczucie przyjemności i szczęścia. Nie są to pierwsze jego wpisy które tak czytam.
Zważ jednak na to że @Anawim wielkimi krokami zbliża się do 40stki, a pewnie wiesz o tym jak to mężczyźni późno dorastają...
A tak naprawdę ta ideologia "keep smiling" przechwycona przez większość katolików, naprawdę jest antychrystusowa. A dla takiego melancholika jak ja, wręcz toksyczna.
Oczywiste że z Jezusem brzemię jest lekkie, ale najpierw trzeba zauważyć i pojąć że krzyż i brzemię i jarzmo jest. Zawsze. Jakieś jest.
Sęk w tym, że Jezus nie latał za krzyżem i nie błagał by Mu go na barki wsadzono, nie ładował się na krzyż. Po prostu ten krzyż się pojawił, a jak już się pojawił to Chrystus go niósł w odpowiedni sposób. Jezus do masochizmu nie namawia, sam też nie jest sadystą.
Zauważ, że jakby szepnął słówko Piotrowi to ten by rozbił w drzazgi tę zgraję, która po Niego przyszła. Potem jakby Piłatowi powiedział że nie zamierza burzyć cesarstwa, to ten najprawdopodobniej by Go puścił. Wiele wskazuje na to że Jezus mógł łatwo uniknąć krzyża, że nie wspomnę o jego Wszechmocy. I to nie chodzi bynajmniej o masochizm (dziwna sugestia).
To nie jest „keep smililg”, tylko, ze tak pojadę infantylnie „kazdy święty chodzi uśmiechnięty”. Nie równa sie to z głupkowatym uśmieszkiem, ale jednak jak obserwuje tych bardziej rozwiniętych duchowo ode mnie ludzi, tych rzeczywiście bliżej Boga, to oni nie narzekają, ale nie dlatego, ze nie wypada, tylko dlatego, ze maja w sobie taka prawdziwa radosc i spokoj.
Oczywiste że z Jezusem brzemię jest lekkie, ale najpierw trzeba zauważyć i pojąć że krzyż i brzemię i jarzmo jest. Zawsze. Jakieś jest.
Sęk w tym, że Jezus nie latał za krzyżem i nie błagał by Mu go na barki wsadzono, nie ładował się na krzyż. Po prostu ten krzyż się pojawił, a jak już się pojawił to Chrystus go niósł w odpowiedni sposób. Jezus do masochizmu nie namawia, sam też nie jest sadystą.
Zauważ, że jakby szepnął słówko Piotrowi to ten by rozbił w drzazgi tę zgraję, która po Niego przyszła. Potem jakby Piłatowi powiedział że nie zamierza burzyć cesarstwa, to ten najprawdopodobniej by Go puścił. Wiele wskazuje na to że Jezus mógł łatwo uniknąć krzyża, że nie wspomnę o jego Wszechmocy.
Tak tak wiem, opisz dokładnie na doktrynalnej stronie xyz i podlinkuj.
To nie jest „keep smililg”, tylko, ze tak pojadę infantylnie „kazdy święty chodzi uśmiechnięty”. Nie równa sie to z głupkowatym uśmieszkiem, ale jednak jak obserwuje tych bardziej rozwiniętych duchowo ode mnie ludzi, tych rzeczywiście bliżej Boga, to oni nie narzekają, ale nie dlatego, ze nie wypada, tylko dlatego, ze maja w sobie taka prawdziwa radosc i spokoj.
Tylko że ten święty jak widzi biedę u bliźniego, to potrafi porzucić swą radość i spokój oraz zakasać rękawy i solidnie pomóc. Co innego podróbka świętego typu "keep smiling", która co najwyżej łupnie w plery i zapyta "w czym problem"?
Decyzja została podjęta w ogrodzie oliwnym i to w taki, a nie inny sposób. Potem były już tylko konsekwencje.
Prawdopodobnie tak. Wtedy gdy Bóg mówił, że potomstwo Ewy zmiażdży głowę węża. Faktycznie Katarzyna Emmerich pisała, że było to w miejscu gdzie Jezus się żarliwie modlił.
To nie jest „keep smililg”, tylko, ze tak pojadę infantylnie „kazdy święty chodzi uśmiechnięty”. Nie równa sie to z głupkowatym uśmieszkiem, ale jednak jak obserwuje tych bardziej rozwiniętych duchowo ode mnie ludzi, tych rzeczywiście bliżej Boga, to oni nie narzekają, ale nie dlatego, ze nie wypada, tylko dlatego, ze maja w sobie taka prawdziwa radosc i spokoj.
Tylko że ten święty jak widzi biedę u bliźniego, to potrafi porzucić swą radość i spokój oraz zakasać rękawy i solidnie pomóc. Co innego podróbka świętego typu "keep smiling", która co najwyżej łupnie w plery i zapyta "w czym problem"?
Pewnie, nie przeczę. Problem tez w tym, ze możesz chcieć pomoc, możesz cos poradzić, zaproponować, ale cześć ludzi lubi sie taplać w swoim nieszczęściu, opowiadać na lewo i prawo, a zeby cos zmienić...? No niedasie. Fajnie być ofiara.
To nie jest „keep smililg”, tylko, ze tak pojadę infantylnie „kazdy święty chodzi uśmiechnięty”. Nie równa sie to z głupkowatym uśmieszkiem, ale jednak jak obserwuje tych bardziej rozwiniętych duchowo ode mnie ludzi, tych rzeczywiście bliżej Boga, to oni nie narzekają, ale nie dlatego, ze nie wypada, tylko dlatego, ze maja w sobie taka prawdziwa radosc i spokoj.
Tylko że ten święty jak widzi biedę u bliźniego, to potrafi porzucić swą radość i spokój oraz zakasać rękawy i solidnie pomóc. Co innego podróbka świętego typu "keep smiling", która co najwyżej łupnie w plery i zapyta "w czym problem"?
No, tylko jak ten święty zakasa rękawy będzie jeszcze świętszy, a ten bliźni, cóż , poszedł na łatwiznę zamiast znosić trudy cierpienia.
Odnosząc sie do postu @Anawim: wszystko kwestia nastawienia. Mozna wlasnie z radością iść na smierć, z radością wychowywać niepełnosprawne dziecko, z radością znosić trudy, bo „krzyż jest lekki, a jarzmo słodkie”. Trzeba tylko wiedzieć gdzie trzeba działać i zmieniać swoją sytuacje, a gdzie przyjąć, ze jest jak jest i nie żyć wyobrażeniami.
Rozumiem Anawima w ten sposób, że w g niego to nie jest żadna radość, tylko wmawianie sobie żeby usprawiedliwić swój pieski los.
I zupełnie się z nim nie zgadzam.
Tak dokładnie uważam w ogólności, że życie emocjonalne to jest coś, co się odczuwa, a nie myśli. Choć w życiu bym nikomu nie imputował, kto mi mówi, że jest szczęśliwy, że tak naprawdę nie jest, bo tylko symuluje. Ale mam alergię na ludzi, którzy się obnoszą ze swoimi trudami i wilkiem patrzą na tych, co to mają łatwo, wygodnie i przyjemnie, nawołując, by ktoś się też raczył utrudzić, a nie tak łaził zadowolony jak ciele umajone i wzbudzał zazdrość. I podkreślają, że tak naprawdę to są w duchu szczęśliwi. No po prostu mnie męczą tacy ludzie. Są strasznie myncący, strasznie. Zatruwają swoim szczęściem, umordowaniem i znojem; kiedy im mówisz: "nie", to już z automatu czujesz się winnym, egoistycznym skurczybykiem, nieskorym do poświęceń.
Jeszcze raz wrócę do jednej myśli, którą znalazłem u Anselma Gruna w książce "Sztuka zachowania umiaru". W czynieniu dobra też trzeba mieć umiar, znać swoje granice i możliwości. Przepisując powyższe w tym duchu: jeśli ktoś komuś imputuje, że się za mało stara i trudzi, choć przecież nie zna jego granic i możliwości, to dla mnie znak, że sam nie potrafi ocenić swoich możliwości ani postawić rozsądnych granic w swoim życiu, traktując siebie samego z pewną dozą wyrozumiałości. Nie jest szczęśliwy. Gdyby był, to by co najwyżej odczuwał smutek patrząc na tego, kto nie jest szczęśliwy; a tu są ewidentne wyrzuty typu jak tak można.
To nie jest „keep smililg”, tylko, ze tak pojadę infantylnie „kazdy święty chodzi uśmiechnięty”. Nie równa sie to z głupkowatym uśmieszkiem, ale jednak jak obserwuje tych bardziej rozwiniętych duchowo ode mnie ludzi, tych rzeczywiście bliżej Boga, to oni nie narzekają, ale nie dlatego, ze nie wypada, tylko dlatego, ze maja w sobie taka prawdziwa radosc i spokoj.
Tylko że ten święty jak widzi biedę u bliźniego, to potrafi porzucić swą radość i spokój oraz zakasać rękawy i solidnie pomóc. Co innego podróbka świętego typu "keep smiling", która co najwyżej łupnie w plery i zapyta "w czym problem"?
No, tylko jak ten święty zakasa rękawy będzie jeszcze świętszy, a ten bliźni, cóż , poszedł na łatwiznę zamiast znosić trudy cierpienia.
Cel zostanie osiągnięty: święty się uświęci. A po co koncentrować się na takim bliźnim? To nie sprzyja uświęceniu
Niebo jest dla każdego niezależnie czy jest bezdzietny czy ma gromadkę. Liczba dzieci jest zupełnie bez związku z pòjściem do nieba. A decyzja o kolejnym dziecku nie jest łatwa.
Liczba dzieci bez zwiazku, ale otwartosc serca w scislym zwiazku.
Forum i tak zrobilo sie jakos bardziej tolerancyjne w tym temacie. Kiedys nie mozna bylo zachwalac npr tylko pelna otwartosc . A dzis mowimy juz nawet o.... prezerwatywach. Nie chce by zlosliwa tulko takie soostrzezenia.
Forum i tak zrobilo sie jakos bardziej tolerancyjne w tym temacie. Kiedys nie mozna bylo zachwalac npr tylko pelna otwartosc . A dzis mowimy juz nawet o.... prezerwatywach. Nie chce by zlosliwa tulko takie soostrzezenia.
Komentarz
To jest przecież naturalne, że każdy z nas chce było dobrze ale nie każdy dąży do tego uczciwie i nie zawsze to widać " na pierwszy rzut oka”...
Tutaj dyskutujemy o tym, co wynika z podejmowanych decyzji. Decyzja o tym, by np. chcieć kolejnego dziecka i równocześnie chcieć je wysłać na wakacje lub dodatkowe zajęcia, a wcześniej zajmować się nim w domu (po drodze wysłać ojca dziecka na drugi etat) nie jest przymusowa. Jest własnym wyborem małżeństwa. I nie jest to z automatu zasługująca miłość, skoro czymś trudnym jest zajmować się gromadką dzieci lub pracować od rana do późnego wieczora.
Ja osobiście wolę wrócić do domu o 17, poleżeć z dziewczynkami na podłodze odpoczywając po pracy, wieczorem poczytać im książki przez pół godziny, raz na kwartał zostawić je u dziadków i wyjechać z żoną gdziekolwiek. Szczerze, to się po prostu boję tych wszystkich opowieści o zmieniającym się mózgu panów ok. 40 i próbuję nie przegapić tego momentu, gdy własna rodzina zaczyna być nie w smak. Podejrzewam, że ma to związek ze zbyt długim przebywaniem w pracy także coś za coś.
Jednak nikt nie ma idealnie całe życie.
Oczywiscie, ze Pan Bóg chce, żebyśmy byli szczęśliwi, po to nas stworzył, tylko ma „troche” szersze horyzonty i inaczej to szczescie definiuje dla roznych ludzi.
Czytalam kiedys wywiad z matka dziecka, które zmarło kilka godzin po porodzie. Mogła to zamienić w tragedie i traumę do końca zycia, użalać sie na zły los i jeszcze gorszego Boga, który w swym okrucieństwie pozwala na to, zeby tak chore dzieci sie rodziły.
Ale ona mowi cos zupełnie przeciwnego, ze te kilka godzin z tym dzieckiem były najpiękniejsze w jej życiu i jest za nie wdzieczna, ze było dane jej to przeżyć. Ogolnie widać, ze cała ta sytuacje wykorzystała do wzrostu w swoim człowieczeństwie, nie do bycia ofiara losu.
Mnożę wiec warto sie zastanowić przede wszystkim nad swoimi reakcjami na różne sytuacje.
Ale wlasnie tej miłości prawdziwej potrzeba, inaczej to człowiek tylko sie sfrustruje i będzie wiecznie niezadowolony.
A tak naprawdę ta ideologia "keep smiling" przechwycona przez większość katolików, naprawdę jest antychrystusowa. A dla takiego melancholika jak ja, wręcz toksyczna.
Ale mam alergię na ludzi, którzy się obnoszą ze swoimi trudami i wilkiem patrzą na tych, co to mają łatwo, wygodnie i przyjemnie, nawołując, by ktoś się też raczył utrudzić, a nie tak łaził zadowolony jak ciele umajone i wzbudzał zazdrość. I podkreślają, że tak naprawdę to są w duchu szczęśliwi. No po prostu mnie męczą tacy ludzie. Są strasznie myncący, strasznie. Zatruwają swoim szczęściem, umordowaniem i znojem; kiedy im mówisz: "nie", to już z automatu czujesz się winnym, egoistycznym skurczybykiem, nieskorym do poświęceń.
Jeszcze raz wrócę do jednej myśli, którą znalazłem u Anselma Gruna w książce "Sztuka zachowania umiaru". W czynieniu dobra też trzeba mieć umiar, znać swoje granice i możliwości. Przepisując powyższe w tym duchu: jeśli ktoś komuś imputuje, że się za mało stara i trudzi, choć przecież nie zna jego granic i możliwości, to dla mnie znak, że sam nie potrafi ocenić swoich możliwości ani postawić rozsądnych granic w swoim życiu, traktując siebie samego z pewną dozą wyrozumiałości. Nie jest szczęśliwy. Gdyby był, to by co najwyżej odczuwał smutek patrząc na tego, kto nie jest szczęśliwy; a tu są ewidentne wyrzuty typu jak tak można.